Są wielkie nazwiska polskiej piłki jak Boniek, Borek, Glik i Krychowiak. Są historie nieszablonowe jak przygody piłkarskiego obieżyświata Lutza Pfannenstiela, poruszające doświadczenia #UwolnićMaćka, perypetie polskiego trenera legendy w Afryce – Stefana Żywotki. Przed wami zestawienie, które dotyka najróżniejszych możliwych odcieni futbolu, nie ma szans, byście nie znaleźli tutaj czegoś dla siebie. Zapraszamy do lektury!
WAŁKOWANIE BOŃKA. ZAPARZCIE KAWĘ, PRZYGOTUJCIE PROWIANT, BO TO NAPRAWDĘ DUŻO CZYTANIA
Otworzyliśmy rok nawet nie wywiadem, co debatą ze Zbigniewem Bońkiem. Potężna lektura, w której poruszyliśmy wszystkie najistotniejsze sprawy: od szkolenia, przez kadrę, licencje, Twittera, ordynację wyborczą PZPN, zmian statutowych, PR związku, Grenia, sponsorów, bolączki polskiego futbolu i jego mocne strony. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
„Francja wybudowała ośrodek w Clairefontaine prowadzony przez związek.
Każdy projekt musi być dopasowany do mentalności kraju. Wyobrażacie sobie, że budujemy ośrodek pod Warszawą i każemy siedmiu zawodnikom Legii trenować u nas przez tydzień? Często słyszę zarzut, że w Polsce nie ma szkolenia. Szkoda tylko, że wysuwają go ci, którzy o szkoleniu nie mają zielonego pojęcia. Oczywiście, że mamy system, tylko on musi być realizowany przez niższe jednostki. Gdyby nie było szkolenia, to nie mielibyśmy dziś Bielika, Adamczyka, Lewandowskiego ani dziesięciu bramkarzy.
To produkty niezależnych systemów klubowych.
Ale to nie jest szkolenie? My tworzymy ogólny system, a kluby go realizują, jeśli mają na to ochotę – bo nie mamy żadnych narzędzi, by ich do tego zmusić. Na czym on polega? Mówimy np. że do lat 12 nie rozgrywamy lig. Drużyny mają grać 3-3-2, a przy przejściu na większe boisko naturalnie dorzucamy jednego na środek obrony i jednego na środek pomocy. Są kraje, które preferują inny system – grają np. w ośmiu – ale my po konsultacjach choćby z Hiszpanami czy Belgami, doszliśmy do wniosku, że ten odpowiada bardziej. Pamiętajmy, że z setki dzieciaków prowadzonych w wieku siedmiu lat na treningi, do piłki zawodowej trafia 2-3%. Chcemy tej masie dać możliwość rozrywki w dobrych warunkach, ale przede wszystkim wyłowić tych, którzy mają stanowić o przyszłości naszego futbol.
(…)
Sam pan twierdzi, że największy problem polskiej piłki to fakt, że dzieci nie chcą uprawiać sportu. Nie możecie z takim budżetem dokonać jakichś większych zmian?
Cały czas kombinujemy, co jeszcze zrobić. Chcieliśmy zaproponować szkołom pokazy, jak powinny wyglądać lekcje WF-u. I co? Nie ma odzewu. Bo pani od języka polskiego – z powodu jakichś problemów – musi prowadzić WF i ma to gdzieś. Mówicie, że powinienem mieć coś, czym mógłbym się pochwalić. My nie robimy niczego po to, żeby się tym obnosić. Wiemy po prostu, że efekty naszych działań przyjdą. Wprowadziliśmy kurs UEFA Elite Youth dla tych, którzy chcą najlepiej szkolić młodzież od 15. do 18. roku życia. Dajemy trenerom wiedzę i impuls do rozwoju, ale oni nie są zobowiązani do przeprowadzania zajęć według naszych zaleceń. Każdy ma swój system. Wszedłem do związku z pewnymi założeniami – 90% idzie do przodu. Żeby było 100%, musimy zakwalifikować się do Francji.
***
PAWEŁ MOGIELNICKI, TWÓRCA 90MINUT.PL. ROZROSŁO SIĘ DO ROZMIARÓW CIĘŻKICH DO UCIĄGNIĘCIA
Kulisy portalu kultowego, portalu-instytucji w polskiej piłce. Paweł Mogielnicki, czyli człowiek stojący za 90minut.pl. Historia wielkiej pracy, ale też historia pasji do tego co się robi. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
Ile czasu poświęcasz na serwis?
W tym okresie – styczeń-luty – do 14 godzin dziennie. Informujemy o wszystkich sparingach, przymiarkach czy testach, a kluby wiele informacji utajniają. Musimy stanąć na głowie, by skompletować pełne dane, kto zagrał w danym sparingu lub kto był testowany. Piotrek Kucza, fotoreporter, ma zresztą taką metodę działania, że kiedy jedzie na obóz, to zawsze aktualizuje bazę według najnowszych zdjęć. Dorzucając jednak do niej starsze fotki, często do mnie dzwoni i mówi: „ty, ale ten Litwin w sparingu Lechii z 2010 roku grał z numerem 53, a nie 59”. Co zrobić? Trzeba siąść i poprawić. Kiedyś Okocimski utajnił dane wszystkich testowanych w sparingu, ale wrzucił fotoreportaż. Wzięli piłkarzy od I do III ligi, zrobiliśmy mini kolegium redakcyjne, przeglądaliśmy te wszystkie zdjęcia i szukaliśmy punktów zaczepienia. Ktoś kogoś skojarzył, ktoś zauważył na spodniach znaczek poprzedniego klubu… Udało nam się odgadnąć prawie wszystkich. Sami zawodnicy często nam pomagają, ale na ogół sparingi klubów z niższych lig to zwykłe castingi. Przyjeżdżają ludzie, których nikt nie zna.
Naprawdę sam musisz się tym wszystkim zajmować po tylu latach od założenia tak dużej strony?
Nawet kiedy jestem na krótkim wyjeździe, aż mnie nosi, żeby sprawdzić, co się dzieje. Wpada news, patrzę, kurde, literówka! I od razu dzwonię. Tak to wygląda – muszę trzymać rękę na pulsie. To wciąga jak narkotyk.
***
DUMA, DEPRESJA, ALKOHOL. ODWIEDZILIŚMY IGORA SYPNIEWSKIEGO
Bałuty to ponoć depresyjne miejsce. Szare bloki. Ciemne bramy. Jeszcze ciemniejsze charaktery. Mimo to ciężko znaleźć bałuciorza, który będzie narzekał na swój blok, kamienicę czy podwórko. Chciałbyś się urodzić gdzie indziej? Nigdy! Tylko w Łodzi, tylko na Bałutach. Kiedyś jeden z tamtejszych raperów przekonywał: „moje ukochane miasto jest trochę jak rodzic-alkoholik, czasami nienawidzisz go bardzo i masz dość, ale przy obcych bronisz”. Zgadzam się z tym. Zgadzam się też ze słowami Igora Sypniewskiego, że Bałuty zostają w ludziach, wraz z wpojonymi na podwórku zasadami, z dumą z pochodzenia. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
Leczyłem się w AA. Brałem Anticol. Udawało mi się nie pić. Ale to była tylko walka z alkoholem, a nie z depresją. Bywało, że siadałem cały dzień na łóżku i nic nie robiłem. W Wiśle, gdzie ta choroba odezwała się po raz pierwszy, nie pomagał mi żaden specjalista. Rozmawiałem dużo z Andrzejem Zającem, ale nic więcej – wspomina Igor, odpalając kolejnego papierosa. Zając nie był Jonasem. Pewnie nawet nie przypuszczał, że wyjście z alkoholizmu wcale nie zakończy problemów zapowiadanego jako gwiazda ligi Sypniewskiego. Właściwą diagnozę miał postawić dopiero Thern, zdecydowanie zbyt późno. I co najgorsze – proponując leczenie zaledwie przez rok. – Trener Lirka i mój ojciec wiedzieli, że sobie popijam, próbowali z tym walczyć, ale się nie dało. W Grecji pomagali mi Józek i Krzysiek, też pewnie podejrzewali, że mam problem z alkoholem, ale nie dawałem sobie wytłumaczyć.
