“Gdy będziesz narzekać na swój kibicowski los, pamiętaj o jednym. Zawsze mogło być gorzej. Zawsze mogłeś być fanem Glasgow Rangers” – tak napisałem niespełna dwa lata temu, gdy okazało się, że klub, który dopiero co przez kłopoty finansowe zbankrutował, a w piramidzie ligowej zleciał na pysk, znowu użera się z komornikami. Wkrótce z szafy wypadały kolejne trupy: człowiek, który wjechał na Ibrox na białym koniu, który miał wszystko uratować, okazał się zwykłym złodziejem; Mike’owi Ashleyowi potrafił w szemranej transakcji sprzedać prawa do nazywania Ibrox za funta. Kibice walczyli z traktującym Rangers jak prywatny folwark Ashleyem, a tymczasem federacja zastanawiała się ile tytułów mistrzowskich odebrać “The Gers”.
Tak, nazwanie ich Hiobem europejskiej piłki nie jest żadnym nadużyciem. W ostatnich latach kibicowanie Rangers przypominało czołganie się tunelem, którym uciekał Andy Dufresne z Shawshank, czyli tunelem pełnym gówna. Za każdym razem jednak, gdy pojawiało się światełko w tunelu, nie był to zwiastun końca drogi, a – jakimś cudem – nadjeżdżający towarowy z kolejną porcją ekskrementów.
Ale jest jedno, czego kibice w całej Europie mogą Rangersom zazdrościć. Wiele klubów może zazdrościć zaangażowania i oddania trybun Ibrox, które w sile czterdziestu tysięcy przychodziło na czwartą ligę, ale jakieś radości dla tych stadionowych męczenników? A jednak. Jest jeden autentyczny, niemalowany powód do dumy. Unikat na skalę europejską, światową.
Lee Wallace. Kapitan. Człowiek, o którym słyszeliście mało albo wcale, a tymczasem jest to ktoś, kogo powinien znać każdy pasjonat piłki.
Gdy w 2012 roku Rangers przechodzili likwidację i przez pewien czas nazywali się SEVCO, każdy zawodnik na tej mocy dostał wolną rękę. Nie był w żaden sposób związany z nowo powstającym podmiotem. W klubie było wciąż wielu świetnych graczy: Steven Davis, dziś podpora Southampton. Naismith, ulubieniec kibiców Evertonu. Whittaker, kadrowicz reprezentacji Szkocji, Allan McGregor, jeden z najlepszych szkockich bramkarzy.
Klub zaproponował im przetransferowanie starych kontraktów, by chociaż trochę na swojej armii zaciężnej zarobić. Piłkarze nie skorzystali i ciężko ich za to krytykować – nie oni byli winni katastrofalnej sytuacji ekonomicznej Rangers. Wielu już wcześniej zgadzało się na ustępstwa, obniżenia płac. Mieli prawo nie wierzyć w wiarygodność nowego podmiotu, a tymczasem czekały oferty z poważnych klubów, często z Premier League. Kibice oczywiście i tak byli oburzeni, szczególnie na Davisa i Naismitha, którzy mienili się byciem kibicami “The Gers” od dziecka, a w chwili próby pozostawili klub na lodzie – przynajmniej tak postrzegały to trybuny.
Na przetransferowanie kontraktów zgodziło się tylko trzech członków pierwszego zespołu, cała reszta uciekła. Tą trójkę stanowili Bocanegra, McCulloch, Wallace. Będący blisko końca kariery Bocanegra po sześciu meczach odszedł do Santanter, bo stracił miejsce w kadrze USA. McCulloch miał 34 lata, mógł liczyć na grę w silniejszych rozgrywkach, ale wątpliwe, by gdzieś zapłaciliby mu lepiej – Rangers nawet w czwartej lidze było drugim wydającym najwięcej na płace graczy zespołem Szkocji.
Zupełnie inna jest jednak historia Wallace’a. Nie mówimy o facecie, który już schodził ze sceny – Wallace miał wówczas 25 lat. Był w sile wieku, szczególnie jak na obrońcę. Był powoływany do reprezentacji, był najlepszym lewym obrońcą w kraju. Miał na stole oferty z czołówki Championship, a zainteresowanie nim wykazywały ekipy z Premier League, choćby West Ham. Na Ibrox był raptem od roku, więc nie oczekiwano po nim wielkich gestów. Fajnie, że strzeliłeś gola na 3:2 w jednym z ostatnich Old Firm Derby, że przybiegłeś do nas świętować, ale idolem ani wieloletnim fanem The Gers nie byłeś, wiemy o tym. Szerokiej drogi.
