Każdy kibic bez problemu wymieni z nazwiska najlepszego strzelca swojej drużyny, drugiego bramkarza, pewnie nawet kierownika. Są jednak ludzie, którzy żyją w absolutnym cieniu, a gdyby nie oni, trzeba by zamknąć ligę, bo nie obejrzelibyśmy już żadnego meczu. Nie byłoby po prostu na czym grać. Groundsmani – goście od czarnej roboty, choć w tym przypadku chyba trzeba powiedzieć: zielonej.
Żadna tajemnica, że w naszej piłce niejedno jest postawione na głowie – jak w poważnych ligach ustalono sobie jakieś standardy, to u nas często trzeba działać na opak. I jeśli mowa o groundsmanach (powszechnie używana nazwa, czyli greenkeeperzy, to określenie pracowników pól golfowych), to na Zachodzie jest to zawód bardzo poważany, kluby rywalizują o czołowych specjalistów. Ba, dochodzi nawet do transferów gotówkowych – zdolny facet może przecież pomóc całemu klubowi jeśli dobrze przygotuje płytę, technicznej drużynie będzie łatwiej wymieniać szybkie podania po ziemi. Słabszy fachowiec nie zapewni takiego komfortu i wiadomo, zespół ma niepotrzebnie pod górkę. Pamiętacie zagrywkę Jose Mourinho? Raz zakazał skosić trawę przed meczem z Barceloną, żeby Katalończycy nie mogli grać swojej piłki.
Real Madryt siedem lat temu wyciągnął z Arsenalu Paula Burgessa, który dla Kanonierów pracował od 1996 roku. Z kolei Villa Park na Parc des Princes zamienił Jonathan Calderwood, obecnie groundsman PSG, jeden z najlepszych na świecie w branży.
Kasa – tych ludzi się za granicą docenia. A u nas? – Zarabiamy jak sprzątaczki, a wymagania są duże. To jest ogromna odpowiedzialność, wystarczy mały błąd, coś źle się posieje, to trawa tu jest zielona, tam brązowa, gdzie indziej żółta i wszystko widać. Tymczasem, ja na przykład muszę raz w roku wyjeżdżać na fermę norek do Danii, żeby dorobić. Teraz będzie tak samo, zostawiam z murawą kolegę, którego przyuczam, co ma dokładnie z nią robić – mówi Daniel Czuk, groundsman stadionu w Gdyni. – Według standardów europejskich, nasze zarobki to są groszowe sprawy. Chciałoby się zarabiać więcej, 5-10 tysięcy miesięcznie, ale żyjemy w Polsce. Pracuję przy trawie i szukam w tym temacie dodatkowych zajęć żeby dorobić – dodaje Bogusław Tokarski, odpowiedzialny za murawę w Szczecinie.
Obu panów łączy fakt zatrudnienia przez miasto. Generalnie, jest to standardem w naszym kraju, ale są i wyjątki, jak na przykład groundsman w Poznaniu, pracujący bezpośrednio dla Lecha. – Każdy sobie sam negocjuje kontrakt i to nie jest tak, że Lech płaci mało. Wszyscy chcieliby zarabiać więcej, móc skupić się tylko na jednym projekcie, ale takie są polskie realia. Mam swoją działalność, wykonujemy inne boiska i ogrody, dzięki czemu też wiele zadań dla klubu możemy zrobić taniej, elastyczniej. Co do groundsmanów zatrudnianych przez miasto – w budżetówce pewnego poziomu się nie przeskoczy, trudno przekonać dyrektora obiektu, żeby zatrudnił kogoś za osiem tysięcy, kiedy sam zarabia niewiele więcej. Jednak dobry fachowiec dzięki swojej wiedzy jest w stanie dużo zaoszczędzić, lepiej dobrać technologię i sprzęt – tłumaczy Grzegorz Szulczyński, opiekujący się murawą w Poznaniu. – Przede wszystkim musimy pamiętać – na Zachodzie i podobnie w Lechu, nie jest to jedna osoba, a cały sztab pracujący nad stanem boisk: głównego i treningowych. Dodatkowo pomaga nam agronom i specjaliści i z innych branż. W tym fachu najważniejsze jest poznanie obiektu oraz możliwość wymiany wiedzy z innymi kolegami, również tymi z zagranicy, którzy mają dużo łatwiejszy dostęp i większe doświadczenie w nowych technologiach. Taka wiedza wymaga czasu i bywa, że wielu potknięć – dodaje.