***
JEDYNY CZŁOWIEK, KTÓRY OBEJRZAŁ WSZYSTKIE MECZE EKSTRAKLASY
Wszyscy jak tu siedzimy głęboko pasjonujemy się Ekstraklasą. Ale nikt nie zna jej tak dobrze, jak Andrzej Kałwa, którego możecie kojarzyć z cyklu „Trzecia połowa” w Canal+ i „Poligon” na Weszło. Jak to jest oglądać wszystkie, absolutnie wszystkie mecze Ekstraklasy, rok po roku, od sześciu lat? Ile ważą notatki z rundy jesiennej ekstraklasy? CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
Nie znam nikogo, kto przez ostatnie sześć lat obejrzał w całości wszystkie mecze ekstraklasy.
– Przy niektórych zasypiałem. Ale starałem się potem oglądać z odtworzenia.
Który był najgorszy?
– Mecz Cracovia – Arka sprzed kilku sezonów. Chodziłem na mecze niskoligowe, B-klasę, C-klasę, dużo widziałem, ale ten był naprawdę jednym z najgorszych. Po kwadransie zaczęły mi opadać powieki, aż w końcu zasnąłem. Obejrzałem, oczywiście, powtórkę, ale tak z zębami wczepionymi w blat – żeby nie zasnąć ponownie.
Nie myślałeś, żeby profilaktycznie przebadać się w Tworkach?
– Kwestia, co jest tutaj skutkiem, a co przyczyną: czy powinienem się przebadać, bo w ogóle mam ochotę oglądać ekstraklasę, czy może wypadałoby pójść i sprawdzić efekty, bo po 7 latach mogły wystąpić efekty uboczne? Wiesz… póki to jest praca, to wszystko jest w porządku. Równie dobrze można powiedzieć do górnika: “stary, ty pół życia siedzisz pod ziemią i walisz kilofem, normalny jesteś?” No, ale płacą mu za to. Mnie też płacą. W momencie, kiedy będę oglądał wszystkie mecze ekstraklasy wyłącznie dla funu, osiem spotkań co tydzień za kompletną darmochę, to tak – pójdę się przebadać.
***
GLIK: – PATRZĘ W LUSTERKO WSTECZNE I WIDZĘ, ŻE SZMAT DROGI ZA MNĄ. NAPRAWDĘ MI SIĘ UDAŁO
Turyn. Mija nas starsze małżeństwo. Od razu wyczuwamy, że mężczyzna nas poznał. To znaczy – nie nas, tylko Kamila. To się po prostu wie. – Il Capitano – powiedział do żony, gdy już przeszedł obok. Niby szeptem, ale jednak nie dość cicho. Il Capitano – i wiadomo o kogo chodzi. Kamila Glika odwiedziliśmy w Italii, a efektem naszej wyprawy był najobszerniejszy i – wybaczcie, nie będziemy silić się na fałszywą skromność – najciekawszy wywiad z chłopakiem, który przeszedł długą drogą od Jastrzębia do Serie A i reprezentacji Polski. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
Spełniło się życzenie twojej żony, która – widząc, w jakim stanie wróciłeś z jednego z wyjazdowych meczów – powiedziała: „albo kariera za granicą, albo nie będzie kariery”.
Nie wiem, czy gdybym został w Polsce, to nie popadłbym w marazm.
Albo w alkoholizm.
Ha, albo w alkoholizm, kto wie. Mógłbym się zakopać i byłoby ciężko. Może nie czułem znużenia, ale tak teraz się zastanawiam… Odszedłbym do Lecha, tam Arboleda w swojej najlepszej formie, Bosacki, pewnie czekałaby mnie na ławka, a potem co? Pewnie jakieś wypożyczenie do pierwszej ligi. I co dalej?
Mogłoby się potoczyć, jak w przypadku twojego kolegi z obrony, Mateusza Kowalskiego, który wyjechał właśnie do pracy w Norwegii.
Dokładnie. Grał w Ekstraklasie, w Wiśle i Piaście, szło mu raz lepiej, raz gorzej, ale jednak miał doświadczenie. A potem taki zjazd… Trzeba docenić szansę daną przez los. Dzisiaj pytamy młodych zawodników, czy powinni wyjechać, czy raczej nabierać doświadczenia w naszej lidze, ale nie ma reguły. Jeden wyjedzie i sobie poradzi, drugi będzie zbierał doświadczenie, po czym obudzi się w wieku 25 lat i na wyjazd będzie za późno.
Otoczenie w Gliwicach nie motywowało, by zostać piłkarzem. Wszyscy podświadomie trzymali się w tym bagienku.
Większość drużyn na Śląsku bazuje na atmosferze, bo pieniędzy zawsze brakowało. Czy mówimy o Odrze Wodzisław, czy Polonii Bytom… Wszyscy dookoła nie mają grosza, więc zawsze się jedzie na tej atmosferze. Wesoły autobus, wiecie, o co chodzi. Na tym robiło się wyniki.
***
SODÓWKA, IBIZA I KASZASA. BATATA W DŁUGIEJ ROZMOWIE Z WESZŁO
Pamiętacie? Kiedyś czołowy piłkarz Ekstraklasy, z tlenionym jeżykiem jako znakiem rozpoznawczym. Nieźle rozwijającą się karierę zastopowały trzy rzeczy – kontuzje kolan, Antoni Ptak i imprezy. Podobno (tak sam twierdzi) był blisko… kadry Janasa i Galatasaray. Jak sam jednak mówi: niczego nie żałuje, hołdując zasadzie „co się wybawiłem, to moje”. Barwne anegdoty to znak rozpoznawczy tego wywiadu, dziennikarze mówią o takich rozmówcach: samograj. Przekonajcie się dlaczego. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
Kiedy wspominałem znajomym, że do ciebie jadę, to mówili: Jezu, Batata, on jeszcze żyje? I gra w piłkę? Serio? Wcześnie zacząłeś. Teraz masz 36 lat, a człowiek ma wrażenie jakbyś dobijał do pięćdziesiątki.
Kazio Węgrzyn ostatnio napisał do mnie na Facebooku. „Kurwa, ty jeszcze grasz w piłkę?”. Dopóki będę mieć zdrowie i ciało nie będzie wołać pomocy, to będę się bawić. Po prostu to kocham. Nie patrzę na kasę. Tylko czasem, jak jestem na kogoś zły, to mówię: pierdolę, kończę grać, wracam do domu. Ale szybko się uspokajam.
(…)
Dobra, a co się stało, kiedy puściły ci hamulce?
Straciłem głowę. Popełniłem masę błędów. Wydawałem furę pieniędzy na rzeczy, które były mi niepotrzebne. Mogłem wrócić na wakacje do domu, do Brazylii. Słońce, piękne plaże. Ale ja wolałem szastać forsą i latać na przykład na Ibizę. W Pogoni, Groclinie czy ŁKS-ie za Antoniego Ptaka zarabiałem naprawdę dobre pieniądze. Jak na tamte czasy to była bajka. I oczywiście moje błędy, ale mimo wszystko zostawiłem po sobie jakiś znak. Do dziś ludzie rozpoznają mnie na ulicach i mówią: o, ty jesteś ten Batata, grałeś tu, tu i tu. Niczego nie żałuję.
