Zawsze nas to zastanawiało. Niby gigantyczne kluby opracowują swoje strategie nie na kilka lat do przodu, ale na kilkanaście, mają zwykle w zanadrzu piętnaście różnych opcji transferowych na wszystkie pozycje, przez całe okienko transferowe skrupulatnie oglądają po trzy razy każdego wydanego centa, a kiedy przychodzi Deadline Day… dostają szajby. Kupują na potęgę, jakby najedli się szaleju. Często za sumy z kosmosu i często bardzo pochopnie. A w takiej sytuacji można łatwo się przejechać. Pięć lat temu zrobiły to dwa angielskie kluby.
Wydać fortunę na zawodnika – żadna sztuka. Wydawałoby się, że skoro bierzesz gościa uznanego na twoim podwórku, o którym wszyscy w koło wiedzą, że potrafi grać w piłkę, to bierzesz pewniaka. Wykładasz kasę za określoną jakość i dostajesz paragon z gwarancją. A potem dostajesz obuchem w łeb i przypominasz sobie, że przecież w życiu są tylko trzy pewne rzeczy. Śmierć, podatki i szare spodnie Gabora Kiraly’ego.
Fernando Torres idzie do Chelsea za 50 mln funtów, Andy Carroll do Liverpoolu za 35 mln funtów. I jedni, i drudzy wyrzucają pieniądze w błoto.
***
– Miałem tam kolegów z drużyny, których kompletnie nie obchodziło czy wygramy, czy przegramy. Nie interesował ich wynik meczu, bo siedzieli na ławce rezerwowych. Nigdy nie chciałem myśleć w ten sposób. Nie wyobrażałem sobie tego, ale… w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że jestem taki jak oni.
***
Równie imponujące wejście do nowego klubu zaliczył Andy Carroll, który – gdyby nie transfer Raheema Sterlinga – do dziś byłby najdroższym piłkarzem w historii angielskiego futbolu. Plany trochę może i przeszkodziła mu kontuzja, no ale to żadne usprawiedliwienie. Taka fura pieniędzy za sześć bramek w lidze w 1,5 sezonu – to już zakrawa o niegospodarność. Ale „The Reds” szybko przyznali się do wpadki.
W przypadku Carrolla zadziałał podobny mechanizm – kompletnie nie przypominał gościa, który jeszcze nie tak dawno wszedł z buta w angielski futbol. Zgasł. A na każdy kolejny żart na swój temat tylko… utwierdzał wszystkich w przekonaniu, że na szyderę zasłużył.
Wszystkie 11 bramek dla Liverpoolu. Średnio ponad trzy miliony funtów za jedną.
Najpierw “The Reds” wypożyczyli Carrolla do West Hamu, londyńczykom spodobał się na tyle, że ci wyłożyli za niego 15 milionów, czego później… także żałowali. Współwłaściciel klubu David Sullivan mówił otwarcie, że Anglik nie był wart tych pieniędzy. A Liverpool? Część inwestycji im się zwróciła, ale i tak byli w plecy 20 baniek.
Interes życia to to nie był.
***
Żeby nie było tak gorzko, w Deadline Day można też zrobić niezły biznes a przykładów wcale nie trzeba szukać tak daleko. Razem z Carrollem za pieniądze za Torresa na wyspy przyleciał Luis Suarez. I on – przynajmniej Liverpoolowi – zrekompensował transferowe wpadki całej dekady. Co za absurd, że Urugwajczył był od Carrolla prawie o dziesięć baniek tańszy.