Reklama

„Dziś po meczu bal do rana, pierwsza ligo sayonara”

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

06 czerwca 2016, 13:54 • 6 min czytania 0 komentarzy

Choć Arka do Ekstraklasy awansowała już kilka kolejek temu, z oficjalną celebracją w Gdyni wstrzymano się do ostatniej chwili. Nad morzem doszli bowiem do wniosku, że jeśli świętować, to z przytupem. Tam, gdzie miała dziać się jakaś gruba impreza, nie mogło więc oczywiście zabraknąć i nas. Jak bawiła się wczoraj Gdynia? W skrócie – była moc.

„Dziś po meczu bal do rana, pierwsza ligo sayonara”

Bilety na potyczkę Arki z Chrobrym rozchodziły się w zastraszającym tempie. Na stadion w Gdyni przybyło wczoraj koniec końców 11,5 tysiąca osób (rzecz jasna rekord frekwencji w tym sezonie pierwszej ligi, poprzednie należały oczywiście również do Arki). 11,5 tysiąca ludzi, którzy po kilku latach stagnacji na zapleczu Ekstraklasy mogli w końcu obwieścić światu: „mamy to i już nikt nam tego nie zabierze!”. Nie, tym razem nikt nie dał Arce awansu przy zielonym stoliku ani też nie stały za nim żadne przekręty. Mamy to i nikomu już tego nie oddamy. Zbyt wiele wysiłku i pracy nas to kosztowało.

W trakcie samego meczu w powietrzu dało się wyczuć, że tak naprawdę to, co dzieje się na murawie, stanowi jedynie preludium tego, co czekać nas ma za niecałe dwie godziny. Że kroi się coś zdecydowanie większego. Że kopanie skórzanego balona tym razem tworzyło wyłącznie niewielką część zakrojonej na szerszą skalę akcji. Arkowcy już się nakopali, już się napocili, w niedzielę po prostu nadszedł wreszcie moment spijania śmietanki po długim czasie konsekwentnego dążenia do celu.

Nie oznacza to jednak, że podczas spotkania kibice w ramach wyczekiwania na ostatni gwizdek arbitra i późniejszą fetę ograniczali się do obgryzania paznokci i spoglądania nerwowo na zegarek. „Panie Turek! Kończ Pan ten mecz”? Nic z tych rzeczy. Nie tym razem. Impreza pożegnalno-powitalna na trybunach nie mogła obyć się bez odpowiedniego pierdolnięcia. Nawet jeśli z początku wszystko przebiegało dość spokojnie, wydawało się to raczej elementem opracowanego wcześniej szczegółowego planu, którego punkt kulminacyjny wyglądał tak:

Reklama

Powiedzcie nam, że takie rzeczy są na porządku dziennym w pierwszej lidze, a my udowodnimy wam, że próbujecie nas bezczelnie okłamać.

Koniec meczu. Nikomu nawet nie przechodzi przez myśl, by ruszać się z krzesełek. Ewentualnie tylko po to, by pójść za potrzebą i biegusiem wrócić na miejsce. Właściwa część celebracji miała się bowiem dopiero rozpocząć. Czas koronacji i podziękowań dla bohaterów awansu. Na rozstawionej na murawie w ekspresowym tempie scenie zaczęli meldować się piłkarze (kolejność wywoływania według liczby rozegranych minut). Kogo nagrodzono największymi owacjami? Zdecydowanie kapitana, Krzysztofa Sobieraja (jego trzeci awans z Arką), Antoniego Łukasiewicza oraz tego, którego jeszcze nie tak dawno kibice chcieli przerobić na żyletki, a który w minionym sezonie był najlepszym strzelcem zespołu, przechodząc w trakcie rozgrywek drogę od mendy do legendy – Pawła Abbotta.

Żadnego z zawodników nie przywitano jednak przy wychodzeniu z tunelu na podest równie gorąco, co kapitana okrętu – niegdyś piłkarza-legendy klubu, a dziś trenera Arki – Grzegorza Nicińskiego. Choć momentami w niego wątpiono, choć wielu uważało, że „Nitka” rzucono na zbyt głęboką wodę, choć niektórzy domagali się na jesieni jego zwolnienia, na finiszu to on triumfował. Na stadionie w Gdyni nie było w niedzielę prawdopodobnie ani jednej osoby, która dalej patrzyłaby na niego spode łba. Ani jednego głosu, który stwierdziłby, że Niciński się nie nadaje. Słynący z pokerowej twarzy i wyważenia były napastnik „żółto-niebieskich” wczoraj nie potrafił maskować emocji. Dla niego awans z Arką do Ekstraklasy był bowiem czymś znacznie więcej niż tylko wpisem do CV.

Medalu nie zabrało również dla cieszącego się niemalże bezgranicznym zaufaniem gdynian prezydenta miasta, Wojciecha Szczurka. Nic w tym zresztą dziwnego, bowiem to w znacznej mierze dzięki niemu współpraca na linii Arka-miasto Gdynia funkcjonuje od wielu lat bez zarzutu.