Kasa – za granicą kluby stać, by murawa była jak najlepsza. A u nas? – Nie ma odpowiednich środków, by utrzymać murawę, przez co często one są, jakie są. W pewnym momencie nie możemy nic zrobić. Brakuje lepszej jakości nawozów, sprzętu do pielęgnacji, jak choćby naświetlenia – około 80 tysięcy miesięcznie kosztują lampy w samym polu karnym. Mamy w Polsce system podgrzewania murawy, ale co z tego, jak zimą jest wyłączany. Trawa przestaje rosnąć, kończy się okres wegetacji i trzeba czekać 4-6 tygodni, by wrócić do punktu wyjścia – mówi Tokarski. – Jedziemy na oszczędnościach, budżet jest okrojony, w porównaniu z Ekstraklasą mam grosze. Koledzy się śmieją, że za tyle co ja robię, to oni mają na paliwo. Ale dzięki Bogu jakoś to wygląda i nie mamy powodów do wstydu w Gdyni, boisko jest tak piękne, że aż w oczy razi – dodaje Czuk.
Kasa – za granicą kluby stać na to, by organizować swoim pracownikom szkolenia. A u nas? – Nie ma profesjonalnych szkół zajmujących się tym fachem. Akademie dają podstawy, brakuje strony praktycznej, miejsca, gdzie można by się uczyć – mówi Szulczyński.
– A dla ludzi będących w zawodzie? Ekstraklasa przygotowuje jakieś szkolenia?
– Zaczęła. Z inicjatywy mojej i paru kolegów, w zeszłym roku odwiedziliśmy siedzibę Bundesligi. W departamencie odpowiedzialnym za stan boisk dowiedzieliśmy się, że tam postawienie wszystkiego na nogi zajęło siedem lat, a pamiętajmy w jakich realiach finansowych się poruszają. Na wszystko potrzeba czasu. Od 10 lat istnieje Polskie Stowarzyszenie Greenkeeperów, ale skupiało ludzi odpowiedzialnych za pola golfowe. Powoli dochodziły tam osoby zajmujące się boiskami, jednak według mnie, sposoby budowy, pielęgnacji i użytkowania pola, a murawy piłkarskiej są zbyt różne. Być może musi powstać oddzielne stowarzyszenie, a być może potrzeba więcej czasu, aż część opiekunów boisk dogoni wiedzą i doświadczeniem kolegów z tej drugiej branży. Kluczowe wydaje mi się jednak też źródła finansowania. Mimo wszystko dużo łatwiej pracuje się w momencie, gdy klub sam odpowiada i płaci za utrzymanie boisk, jak Legia, Zagłębie Lubin, Lech Poznań, niż w przypadku finansowania z budżetu, przy ograniczeniach przetargowych. Chodzi zwłaszcza o elastyczność, skrócenie czasu reakcji, pamiętajmy, że pracujemy na żywym organizmie, chociaż stadiony we Wrocławiu, Białymstoku czy Zabrzu pokazują, że zatrudniając miejskich fachowców można osiągnąć dobre efekty – dodaje groundsman z Poznania.
*
Nieprzypadkowo kolejne akapity zaczynały się od słowa „kasa”, bo tak naprawdę w tym zawodzie wszystko od niej zależy. Jasne, ciężka praca czasem maskuje jej brak, ale nie jest to makijaż permanentny – gołym okiem widać niedoróbki, nierzadko nie trzeba się przyglądać. – Czasem to bywa przykre, że ktoś dostrzega groundsmanów tylko gdy jest źle. A to ciągła praca, siedem dni w tygodniu, często po 12 godzin, nie wiosna-lato, a w międzyczasie trawa sama o siebie dba. Tak nie jest – mówi Tokarski.
Wyobraźcie sobie, że taki groundsman jednego dnia słyszy: nie ma pieniędzy na lepszy nawóz, a drugiego czyta – klub zatrudnia 31-letniego napastnika z ligi boliwijskiej za 30 tysięcy miesięcznie. No, lekka podłamka. – Na trawę się żałuje, a czasem wiadomo jakiej klasy przychodzą piłkarze. Przerażają ich zarobki – twierdzi Czuk. – Nie my o tym decydujemy, robimy swoje, ale oczywiście wolelibyśmy, żeby większe pieniądze szły na murawy. Trudno myśleć, że gdzie indziej inwestuje się w trawy 1,5-2 miliona euro, a my pracujemy z własną za promil tej kwoty. Czasem człowiek słyszy, że ma się nie interesować i robić swoje – dodaje Tokarski.
Nie dość, że kluby wypatrują oszczędności, to tak samo robić musi miasto. Szuka najtańszych sprzętów z przetargu, a wiadomo – najtańsze rzadko idzie w parze z najlepszym.
Poza kasą problemem bywa klimat. Tak, zmienia się i jest coraz cieplej, zimy są bardziej przystępne dla zwykłego śmiertelnika, ale niekoniecznie musi to być wielki plus dla boisk piłkarskich. Kolejne zmiany rodzą nowe problemy.
– Nie brońmy się klimatem, oczywiście w Anglii mają słabszą zimę, ale i u nas coraz bardziej ona ustępuje. Gorsze od suchego przymrozku jest co innego – obfite i częste opady. W ciągłej wilgoci blisko nam do procesu gnicia, to, co spadnie w ciągu minuty idzie na dół i drenaż to odprowadzi. Ale gdy pada często, tak jak u nas, to wszystko nie może odparować. Drugi biegun – gdy jest ciepło tak jak teraz, to też niedobrze. Wysokie temperatury osłabiają trawę. Trudno porównywać tak naprawdę klimaty, różnicy nie ma tylko między Poznaniem a Londynem, ale też między nami, a choćby Wrocławiem. Dla ludzi różnice raczej nie wyczuwalne, dla trawy już tak – mówi Szulczyński.