***
XAVI, TOURE, ALVES, ETO’O, A DZIŚ SANDECJA. NIEZWYKŁA HISTORIA ARMANDA ELLI KENA
Rok 2010. Katalońska „La Vanguardia” pisze o „synach” Samuela Eto’o, którym najbliżej do pierwszej drużyny Barcelony. Na YouTube pojawiają się pierwsze kompilacje kameruńskiej perły wychowanej w La Masii. – Gael Etock i Armand Ella Ken od początku pokazywali, że mogą zostać gwiazdami – podkreślają barcelońscy dziennikarze. Edukację przeszedł w La Masii. Trenował z Guardiolą, Iniestą, Xavim i Alvesem. Odbijał się od Toure, uczył od Abidala, a w szkole mijał z Bartrą i braćmi Alcantara. Drogę wskazał mu Eto’o, a potem dość nagle z niej wypadł. Dziś próbuje się odbudować w Sandecji Nowy Sącz. Armand Ella Ken opowiada swoją niesamowitą historię. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
Jakie miałeś relacje z Eto’o?
Był dla nas jak ojciec chrzestny. Chodziliśmy do niego na kolacje… Był jak ojciec, matka. Tego nie da się opisać słowami. Kiedy coś nie szło, ustawiał nas na swoim miejscu. Kiedy było dobrze, chwalił. Nie mogliśmy na początku uwierzyć, że możemy mu w ogóle podać rękę, a dzięki niemu mogliśmy oglądać na boisku Ronaldinho, Messiego czy Deco. Czuliśmy, że nie możemy go zawieść. Do dziś mam z nim zresztą kontakt. Ludzie pytają: – Znasz Eto’o? To dlaczego nie poprosisz, żeby ci pomógł?
Z kim grało się najłatwiej na treningach?
Xavi funkcjonuje jak mechanizm, a kiedy jeszcze gra z Iniestą… Kiedy grają sześciu na sześciu plus dwóch i tą neutralną dwójką są właśnie oni, to po prostu nie da się ich zatrzymać. Po takim meczu umierasz. Madre mia, nie dotkniesz piłki! Grają w taki sposób na jeden kontakt, że nawet gdyby było sześciu na jedenastu, to i tak by zwyciężyli. Tak, tak, tak, tak… Tylko oczy ci latają. Mam wyjść do pressingu? Nie, wolę doskoczyć do innych, bo tamtym i tak nie odbiorę. Zresztą, to też ta gra głową. Wyjdziesz za szybko z pressingiem, to wypadniesz, bo cię miną.
Ty faktycznie byłeś taką perłą, jak opisywali cię katalońscy dziennikarze?
Nie przeczę, tak się mówiło. Miło słyszeć takie komentarze. Może gdyby nie kontuzja, to dziś grałbym w Barcelonie albo innym hiszpańskim klubie? Nic nie dzieje się jednak bez przyczyny. Nie ma co narzekać i patrzeć wstecz.
***
SŁYSZAŁEM OD KIBICÓW: „TY PSEM?!” HISTORIA PIŁKARZA, KTÓRY ZOSTAŁ POLICJANTEM
Różne są losy tych, którzy skończyli z graniem w piłkę. Marcin Krysiński, były piłkarz ŁKS-u, Odry Wodzisław i GKS-u Katowice, z kilkudziesięcioma meczami w Ekstraklasie, został policjantem. – Niektórzy z tych, co mnie pamiętali, nie wytrzymali. Słyszałem od nich: „Ty psem?!”. Jakbym nie wiadomo, co robił – mówi w wywiadzie dla Weszło. Rozmawiamy o wydarzeniach w Knurowie, relacjach z kibicami, patrolach na Widzewie, trzygodzinnej bitwie na Euro, zabezpieczaniu derbów i nietypowej wymianie zdań z Tomaszem Frankowskim. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU:
Grając jeszcze w piłkę, od kibiców słyszałeś doping, a w kierunku policji bluzgi. Dziś – jako były zawodnik i sympatyk tego klubu – słyszysz już tylko bluzgi i tym kibicom stawiasz czoła.
– Trzeba robić swoje. Staram się oddzielać te historie, ale zbyt długo byłem w piłce, żeby zapomnieć o tamtych czasach. Ja już na dzień dobry w swoim oddziale prewencji usłyszałem, że rejonem patrolowania naszej grupki jest Łódź-Widzew. Zastanawiałem się, czy to jakaś kara, bo potem, patrolując ulice, byłem przerażony. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że mam wypisane na czole: „To ja, Krysiński, ten z ŁKS-u”. Bałem się, że wszyscy mnie rozpoznają. Na szczęście, nie rozpoznali.
W ogóle od czasów, w których grałem, środowisko kibiców ŁKS-u trochę się zmieniło. Niektórzy z tych, co mnie pamiętali, nie wytrzymali. Słyszałem od nich: „Ty psem?!”. Jakbym nie wiadomo, co robił… Inni docenili, że czymś się zająłem i nie zostałem żulem na emeryturze bez pomysłu na siebie.
***
NIESAMOWITE PRZYGODY STEFANA ŻYWOTKI
Historia „Dziadzi Stefana” to historia XX wieku. Wojna, pokój, odbudowa Polski, rozwój sportu i komunizmu. Doświadczył wszystkiego. Stefan Żywotko ucieka jednak z typowej linii czasowej jedną decyzją. Gdy wyjeżdżał do Algierii, by trenować klub JS Kabylie miał tam zostać dwa lata. Został „trochę” dłużej i stał się legendą. Historia i człowiek, którego może nie znacie, a po prostu nie wypada. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
Razem z Khalefem wygraliście dwa razy Afrykańską Ligę Mistrzów. Zwiedził Pan dzięki temu całą Afrykę.
To jedna z piękniejszych rzeczy jakie dane mi było przeżyć. Graliśmy w Zairze, Zimbabwe, Senegalu, Sierra Leone, Burkina Faso, Kenii, Somalii. A to tylko część. Ale było to też ciężkie, bo różnice klimatyczne są ogromne. Czasami jechaliśmy na mecz kilka dni wcześniej, żeby się przyzwyczaić. Na niektórych stadionach było prawdziwe piekło. Obiekty, które wyglądały jakby zaraz miały się rozwalić, wypełnione tysiącami ludzi. A my wtedy już byliśmy marką, więc każdy nastawiał się na nas agresywnie, chcieli pokazać, że pokonają faworytów. Ciekawy był finał z 1990 roku, graliśmy z Nkana Red Devils z Zambii. Pierwszy mecz u siebie wygraliśmy, w rewanżu przegraliśmy 0:1 i doszło do rzutów karnych. A w przerwie spotkania na murawę wszedł prezydent Zambii. Pożonglował piłką, pokazał zwody, które potrafi, strzelił na bramkę. I nie trafił. To był chyba znak, że oni też nie trafią w karnych, wygraliśmy 5:3.
Był Pan tam celebrytą, rozpoznawali Pana na ulicach?
Gdy byłem tam ostatni raz, to dzieci, które miały 10 lat, które urodziły się po moim wyjeździe, podchodziły i prosiły o autograf albo o zdjęcie z „Dziadzi Stefanem”. Powiem nieskromnie, mój mit jest tam wciąż obecny i jest nie do zgaszenia. Do dzisiaj przyjeżdżają do mnie dziennikarze z Algierii, żeby zrobić wywiad. Jestem pewien, że gdyby ktoś pojechałby teraz do Tizi-Ouzou i spytał o mnie, każdy by wiedział o kogo chodzi. W Paryżu w dzielnicy arabskiej są napisy na murach „Viva Kabylie, Viva Stefan”.