A jednak on jeden postanowił zostać. Zostać i grać, walczyć o powrót na szczyt – jasno to zaznaczył po przenosinach kontraktu. Poświęcił reprezentację, poświęcił większe pieniądze, poświęcił najlepsze lata kariery, szansę na Premier League, na sukcesy. Taką podjął decyzję i pozostał jej wierny, bo w każdej chwili przez te lata mógł liczyć na mocniejszy klub: był tak dobry, że Strachan powołał go raz nawet z Third Division, naprawdę nie mówimy o ogórku.
Teraz z opaską kapitana zmierza pewnie do najwyższej klasy rozgrywkowej. Jest jedynym piłkarzem, który przeszedł cały ten koszmarny okres ramię w ramię z fanami – pamięta ostatni sezon przed likwidacją, pamięta grę z Elgin City na pipidówie, pamięta rozczarowanie brakiem awansu rok temu.
Za chwilę będzie jednak znał również słodki smak ulgi, wyjątkowego triumfu, jakim będzie wyprowadzenie okrętu Rangers z niebytu.
Zawsze podchodzimy z romantyzmem do piłkarzy, którzy spędzili całą karierę w jednym klubie – często wspomina się wtedy Paulo Maldiniego. Dwadzieścia cztery lata w Milanie – wielka sprawa. Ale czy jakiekolwiek wyrzeczenie? Trudno znaleźć wiele klubów, które w latach 85-09 odniosły więcej sukcesów. Dostawał górę pieniędzy, był nieustannie na szczycie. Maldini to przede wszystkim hymn dla długowieczności, a nie wyjątkowej wierności barwom.
Buffon został w Juve po Calciopoli, przeżył karną relegację do Serie B. Tak, to poważna sprawa. Ale w obliczu wyrzeczeń Wallace’a i tak drobnostka. Juventus za chwilę wrócił, raptem po roku, a wciąż był w doskonałej formie finansowej. Nie zbankrutował, nie targały nim wewnętrzne wojny domowe pierwszej wielkości, nie relegowano go na samo dno.
Wallace zdecydował się zostać wtedy, w 2012, i to już była decyzja, która zagwarantowałaby mu szacunek Ibrox. Ale jeszcze bardziej cenne, że został. Mimo ofert. Mimo tego, że w 2014 znowu po stadionie wałęsali się komornicy, bo przeżarto budżet. Mimo widma Mike’a Ashleya, mimo kolejnych dziwnych osób kręcących się wokół tej zasłużonej marki.
Nie jest idiotą ani szaleńcem. Trzeźwo i bez pudrowania przyznawał w wywiadach: tak, wiele razy zastanawiałem się czy dobrze zrobiłem. Wiele razy miałem myśli, że już dłużej nie dam rady. Co robiłby każdy rozsądny człowiek. Wallace nie pozuje na heroiczną postać, nie ma w nim fałszu.
Najlepsze, że to człowiek cholernie ambitny. Tak jest – zgodził się na grę w czwartej lidze zamiast w Premier League, a jednak trzeba go określić takim przymiotem. Niedawno powiedział, że przyszedł na Ibrox by wygrywać. Debiutował w kwalifikacjach do Ligi Mistrzów, a jego celem od zawsze była Champions League z Rangers.
Żadne słowa nie mogły dla fanów The Gers zabrzmieć mocniej niż zwykłe: moje cele nie zmieniły się ani trochę. Przyszedłem na Ibrox wygrywać. Przyszedłem poznać smak Champions League.
Nawiązał do wielkiej przyszłości i przypomniał, że Rangers mierzą w wielkość. A wszystko w prostych, szczerych słowach. Oto kapitan nie tylko szatni.
Była armia piłkarzy bardziej utalentowanych, którzy dali Ibrox więcej radości, jakości, ale nie będzie drugiego Lee Wallace’a. Bo nie ma nikogo, kto w godzinie próby, w najczarniejszym momencie, tak zdałby egzamin.
Tak, takiej postaci w klubie tylko pozazdrościć.
***
Chcecie jeszcze jedną postać, o której prawie nikt nie słyszał, a powinien każdy? Łapcie: Gerardo Bedoya. Kolumbijczy, kadrowicz, kilkadziesiąt meczów dla Cafeteros.
Ale przede wszystkim: 46 czerwonych kartek w karierze.
Nigdy bym nie pomyślał, że w jedenastce boiskowych brutali Vinnie Jones musiałby oddać kapitańską opaskę.
Tu Bedoya uderzający gościa łokciem w twarz, a potem kopiący leżącego. Piętnaście meczów wykluczenia.
Leszek Milewski