Reklama

Po raz kolejny pokazali, że statystyka to tylko nic nie warte cyferki. Atletico w finale!

redakcja

Autor:redakcja

03 maja 2016, 22:37 • 4 min czytania 0 komentarzy

Jest 34. minuta. Bayern naparza do tej pory bez wytchnienia i dość wcześnie stoi przed szansą, żeby losy dwumeczu pozamiatać. Tak, pozamiatać. W teorii to byłby tylko drugi gol, ale w praktyce – wszystko byłoby przesądzone. Ktoś wierzy, że rozpędzony Bayern po drugiej bramce złapałby zadyszkę? Wszyscy zdajemy sobie sprawę z cudotwórczej siły Atletico, ale wszyscy znamy też potęgę Bayernu, który po dwubramkowym prowadzeniu wskoczyłby na jeszcze wyższe obroty. Wtedy, w 34. minucie Thomas Mueller miał na stopie losy całego dwumeczu. W tamtym momencie scenariusze były takie:

Po raz kolejny pokazali, że statystyka to tylko nic nie warte cyferki. Atletico w finale!

Pierwszy: Mueller robi co trzeba i Atletico kończy piękny sen z siniakami na tyłku,

Drugi: Mueller się myli, monachijczycy gubią rytm, madrytczycy zyskują power i wciąż cierpią, ale z uśmiechem na ustach i zdarzyć może się wszystko,

Jedna sytuacja, jeden strzelony bądź nie karny – to pokazuje, jakie przypadki decydują o ocenie trenera, od którego pewne rzeczy kompletnie nie zależą. No bo jaki wpływ miał Guardiola na to, że jego piłkarz uderzy nieco za lekko? Co miał zrobić z tym, że Oblak doskonale przeczyta intencję gościa, który jest w Bayernie pierwszy do karnych? To jak w „Przypadku” Kieślowskiego. Jeden detal, na który Hiszpan nie miał wpływu, zdecydował o tym, że będziemy patrzeć na Guardiolę jak na przegranego. Przecież gdyby nie fantastyczna interwencja Oblaka, za chwilę Guardiola (o ile oczywiście wygrałby finał) żegnałby się z Monachium jako bohater. Jako kreator, który stworzył potwora, a ten pożarł dosłownie wszystko, co spotkał na swojej drodze.

Ale tak nie będzie. Myślisz „Guardiola” i „Bayern”, mówisz projekt piękny, ale nieudany. Porażka. Wspaniałej urody, ale jednak porażka.

Reklama

Bayern mógł mieć w tamtym momencie mecz pod kontrolą, ale zafundował nam wszystkim… Chcielibyśmy napisać, że roller-coaster, lecz odnosimy wrażenie, że taka kolejka górska nie zdobyłaby żadnego atestu bezpieczeństwa. Zaczęli z wysokiego „C” – praktycznie od początku walili strzał za strzałem. W pierwszej połowie Atletico nie istniało. W polu karnym Bawarczyków nie zagościło ANI RAZU.

Ale to przecież definicja Cholismo. Rozpaczliwa obrona? Była. Bayern narzucał dziś kosmiczne tempo, posyłając w pole karne jakieś 23232 piłek w ich pole karne. Umówmy się: to nie był mur tak szczelny, jak w poprzednich meczach. Bayern dawał radę wybijać z niego kolejne cegły, jak przy golu Xabiego Alonso albo jak przy masie podań, które znajdywały drogę do Roberta Lewandowskiego. Ale Cholismo to także jeden pojedynczy błysk w ofensywie. To zaśmianie się w twarz wszystkim, którzy uważają, że optyczna przewaga to faktyczna siła danej drużyny. To kolejny dowód na to, że statystyki to tylko nic nie warte cyferki. Nie wystarczy posyłać kilkakrotnie więcej podań. Wystarczy jedno. Torres do Griezmana, mamy 1-1.

Po meczu? Bayern nie zwiesił broni, ale sytuacja nagle stała się mega skomplikowana. Przede wszystkim: podopieczni Guardioli jeszcze bardziej rozbili się mentalnie. Przez długi okres snuli się po boisku, wymieniali podania na zasadzie „weź coś wymyśl, bo ja nie bardzo wiem jak”. Przebudzenie przyszło po golu Lewego – Polak niby wpisał się na listę strzelców, ale po tym meczu mamy mocno mieszane uczucia. No bo tak: zdobył gola, dochodził do sytuacji, no i walczył, wyłuskiwał te piłki, napracował się niesamowicie. Ale z drugiej… nie dość, że walił ślepakami (a to problem z przyjęciem, a to piłka mu zeszła, a to nie sięgnął), to jeszcze zaliczył dwie irytujące symulki. Miał być dziś pierwszoplanowym aktorem tego widowiska, ale chyba nie do końca o to chodziło.

Tak czy siak, po bramce Lewego Bayern znów się uskrzydlił i znów mógł dostać gonga – tym razem od sędziego Cakira, który jako jedyna osoba na świecie widziała faul Martineza na Torresie już za linią pola karnego. Najgorsze, że w przypadku tego gościa to już recydywa.

a

Karny i kolejny zwrot akcji – Torres strzela zbyt lekko, Neuer bez problemu wyciąga piłkę. Możecie sobie wyobrazić, co się działo w końcówce. Wszyscy sercowcy w tym momencie w obawie o zdrowie wyłączyli odbiorniki – i słusznie. Cierpiało Atletico, ale na swój sposób cierpiał także i Bayern. Walił głową w mur, frustrował się, że kolejne ataki nie przynoszą żadnego skutku. Pep Guardiola pokazywał z boku: „panowie, myślimy”, ale dziś pokonać bandę Simeone można było tylko czystym szaleństwem, a nie wyrachowaniem.

Reklama

A tego Bayernowi zabrakło. Atletico Madryt w finale Ligi Mistrzów. Wspaniała historia i… gwarancja przewidywalnego finału. Gang Cholo to jedyna ekipa, która z murowania bramki uczyniła sztukę. I to całkiem przyjemną do oglądania.

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...