***
CIĄGLE SŁYSZĘ TYLKO: „TRZYMAJCIE TEGO DZIADKA, BO JAK STRZELI, TO BĘDZIE WSTYD”
Na spotkania wyjazdowe dojeżdża się pod podartą plandeką rozklekotanego, wojskowego Stara. Podczas meczu piłkarze modlą się, żeby nie zaczął padać deszcz. Wtedy skórzana, wiązana piłka zrobi się ciężka jak kamień, a rezerwowi siedzący na ławce zrobionej z deski zamarzną na śmierć. Obraz jak z biało-czarnego filmu, który doskonale pamięta Bogdan Głąbicki. Dwa dni starszy od Włodzimierza Lubańskiego. Różnica polega na tym, że Lubański karierę zakończył trzydzieści lat temu. A pan Bogdan ciągle gra i nieśmiało planuje dobić do magicznej siedemdziesiątki. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
– Nieraz jak wchodzę na boisko słyszę: trzymajcie tego dziadka, żeby nie strzelił, bo wstyd. Ale faktycznie. Jakbym miał 20 lat i pokonał mnie prawie 70-latek, to bym się, kurwa, załamał. Nie wiem czy kiedykolwiek wyszedłbym jeszcze na boisko. Nieraz kibice się drą: eee, stary, co on tam zrobi, a może zaraz umrze. Ale ja zupełnie na to nie patrzę. Przeciwnicy? Mają do mnie szacunek. Czasem mnie ktoś skrobnie, ale zaraz podejdzie, poklepie po plecach. Nieraz nasi zawodnicy podbiegają do rywala i krzyczą: no co ty, dziadka kopiesz? A tamten stoi taki przestraszony. Ostatnio nie chciałem wejść, ale mówię: dobra, chuj tam. I od razu: panie, żebyś tylko bramki nie strzelił, bo będzie koniec świata. I dwóch przy mnie, non stop. Nie mogłem dotknąć piłki. To jest fajne. Boją się dziadka. A ja mu mówię: dogonisz mnie, miniesz, nie wygłupiaj się – opowiada.
***
KUPIŁEM DOM W TAJLANDII. JESTEM ZMĘCZONY ŚCIGANIEM SIĘ Z ŻYCIEM
Mateusza Borka nikomu nie trzeba przyzwyczajać, to jedna z najbardziej rozpoznawalnych postaci piłkarskiego środowiska. Najlepszy komentator w Polsce, aktualnie „głos” meczów kadry Nawałki. Tomek Ćwiąkała wziął go w obroty i wyszła z tego prawdziwa bomba. Jak nie przeczytaliście wtedy, koniecznie nadróbcie zaległości. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
Miałeś raz taki maraton – gala, Cafe, mecz Ekstraklasy, na koniec program…
Potem nie żyjesz dwa dni. Aż ciało boli, taki wysiłek. Boksu oglądam sporo, MMA też… Dokupiłem nawet fight pass, żeby oglądać UFC.
Kosztem tego nie obejrzysz Serie A, Premier League… Zawsze coś stracisz.
Mam wyrozumiałą żonę. Jestem też starszym człowiekiem i wstaję bardzo wcześnie. Złapałem się, że w ostatnich miesiącach budzę się codziennie o 6:30-7 i zanim o 8:50 zawiozę syna do przedszkola, zdążę przewałkować cztery strony o boksie, trzy o MMA, pięć piłkarskich, filmiki na YouTube. Dziewiąta rano, a już jestem zbriefowany ze wszystkiego i mogę iść do pracy. Ktoś może sobie nie wyobrażać, jak można poświęcać tyle czasu na pracę. Ja tak na to nie patrzę. To hobby. Jeżeli chcę jechać na finał Ligi Mistrzów, to kupuję bilet do Berlina za swoje pieniądze. 21. finał – skomentowałem dziewięć, ale za dwanaście zapłaciłem sam.
A kiedy wyjedziesz z Polski? Bo podobno masz taki plan, ale jakoś ciężko sobie wyobrazić, żebyś na stałe wyrwał się z tego kieratu.
Właśnie nie tak ciężko! Od kiedy to powiedziałem, wszystko doprecyzowałem. Kupiłem dom i 20. czerwca wyjeżdżam go umeblować.
Gdzie?
Phuket, Tajlandia. Postanowiłem więcej czasu spędzać z rodziną i ze swoimi myślami. W czerwcu pojadę na miesiąc, ale w połowie, po zrobieniu przedświątecznego Cafe, urwę się na 40-dniowy reset.
Dlaczego Tajlandia?
Lubię Azję. Odpowiada mi klimat i mentalność ludzi. Niezależnie, czy ktoś ma dwadzieścia posiadłości, czy nie ma nic, jest uśmiechnięty. Sam mam taką filozofię życia. Wychowałem się na 48 metrach w Dębicy, rodzice nie mieli samochodu, potem mieszkałem w wynajętym pokoju przy Gościeradowskiej na dalekim Targówku, dojeżdżałem 55 minut do centrum, musiałem pracować jako recepcjonista w anglojęzycznej firmie i byłem happy. Bo po godzinach mogłem iść na mecz lub do teatru. Bo żyłem w mieście, które poszerzało mi horyzonty. Zrealizowałem to, co założyłem zawodowo. Tu też jestem happy. Lubię jednak słońce i – ponieważ świat poszedł technologicznie do przodu – może będę w stanie funkcjonować w biznesie leżąc przy basenie na leżaku lub na plaży?
***
SŁYSZĘ, ŻE PIŁKARZE NIE MOGĄ SIĘ SKUPIĆ PRZEZE MNIE NA GRZE
Poznajcie Patrycję Marek, sędzię główną, damski rodzynek w niższych ligach męskich. Kto był na meczach czwartej ligi, okręgówki czy B-Klasy ten doskonale wie, jak ciężko potrafią mieć tu arbitrzy, a co dopiero ma powiedzieć kobieta? To pytanie nie pozostanie bez odpowiedzi. Zapraszamy. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
Generalnie mówi się, że kobieta łagodzi obyczaje, także na stadionie. Na swoim przykładzie powiedziałabyś, że raczej z tym średnio?
Nie chcę kreować wrażenia, że jest tylko nieprzyjemnie, bo czasami faktycznie wydaje mi się, ze łagodzę obyczaje. Są ciężkie zawody, derby, wszyscy nastawieni na ostry mecz, a nagle okazuje się, że przyjeżdżam ja i gracze nawet jak popełnię błąd to ugryzą się w język, odwrócą, zareagują uśmiechem. Bywa, że autentycznie cieszą się, że pierwszy raz sędziować u nich będzie kobieta. Zdarzyły się nawet kwiaty po meczu, co już całkiem mnie zaskoczyło.
Mam również swoich miłośników, niejednokrotnie zdarza mi się, że po meczu piszą do mnie zawodnicy, trenerzy czy działacze z podziękowaniami. Raz nawet przyszedł do mnie kierownik i poprosił żebym zostawiła mu swój numer telefonu Są różne śmieszne sytuacje. Przed ostatnim meczem Wisła Puławy – Wisła Kraków, jeden z trenerów rzucił: „już się zastanawiałem czemu się tak długo nie widzimy”. Korona Kielce jak widzi naszą trójkę to zawsze słychać „o nie, znowu kobiety”. Jeżdżę również jako techniczny na drugą ligę męską i ostatnio szkoleniowiec jednej z drużyn powiedział, że jeszcze żadna kobieta tak go nie stresowała, że jedno moje słowo, spojrzenie, i już wie że ma usiąść i się nie odzywać.