Reklama

Celebracja na stadionie dobiegła końca koło 17:30. Pół godziny później pod urzędem miasta rozpocząć miał się triumfalny przemarsz ulicą Świętojańską. Międzyczas został spożytkowany na przysłowiowe uzupełnianie płynów oraz rozgrzewanie głosów. Jeszcze przed przyjazdem autobusu z zawodnikami zaczęto odpalać race i świece dymne. Na balkonie urzędu Anioła Pańskiego odprawił widoki podziwiał natomiast wspomniany przed chwilą Szczurek. Choć na prośby kibiców o zaintonowanie jednej z przyśpiewek reagował początkowo z nieskrywanym zmieszaniem, ostatecznie dał się przekonać na jedną „emkę”.

Pojazd z piłkarzami na pokładzie pojawił się z iście latynoskim, około półgodzinnym opóźnieniem. Brak punktualności nikogo jednak za bardzo nie bulwersował. Każda sekunda oczekiwania została bowiem zagospodarowana w sposób niepozwalający na nudę.

Tysiące fanów Arki rozpoczęło w końcu przemarsz Świętojańską w kierunku Skweru Kościuszki. Tłumy gapiów w oknach, nieustające śpiewy, ciąg dalszy racowiska i… właściciele zamykający sklepy na czas pochodu. Długimi momentami ścisk jak w Bangladeszu. Czy miał on jednak prawo powodować jakiekolwiek poczucie dyskomfortu, skoro wszystkich łączyła podszyta tymi samymi przesłankami euforia? Może pojedziemy teraz trochę tanią filozofią czy patosem, ale w gruncie rzeczy nie był to tak naprawdę przemarsz tysięcy osobnych istnień, lecz jednego wspólnego, w którego żyłach – niezależnie od dzielących uczestników pochodu różnic – płynęła ta sama, żółto-niebieska, krew.

Docelowym punktem korowodu był – jak już wspomnieliśmy – będący miejscem wszelkiego rodzaju spotkań w Gdyni Skwer Kościuszki. Jeśli coś można było przyjmować za pewnik, to na pewno to, że ktoś już zdążył skusić się na kąpiel w znajdującej się w jego centrum fontannie. I to bynajmniej nie z powodu braku czasu na poranny prysznic.

Na sam koniec – gdy autobus już się zatrzymał – piłkarzy jeszcze raz wymieniono z imienia i nazwiska oraz nagrodzono owacją. Na całkiem sensowny pomysł wpadł Marcus da Silva, który wyczytanie każdego kolejnego zawodnika czcił łykiem złocistego trunku. Paweł Abbott z kolei wykazywał chwilami oznaki cudownego ozdrowienia, w geście triumfu wznosząc ku niebu kulę, o której się porusza. Czasu nie zabrakło też na kilka płomiennych przemówień. Do mikrofonu dorwali się prezes Arki, Wojciech Pertkiewicz, Krzysztof Sobieraj, wywołany przez kapitana do tablicy Wojciech Szczurek, a także szkoleniowiec Arki, Grzegorz Niciński.

Na koniec jeszcze rzecz jasna standardowe „We are the champions”. Arka świętowała w końcu mistrzostwo. Co prawda tylko pierwszej ligi, jednak ktoś niezorientowany w temacie bez problemu kupiłby bajkę o mistrzostwie kraju. W Gdyni bowiem fetę odłożono na ostatnią chwilę nie po to, by niecierpliwić kibiców, lecz po to, by byli oni w stanie w pełni cieszyć się sukcesem swojej drużyny. Nawet pogodę zamówiono idealną.

Gdynia czekała na ten moment pięć lat. I w końcu się doczekała. Kto miał okazję wczoraj wziąć udział w fecie, mógł na własne oczy przekonać się, jak bardzo w mieście z morza i marzeń byli głodni Ekstraklasy oraz jak bardzo dłużyły się tam chude lata spędzone na jej zapleczu. Gdyby zdystansować się na moment od wszelkich kibicowskich sympatii i antypatii, nikt nie powinien mieć wątpliwości co do tego, że jeśli któreś miasto na tę Ekstraklasę zasługiwało, to była to właśnie Gdynia. Wydaje nam się, że nawet w Gdańsku w jakiś sposób muszą cieszyć się z tego, że w końcu po raz kolejny przyjdzie im stoczyć derbowe pojedynki ze znienawidzonym rywalem zza miedzy.

Bulwar? Plaża? Skwer Kościuszki? Jeden wielki bal do białego rana. Z serii tych, które kończą się masowymi wysypami poniedziałkowych urlopów na żądanie. Odnosimy jednak dziwne wrażenie, że zdecydowana większość pracodawców doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że dziś nie będzie mogła liczyć na zbyt wysoką frekwencję wśród pracowników. Podejrzewamy też, że nikt tak naprawdę nie będzie miał o to do nikogo większych pretensji. Są w końcu rzeczy ważne i ważniejsze…

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...