W piłce nożnej najważniejsza jest psychika. Można mieć duże umiejętności, ale jeżeli głowa nie nadąża, niczego się nie osiągnie. Wiadomo to od zawsze, a każdy tydzień w futbolu tylko potwierdza taki stan rzeczy. Od wczoraj za koronny dowód może służyć Podbeskidzie Bielsko-Biała, które właśnie przyklepało swój spadek z Ekstraklasy. A spadło dlatego, bo nagle zupełnie przestało grać.
W Bielsku coś pękło, a z piłkarzy kompletnie uszło powietrze. Widać to było chociażby wczoraj, kiedy przy pierwszym golu Górnika Łęczna Adam Mójta – rozgrywający przecież dobry sezon – ślimaczym tempem truchtał na pozostawioną przez siebie pozycję, z której Grzegorz Bonin notował właśnie asystę. Bielszczanie nie wyglądali na ludzi, którzy robią wszystko, by się utrzymać, i którzy w ogóle wierzą, że taki scenariusz jest możliwy. Przed kamerami Canal+ otwartym tekstem potwierdził to także Jakub Kowalski, jeszcze w przerwie meczu.
Nie potrzeba tu wybitnego specjalisty w dziedzinie psychologii, by wskazać moment, w którym wszystko się rozsypało. To oczywiście koniec sezonu zasadniczego i chwilowa obecność „Górali” w grupie mistrzowskiej, która – nie zapominajmy – nigdy nie miała sportowego uzasadnienia. Ale to właśnie wtedy, pomimo tysiąca sygnałów ostrzegawczych, że jest jeszcze za wcześnie, do głów piłkarzy musiała wedrzeć się myśl – mamy to, utrzymaliśmy się w Ekstraklasie. Przyszło chwilowe rozluźnienie, po którym nie udało się powrócić na wcześniejszej obraną drogę.
Punkt kulminacyjny jednoznacznie wskazuje też matematyka. W ostatnich ośmiu meczach sezonu zasadniczego „Górale” zdobywali średnio 2,12 punktu na mecz, a po podziale na grupy zaledwie 0,17. Różnica jest kolosalna i nie da się jej wytłumaczyć teorią, że piłkarze nagle zapomnieli, jak się gra w piłkę. Bielszczanie przegrali w głowach i zrobili to w podobny sposób, w jaki przed dwoma laty Atletico Madryt przegrało Ligę Mistrzów. Zadziałał tu ten sam schemat.
W finale Champions League 2014 mieliśmy w gruncie rzeczy podobną historię, z tym że rozegrała się ona na przestrzeni 120 minut, nie kilku tygodni. Atletico z pewnością czuło, że ma już zwycięstwo na wyciągniecie ręki, że dowiezie skromne 1:0 i za chwilę wszyscy utoną we własnych objęciach. Kiedy w 93. minucie Sergio Ramos zdobył wyrównującego gola, nastąpiło pęknięcie. Niby podopieczni Simeone dalej mieli wszystko we własnych rękach i mogli powalczyć o sukces, ale tak naprawdę była to już tylko teoria. Oni nie potrafili po raz kolejny wejść na ten poziom intensywności i mobilizacji, nie potrafili nawiązać do tego, co pokazywali przez praktycznie całe spotkanie. Po tym, jak w myślach unosili puchar i cieszyli się z niego ze swoimi kibicami, nie potrafili jeszcze raz wyjść na boisko i z porównywalną zaciętością o niego powalczyć. Chwila rozluźnienia, która przyszła w doliczonym czasie gry, odebrała im wszystko.
Podobnych historii w świecie futbolu było całe zatrzęsienie. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nie dziwna decyzja Trybunału Arbitrażowego, przez którą Podbeskidzie przez kilka chwil mogło poczuć, że zostaje w lidze, losy końcówki sezonu potoczyłyby się zupełnie inaczej. W Bielsku nie byłoby chwilowej radości, więc nie byłoby też rozluźnienia szyków. Być może w zespole Roberta Podolińskiego wciąż wszyscy byliby zwarci, zjednoczeni i gotowi do walki o utrzymanie.
Nie twierdzimy jednak, że Podbeskidzie spadło z powodu decyzji Trybunału Arbitrażowego. Ale faktem pozostaje, że ta decyzja jakiś wpływ na przebieg rozgrywek miała, chociażby taki, jak opisany powyżej. A nawet tego typu ingerencje – z pozoru zupełnie bez znaczenia – nigdy nie powinny mieć miejsca.
Michał Sadomski
Fot. FotoPyK