Podrywają?
Pewnie, że podrywają, czasem nie mogę się opędzić. Wypisują, znajdują mnie na fb. Raz jak dałam zawodnikowi czerwoną kartkę to klęczał na boisku przede mną i przepraszał, zgłupiałam, ale zejść musiał. Kiedyś zawodnik biegał za mną dziewięćdziesiąt minut i prosił, żebym się z nim umówiła. Niejednokrotnie słyszę, że piłkarze nie mogą się skupić przeze mnie na grze (śmiech).
***
TO TAKA HISTORIA, ŻE CZASEM SIADAM I MYŚLĘ: PRZECIEŻ TO NIEMOŻLIWE…
Jak w rok wybić się z piątej ligi do Ekstraklasy? Na co konkretnie zwraca uwagę Henning Berg? Co denerwuje w relacjach z treningów? W jakiej sprawie zatelefonował Zbigniew Boniek i skąd dzwonili zagraniczni dziennikarze w sprawie transferu? O tym wszystkim i o wielu innych rzeczach opowiedział Łukasz Broź w rozmowie z Weszło. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
A co masz na myśli mówiąc, że przeszedłeś sporo w życiu?
Sam wyjazd w wieku 15 lat do Opalenicy. 600 kilometrów. Nowa szkoła, nowe otoczenie, nikogo nie znałem, a zaraz potem złamałem kość strzałkową. Noga do gipsu. Wszystko zaczynasz inaczej niż inni. Pamiętam, jak gospodarz ściągał mi ten gips. Uznaliśmy z maserem, że trzeba się go pozbyć, wzięliśmy gumówkę Boscha i zdjęliśmy, tak się rwałem do gry. Chciałem trenować z chłopakami. Chodziłem z nimi na lekcję, na siłownię, ale brakowało mi kontaktu z boiskiem. Potem było Brzesko i pierwsze pieniądze. Zdarzały się imprezy, trzeba było spróbować wszystkiego, ale za grubo też nie ruszyłem.
Na co pierwsza premia?
Rodzice kupili mi Alfę Romeo 147 i potem stopniowo przez półtora roku ich spłacałem. Wziąłem od nich kredyt na zero procent, a nawet minus, bo coś tam dołożyli.
A te tatuaże?
W dzieciństwie byłem ministrantem i miałem okres, kiedy codziennie chodziłem do kościoła, czytałem na mszach i w rodzinie myśleli, że zostanę księdzem. W końcu sam powiedziałem księdzu, że muszę zrezygnować z ministrantury, bo wyjeżdżam grać w piłkę. Dostałem błogosławieństwo. A tatuaże? Wytatuowałem sobie modlitwę „Aniele Boży” po polsku. Tylko ostatnio Demjan mnie tu podrapał i prawie zniszczył tatuaż. Na szczęście się nie zmyło!
***
DWADZIEŚCIA PIĘĆ KLUBÓW, SZEŚĆ KONTYNENTÓW, JEDEN BRAMKARZ. HOLLYWOODZKA KARIERA LUTZA PFANNENSTIELA
Spędził trzy miesiące w singapurskim więzieniu, przeżył śmierć kliniczną na boisku, w Nowej Zelandii ukradł pingwina. Był w Wimbledonie za czasów szalonego gangu Vinniego Jonesa, w Albanii do negocjacji z nim wykorzystano pistolet, w Malezji dorabiał jako DJ w nocnym klubie. Przed wami Lutz Pfannenstiel, jedyny piłkarz w historii, który grał na sześciu kontynentach, rekordzista Guinessa. W rozmowie z nami opowiada o swojej nieprawdopodobnie barwnej karierze i gwarantujemy, nie będziecie rozczarowani. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
Najbardziej symbolicznym piłkarzem Wimbledonu był Vinnie Jones. Jaki był na co dzień?
Raz starsi gracze powiedzieli mi: jak chcesz zasłużyć na szacunek Vinniego Jonesa, musisz ostro go sfaulować. Potraktowałem to jednak zbyt dosłownie i trzydzieści metrów od bramki wszedłem tak ostro, że chyba mogłem złamać mu kark. Myślałem, że jak wstanie, to mnie zabije. Ale on po prostu wstał i grał dalej, nie zrobił nic. Vinnie był naprawdę twardy, prawdziwy lider, którego wszyscy słuchali. Gdy przychodziło do meczów, walczył najwięcej, najtwardziej, najostrzej, miał największy szacunek. Ale nie był też jakimś szaleńcem jak w rolach, które teraz odgrywa w Hollywood – pamiętam go jako bardzo zżytego z rodziną, dbającego o swoich na boisku i poza nim.
(…)
Jak źle było w Singapurze?
Singapurskie więzienie ma opinię jednego z najgorszych na świecie, bo jest jednym z najbardziej spartańskich. Nie masz nic. Nie ma łóżek. nie ma papieru toaletowego. Leżysz na posadzce z kilkoma innymi ludźmi, masz dziurę w ziemi do załatwiania potrzeb i wiadro wody, które musi wam wszystkim wystarczyć do wszystkiego, picia, mycia się. Zamykają cię w takiej celi na 23 godzin i tylko na godzinę możesz wyjść na spacerniak. Co jednak najgorsze, to że mieszają więźniów. Możesz być w celi z gościem, który nie zapłacił biletu parkingowego albo takim, który posiadał gumę do żucia bo to w Singapurze też nielegalne, ale możesz też leżeć obok kogoś, kto czeka na wyrok śmierci za zabicie własnej matki. Obok siebie są całkiem normalni ludzie z kompletnymi psychopatami.
***
PIOTR RUTKOWSKI: STYL LEGII BY DO NAS NIE PASOWAŁ
Każdy z nas dokładnie pamięta, jak mocno bolały porażki ze Stjarnanem i Żalgirisem. Pamiętamy, że mieliśmy wiele trudnych momentów, że przez pięć lat nie byliśmy mistrzem. Tego nie możemy zapomnieć, bo to będzie pierwszy sygnał, że coś idzie w złym kierunku – mówi Piotr Rutkowski, wiceprezes Lecha. O rywalizacji z Legią – tej finansowej, sportowej i medialnej. O zaczepkach z Warszawy, prowokacjach i mistrzostwie. O transferach, pomyłkach i skautingu. O błędach z Bielkiem i walce o zaufanie zawodnika i jego rodziców. W skrócie: o wszystkim. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
Nie chciałby pan w klubie kogoś w stylu prezesa Leśnodorskiego, który wychodzi przed szereg i publicznie wbija rywalowi szpileczki? Ta medialność nakręca koniunkturę.
– To filozofia i kultura Legii, my jesteśmy inni. Ani lepsi, ani gorsi, po prostu inni. We wszystkim, co robimy, staramy się być autentyczni i szczerzy. To najbardziej pasuje do naszego regionu, naszych tradycji i historii. My nie odlatujemy po pierwszym sukcesie, tylko dalej realizujemy cele. Do nas styl Legii by nie pasował.
Reaguje pan jakoś na te wszelkie zaczepki?
– W ogóle mnie to nie kręci. Mam natomiast satysfakcję z tego, że przez najbliższy rok będziemy mistrzem Polski i chcę nim być zresztą co roku. Pracujemy po to, żeby tę pozycję w Polsce umacniać i zaistnieć w Europie. A do tych zaczepek czy prowokacyjnych wypowiedzi Berga podchodzę z uśmiechem. Prowokacja byłaby skuteczna dopiero wtedy, gdyby wyprowadzała nas z równowagi.