*
No dobra, ale jak wygląda przeciętny dzień groundsmana, poza tym, że do najłatwiejszych nie należy? – O ósmej zaczynamy i ściągamy rosę z trawy. Czekamy aż murawa obeschnie i kosimy ją do 2,5-3 centymetrów. Uzupełniamy ubytki – jeśli jest on duży, to z boku mamy poletko, z którego wycinamy odpowiednią powierzchnię. Trzeba też korzystać z różnych preparatów, by zabezpieczyć roślinę przed chorobami. W dniu meczu kosimy i malujemy linie, większych prac nie ma sensu przeprowadzać – opowiada Czuk. – Sprawdzamy wilgotność i prognozę pogodę, planujemy kolejne dni. Ważne jest systematyczne koszenie, im częściej się to robi, tym trawa jest gęstsza – opisuje Tokarski.
Poziom trudności tej roboty zależy nie tylko od finansów, ale i stadionu, na którym się pracuje. – Jasne, że mam lepiej niż koledzy z krytymi murawami – sprawniejsza jest wentylacja murawy, szybciej się osusza i paruje. Dalej – do rośliny dochodzi więcej światła i lepiej rośnie – dodaje groundsman ze Szczecina.
– Nie da się w prosty sposób porównać obiektów, za dużo zmiennych: okres wegetacji, konstrukcja stadionu i murawy, częstotliwość grania, pozostałe eventy oraz budżet. Oczywiście, że stadion w Szczecinie czy Chorzowie jest prostszy w utrzymaniu, coś jak nasze boiska treningowe przy Bułgarskiej. Żeby te zaniedbać w okresie normalnej wegetacji, to trzeba się postarać – słońce ma ciągły dostęp, jest przewiew. To, że ściany stadionu są dla murawy problemem, słyszymy nawet od naszych kolegów z Zabrza czy Białegostoku, gdzie po powstaniu nowych trybun, problemów z trawą mają znacznie więcej – mówi Szulczyński.
– Jest jakiś stadion w Polsce, który „nie przeszkadza” murawie?
– Nie ma takiego w Europie. Każda trybuna i zadaszenie ogranicza dostęp światła czy cyrkulację powietrza, ale niektóre są lepiej skonstruowane, jak ten Zagłębia Lubin czy Legii Warszawa. Na Zachodzie z kolei są środki na różne hybrydowe technologie, lampy doświetlające, oraz wiele innych maszyn i urządzeń, które pomagają roślinom wyrównać te niedogodności konstrukcyjne.
– A jak jest w Poznaniu?
– Nie ma światła i cyrkulacji powietrza. Można to pokazać na prostym przykładzie, wyciąć w kartonie małą dziurę, położyć na trawie i z góry świecić latarką – widać jak mała powierzchnia dostaje światło, wtedy bardzo trudno o korzeń i stabilną murawę. Poznań jest najtrudniejszym obiektem w kraju pod tym względem, tym bardziej gdy w zeszłym sezonie doszło dużo grania, roślina nie jest w stanie się zregenerować.
– Czyli stadion Lecha jest po prostu źle skonstruowany?
– Widziałem lepsze, jak chociażby ten wrocławski, ale i na Zachodzie bywają takie obiekty jak nasz, kluczem jest osiągnąć taki poziom sportowy, aby systematycznie rosły środki na utrzymanie muraw w trudnych warunkach. Jedno bez drugiego nie funkcjonuje. Procentowo wydajemy pewnie podobne kwoty jak zachodnie kluby, tylko budżety mamy dużo, dużo niższe.
*
Często narzekamy na te murawy, a tak naprawdę nie jest źle – przypomnijcie sobie, jak wyglądały boiska jeszcze 10 lat temu, wystarczy odpalić stare transmisje. Robimy kroczki do przodu, ta liga mimo wszystko się rozwija, choć wolniej niż by mogła, bardziej tip-topkami, niż odważnymi susami. Pewnie jeszcze długo nie doczekamy się takiej sztuki jak w Leicester, na razie skupmy się na tym, by kamery nie musiały kręcić klepisk, jak w Kielcach na początku roku.
– Panu się podoba murawa na stadionie w Leicester? To sztuka dla sztuki, czy rzeczywiście coś wyjątkowego? – pytam groundsmana ze Szczecina.
– Z boku można powiedzieć, że nie potrzebna robota, ale jednak kibice przychodzą na stadion i też chcą zobaczyć coś ładnego. Wie pan, do tej pracy po prostu potrzeba zamiłowania.
Paweł Paczul
Foto: www.arka.gdynia.pl