Nie oceniam tego stylu, bo tak samo postępuje Mourinho, który robi to skutecznie, a przy okazji wypada bardzo wiarygodnie i autentycznie. To jest on, jego temperament. Nie musimy tego kopiować, bo mamy własną tożsamość.
***
MAGIERA: – OSTATNI ROK DAŁ MI TROCHĘ W KOŚĆ. NA SIŁĘ SZUKAŁEM W SOBIE INSPIRACJI
– Miałem dwa razy możliwość być trenerem Legii na zasadzie strażaka. Nigdy jednak nie czułem takiej potrzeby łapania okazji tylko dlatego, że ktoś mi zaproponuje siedzenie na ławce pierwszej drużyny w trzech-czterech meczach, co dumnie mógłbym sobie wpisać do CV. Kompletnie nie interesował mnie taki układ. Po drugie wiem, że nie byłem gotów. Jeśli kiedyś miałbym coś takiego osiągnąć, to na własnych zasadach. I będę pracował po to, by w przyszłości tak się stało. Dziś natomiast mam zupełnie inne misje do wykonania – mówi Jacek Magiera, który w czerwcu – po 18 latach w klubie – odszedł z Legii Warszawa. Porozmawialiśmy z nim o tym, jak wygląda jego nowe życie. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
Jakim pan chce być trenerem?
Dobrym. Nie w sensie, że „dobry wujek”, w żadnym wypadku. Chcę być trenerem wymagającym, sprawiedliwym, takim, który potrafi wskazać odpowiednią drogę i zainspirować piłkarza do lepszej pracy. To ważne, bo piłkarz nie będzie pracował ciągle z tym samym trenerem. To jest ciągła zmiana. Od każdego powinien się czegoś nauczyć – jeden zwraca uwagę na przygotowanie fizyczne, drugi na taktyczne, trzeci na mentalne, czwarty na techniczne, piąty jeszcze na coś innego. Jeśli piłkarz jest mądry, to z każdego z etapów wyciągnie coś, z czego będzie mógł korzystać w przyszłości. Natomiast jeśli chodzi o styl pracy, to chcę prowadzić swoją drużynę w inny sposób. Często obserwuję, jak pracują trenerzy w Anglii czy w Niemczech. Tam rola jest zupełnie inna, opiera się bardziej na zasadzie menedżera, który zarządza zasobami ludzkimi. Jest szereg współpracowników odpowiedzialnych za różne rzeczy, specjalistów w danej dziedzinie. Zadaniem menedżera jest spięcie tego klamrą i maksymalne wykorzystanie ich potencjału.
Pan ma taką opinię osoby nie do końca pasującej do środowiska.
Ja chcę być sobą. Nie mam zamiaru grać. Kiedyś jeden z moich kolegów zwrócił mi uwagę, że w trakcie meczu za mało opieprzam zawodników. Odpowiedziałem, że nie pracuję z baranami, tylko z inteligentnymi ludźmi. Na nich nie trzeba się drzeć. W trakcie meczu nie można nikogo nauczyć grać w piłkę. Można co najwyżej dać wskazówkę. Żeby przekazać wiedzę, ja mam tydzień, miesiąc, pół roku – okres pracy na treningach i w indywidualnych rozmowach. Wystarczy zwrócić uwagę na te filmiki w internecie, na których na grające dzieciaki drą się rodzice i trenerzy. Każdy mu mówi, co ma robić, a on głupieje. Tu jeszcze wszystko słychać, bo nie ma kibiców, ale niech ktoś przyjdzie na Stadion Narodowy, gdy np. Polska gra z Irlandią. Trener stoi przy linii i drze się na zawodników. To bez sensu i tak nikt nie słyszy. Piłkarz w trakcie meczu musi być skoncentrowany na swojej grze. Musi być zaprogramowany. Musi mieć w głowie to, co ma robić i to ma działać na zasadzie automatyzmu. On musi wiedzieć, że po stracie piłki pierwszą rzeczą, którą trzeba zrobić, to od razu zaatakować, by ją odebrać. Po odbiorze dokładnie zagrać, najlepiej do przodu. Gdy zagra, musi zmienić rytm biegu i iść za akcją, zaasekurować. To są takie rzeczy, które się kształtuje w trakcie lat gry.
***
CZY Z LECHII WYPROWADZANA JEST KASA PRZEZ CWANIAKÓW I KTO ZNALAZŁ CZERCZESOWA
Nie wiemy, czy Mariusza Piekarskiego znajdziecie na liście najbardziej wpływowych ludzi polskiego futbolu według tygodnika Piłka Nożna, ale nie da się ukryć – wpływy ma duże. Niektórzy twierdzą nawet, że jest tak potężny, iż pociąga za sznurki jednocześnie w dwóch dużych polskich klubach: Lechii Gdańsk i Legii Warszawa. Sporo jest wokół tego niedomówień, a to idealna okazja, by wkroczyło Weszło. Spotkaliśmy się z „Piekarzem”, by wyjaśnił to i owo w temacie klubu z Gdańska i Stanisława Czerczesowa. Dużo kwot i faktów. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
jesteś blisko Lechii, utożsamia się ciebie z tym projektem i jesteś w ciągłym kontakcie z prezesem.
Już nie w ciągłym. Można powiedzieć, że od pół roku w mniejszym. Na początku ludzie nie znali realiów naszej ligi, więc im pomagałem. Też nie byłem zwolennikiem ściągania 20 piłkarzy w okienku. Z uśmiechem na twarzy łapałem się za głowę. Ale to decyzja właściciela i prezesa. Ilu ściągnąłem wtedy z tych 20? Czterech-pięciu? W tym Sadajewa, który potem wywalczył mistrzostwo Polski, a dziś w Rosji robi karierę. Skupiłem się na jakości, a na to, co działo się w Lechii, naprawdę nie miałem wpływu. Mogę walczyć o swoich piłkarzy, mieć pomysły, proponować jakiegoś zawodnika Lechii, ale nie skupiam się wyłącznie na tym klubie. Wpływ, który mi się przypisuje, jest nieadekwatny do moich możliwości… No i teraz gdy Lechia przegrywa do przerwy 0:1 to jacyś popaprańcy piszą do mnie na Twiterze: „zabieraj swój szrot”. Potem Lechia wygrywa ten sam mecz 3:1 i już nie ma: przepraszam. Ale ważniejsze jest co innego – jaki ja mam szrot? Przecież moi zawodnicy to największa wartość tego klubu. Kogo poza nimi można sprzedać? Janickiego i Maka. Trenerzy się zmieniają, a moi zawodnicy ciągle grają. A gdybym decydował o składzie, to na pewno byłby inny.
(…)
Nam się wydaje, że do transferów Lechii dorabiana jest niepotrzebna ideologia. A jak ktoś sprowadza Krasicia i Peszkę, to od razu chce wyniku, normalna sprawa. I koniec. Wynik.
Właściciel to wydał te miliony euro, by ten klub z czasem sam zaczął zarabiać. A to się stanie, gdy będzie grał w pucharach. Bez tego nie zarobisz w Polsce, szczególnie przy takich inwestycjach. Ci ludzie z opozycji się nie zmienią, to twardogłowi. Ale warto dotrzeć do tych nieświadomych, którzy są wkręcani.
Sponsorzy się zrażają widząc taką atmosferę.
Nie tylko sponsorzy. Sam na początku pomagałem, gdy byłem o to proszony. Ale klimat jest taki, że teraz tylko współczuję. Ten klub był przecież na uboczu piłkarskim przez lata, nie miał reprezentantów kraju. Mogą się jacyś kibice teraz obrazić, mi na nich nie zależy. Zależy mi tylko na tych, którzy naprawdę oddają serce dla klubu, tego czy innego. Ktoś całe życie pracował ciężko, by móc wykładać te miliony, a w Polsce cały czas rzuca się mu kłody pod nogi. Jak nie przez przepisy, to są sceptyczni ludzie, którzy nie dostali się do korytka i nakręcają następnych. Tak to wygląda. Życzę władzom, by wokół klubu znaleźli więcej przychylnych im osób. Żeby niezdecydowani przeszli na ich stronę.
***
ŚMIESZY MNIE MÓWIENIE O PROPAGANDZIE. NIE JESTEŚMY BIUREM POLITYCZNYM
Skąd wzięła się opinia o „killerze” dziennikarzy? Jak reagować na prasowe bzdury o budżecie PZPN? Który dziennikarz ujawnił prywatną rozmowę, a kto stosuje retorykę jak Stefan Niesiołowski? Dlaczego związek zawsze jest chłopcem do bicia i co po meczu z Niemcami powtarzał Szczęsny? Czyją cechą w PZPN jest serdeczność i czy ktoś kontroluje tweety Zbigniewa Bońka? O tym wszystkim w obszernym wywiadzie opowiedział Janusz Basałaj, dyrektor Departamentu Komunikacji i Mediów w PZPN. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
To czym zajmuje się pan na co dzień?
Cytując Piotrka Żelaznego – wielogodzinnymi rozmowami z Bońkiem… Jestem pamiętliwa bestia i nie zapomnę mu tego zdania! Czym się zajmuję? Spotkania, zebrania, planowanie, organizowanie patronatów, transmisji reprezentacji juniorskich, kobiecych na naszym kanale… Poważnie traktujemy zapis w statucie: „propagowanie piłki nożnej”. Dlatego boli mnie, gdy ludzie mówią, że jestem jakiś propagandystą, killerem czy Goebbelsem.
Za „Goebbelsa” wytoczył pan zresztą proces.
Mam nadzieję, że się odbędzie, bo polskie sądy działają wolno. Nie nudzę się w robocie. Mamy masę zadań typowo marketingowych. Ścianki sponsorskie, bannery… Nie ma tak, że wszystko kręci się samo. Wielu dzwoni po wywiady z prezesem. Ostatnio Anglicy i Francuzi bombardują mailami o komentarz w sprawie Platiniego.
Pojawiły się też zarzuty, że nie będziecie się już mogli chwalić dobrymi relacjami z nim.
Platini nie wygrał nam ani meczu z Niemcami, ani eliminacji, ale zawsze to jakaś złośliwość. Wiadomo, że to przyjaciel prezesa. Sam prezes powiedział w wywiadzie dla pewnego francuskiego portalu, że będzie go bronił do końca życia. Dzięki tym relacjom – nie ukrywam – pozycja federacji też jest dość mocna. Zorganizowaliśmy finał Ligi Europy, czekają nas mistrzostwa U-21, ale nie jest tak, że zadzwonisz do Platiniego i wszystko dostajesz. Teraz co? Schadenfreude? Mamy swoje rzeczy do zrobienia, a co do opozycji – cytując Tuska – tu nie ma z kim przegrać.
***
MYŚLAŁEM, ŻE W KOŃCU KTOŚ WYSKOCZY Z KAMERĄ I POWIE: MAMY CIĘ
Akcja #UwolnićMaćka jednoczyła kibiców na wszystkich stadionach. Przebiła się do mainstreamowych mediów, sejmu, aż wreszcie stało się najważniejsze: Maciek Dobrowolski wyszedł na wolność. Co można zapisać po stronie sukcesów polskiej piłki 2015, względnie – piłkarskiego środowiska. W poniższym wywiadzie podzielił się z nami swoimi doświadczeniami, jest do bólu szczerze i emocjonalnie. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
Z twoich opowieści wynika, że to nie jest aż tak straszne miejsce, jak to sobie często wyobrażamy.
To jest straszne miejsce, ale nie chodzi o relację więzień-więzień. Tu wszystko jest w miarę unormowane. Wiecie coś jest najbardziej przerażające? Szarość tego miejsca. Kompletny brak kolorów, wszystko jest ograniczone. Cela ma dwanaście metrów kwadratowych, na których żyje czterech ludzi. Opuszczasz ją raz dziennie. Idziesz na spacer, który odbyłeś już setki razy. Dwa razy w tygodniu idziesz na łaźnię. Budzisz się zawsze o tej samej godzinie, jesz o tej samej godzinie i w dodatku niemal zawsze to samo. Dzień świstaka. Głupia sprawa: widzimy w telewizji, że pojawiły się nowe hamburgery. Zaczyna się niewinna rozmowa o tym, co jedliśmy na wolności lub o tym, jak nasze mamy radziły sobie w kuchni. Rozkręcamy się, aż w końcu można dostać obsesji na punkcie jedzenia, którego tam nie ma. Dlatego często unikaliśmy takich zwykłych tematów, bo tylko jeszcze bardziej się dołowaliśmy. Warto było szukać wszelkich urozmaiceń, jak trening czy czytanie książek.
Są też ludzie o bardzo kruchej konstrukcji psychicznej.
Zdarzają się chłopacy, którzy żyją na psychotropach. Nie zaskoczę też nikogo, gdy powiem, że dochodzi do samobójstw. I to dość często. Nie byłem tego świadkiem w mojej celi, ale w innych kilka osób odebrało sobie życie. Zazwyczaj dowiadujesz się o tym następnego dnia lub jeszcze później. Po prostu podczas spaceru ktoś mówi: – A wiesz, że ten i tamten… Wczoraj…
Miałeś momenty załamania?
Jeśli o to pytasz, to nigdy nie były aż tak mocne, by myśleć o takich rzeczach. W żadnym wypadku! Ja naprawdę kocham życie.
***
WOJOWNIK KUBA, UMIERAJĄCE DERBY I EBI NA PŁOCIE. WYWIAD Z FANATYKIEM BVB
Thomas na trybunach Borussii spędził ostatnie dwie dekady. Opuszczone mecze domowe mógłby policzyć na palcach, zaliczył mnóstwo wyjazdów, także po Europie. Po przebudowie południowej trybuny, był jednym z tysięcy, którzy przyczynili się do obecnej reputacji „Żółtej Ściany”. Pamięta nie tylko polski tercet, ale i Smolarka oraz zwycięstwo w Lidze Mistrzów. Przypytaliśmy go przed nadchodzącymi derbami Zagłębia Ruhry – między innymi o stosunku dortmundzkich fanatyków do Polaków, którzy występowali w BVB, ale i o rzeczywistości niemieckich trybun. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
Jaka jest atmosfera na mieście na kilka dni przed tym meczem? W Łodzi derby rozgrywane w sobotę zaczynały się w niedzielę tydzień wcześniej.
Opiszę to słowami mojego kolegi z Leeds. Był na wielu meczach Borussii, aż dotarł tu na swoje pierwsze derby. On naprawdę nie żartował, mówił do mnie, że atmosfera zapiera dech w piersiach, choć przyjechał dzień przed meczem. To był dla niego szok, ale nie dlatego, że trwała jakaś wielka impreza. Po prostu wszyscy byli wyjątkowo nerwowi, każdy był niesamowicie spięty. Nie było w rozmowach innego tematu.
Serio, szczerze powiedziawszy, ja nienawidzę tego dnia. Sypiam ciężko już tydzień wcześniej. Nie da się nawet tego jakoś normalnie opisać. To po prostu najważniejszy dzień roku, ogromne nerwy, zawsze ciężka przeprawa na murawie. Poza tym – i w Dortmundzie, i w Gelsenkirchen futbol jest traktowany jak religia. Oba miasta żyją rytmem klubów, a rywalizację Schalke i BVB czuć na każdym kroku, każdego dnia. Więc w momencie, gdy zbliża się ten wielki mecz, po prostu nie możesz od tego uciec. Każdej godziny, każdej sekundy, myślisz tylko o boisku. Nie potrafię tego inaczej opisać, ale zrozumieją to kibice z miast derbowych.
***
DOSZŁO DO ABSURDU – TURBOKOZAK MA LEPSZĄ OGLĄDALNOŚĆ NIŻ EKSTRAKLASA
Bartosz Ignacik. Twórca Turbokozaka, programu, który – chyba można użyć takiego stwierdzenia – przechodzi do legendy polskiej telewizji sportowej. Który odcinek wywołał interwencję władz państwowych? Która gwiazda ligi zawiodła najbardziej? Dlaczego trudno namówić Lewandowskiego i o co spinał się Grosicki? CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
pierwszy odcinek, który odbił się olbrzymim echem, to ten z Prejuce’m Nakoulmą. Zainteresowały się nim nawet władze Burkina Faso.
I do tej pory uważam, że to ja powołałem go do kadry! Pojechaliśmy do Nakoulmy w grudniu. Mieliśmy jakiś problem ze stadionem, bo zaczynał się remont na Górniku, który miał potrwać jeszcze 50 lat. Ostatecznie stanęło na Gwarku. Prejuce był już zniecierpliwiony, ale założył czapkę Mikołaja i wykręcił świetny wynik. Mniej więcej wtedy ogłaszano powołania na Puchar Narodów Afryki. Nie załapał się. W tzw. międzyczasie nagrałem mu jednak płytkę z Turbokozakiem, którą zabrał na święta do siebie i… nagle na początku stycznia pojawia się informacja, że Nakoulma został dowołany. Okej, wiadomość jak wiadomość. Czytam jednak dalej, a tu się okazuje, że odcinek rozniósł się po Burkina Faso do tego stopnia, że dotarł aż do prezydenta. Ten powiedział: „jak taki piłkarz może nie jechać na turniej?” i kazał selekcjonerowi wysłać powołanie. Na podstawie naszego nagrania! Historia może nie na film dokumentalny, ale na 15-minutowy reportaż już jak najbardziej! Pojechać do prezydenta i zapytać go: „o co tu chodzi?”.
***
RONALDO NIE JEST SZALEŃCEM, ALE ŻYJE W DZIWNYM ŚWIECIE
W Hiszpanii i Anglii rozpoznaje go niemal każdy kibic. Na koncie ma pięć książek i wywiady z niemal wszystkimi najlepszymi piłkarzami ostatnich lat. Messi, Ronaldo, Gerrard, Puyol, Lampard, Henry – przepytał każdego z nich. Pracował dla Marki, The Times, TalkSport, BBC, a obecnie występuje w Sky Sports. W Polsce Guillem Balague pojawił się przy okazji promocji swoich książek o Messim i Guardioli. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
Nie uważa pan, że ten film pokazuje Ronaldo trochę jako szaleńca? Egocentryzm aż do bólu.
Ten film jest o tyle interesujący, że pokazuje samotność wielkiego piłkarza. Izolację. Wokół niego nie ma stałych kobiet poza matką. Ronaldo im nie ufa. Dlaczego? Nie uważam go za szaleńca, ale osobę żyjącą w bardzo dziwnym świecie. I kontynuując odpowiedź na poprzednie pytanie – gdybym miał o tym pisać, Ronaldo i Mendes nie pozwoliliby mi tego odkryć. Wszyscy mu powtarzają, jaki jest dobry, bo żyją dzięki niemu, jego wizerunkowi i pieniądzom. Ta więź jest bardzo mocna. Cristiano jest przy tym zadowolony, bo cieszy się wizerunkiem świetnego piłkarza, ale to powoli się kończy. Moim zdaniem fizycznie doszedł już do swojego kresu. I co dalej? Można go porównać do bieżni na siłowni. Biegniesz, biegniesz, biegniesz i bum. Maszyna przestaje pracować. Jesteś wściekły. To smutna historia, ale niezwykle interesująca.
Jego ego może rozwalać szatnię w Realu? Niby do tych wszystkich spekulacji trzeba podchodzić z dystansem, ale non stop czytamy o jego kiepskich relacjach z Benitezem, walce o pozycję z Bale’m lub oglądamy scysję z Ramosem.
Sergio powiedział wczoraj, że Cristiano to jeden z jego największych przyjaciół. Problemem jest chyba fakt, że priorytety Ronaldo nie zawsze są zbieżne z celami drużyny. Przypomina się słynna scena, gdy Sergio Ramos strzelił głową na 1:1 z Atletico, gol dawał dogrywkę i wszyscy szaleli z radości. Wszyscy poza Cristiano, który spokojnie wrócił na swoją połowę. To dość dziwne. Dwie-trzy kolejki temu miał okazję, żeby podać Modriciowi, który znajdował się na dogodnej pozycji, a nie trafił w bramkę. Kilku piłkarzy Realu podniosło ręce z pretensjami. Widać, że coś tam nie gra. Z drugiej strony – skoro Cristiano na dłuższą metę gwarantuje najwięcej goli, to i na więcej mu pozwalasz. Teraz jednak nie strzela.
***
BYLE BARW NIE ZABRALI. HISTORIA MARCINA KACZOROWSKIEGO
To historia trudnej miłości. Miłości kibica do klubu – odwzajemnionej, nieco nadszarpniętej, z separacją i happy endem. Miłości pełnej wyrzeczeń, bólu, łez i radości. Ale przede wszystkim oddania i uczucia. Nie za piękne gole, ładny stadion, jakąkolwiek efektywność czy estetykę… Poznajcie Marcina Kaczorowskiego, wieloletniego kibica i masażystę Widzewa. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
Straciłem wzrok dwadzieścia lat temu. Jako 16-latek usłyszałem, że najpewniej już nigdy nie będę widział. Myślałem, że moje życie już się skończyło. Zanim wyszedłem ze szpitala, rozmyślałem: dlaczego ja? Ale szybko zadałem sobie pytanie, dlaczego mam przestać próbować żyć normalnie i się realizować. Postanowiłem, że zrobię wszystko, by żyć jak normalny, przeciętny obywatel w tym kraju. Nie wiedziałem jeszcze, w jaki sposób, ale wiedziałem, że to zrobię.
Mam świadomość, że pokonuję pewne bariery. Najważniejsze jest, by podjąć wysiłek i spróbować. Nie uznaję siebie za osobę niepełnosprawną, bo biorę życie pełnymi garściami. I to samo powiem o każdym, kto z całych sił stara się – mimo fizycznego ograniczenia – żyć w pełni normalnie. Pewna dziewczyna mówi mi: „To ty gotujesz? Ja bym tego nie umiała”. Ludzie narzucają sobie blokady, sami się hamują. Nie zawsze jest pięknie, też miewam gorsze dni. Budzę się i nie chcę mi się wstać. Mam dość i już zaczynam dzwonić do szpitala, że nie przyjadę do pracy. Ale w końcu sam stawiam siebie do pionu. Mówię sobie, że przecież jedyne, czego nie mam, to wzroku.
***
PRÓBKA KOMENTARZ DO TV I ORLIKI PRZED KONCERTAMI. WYWIAD Z QUEBONAFIDE
Szturmem zdobył scenę, jego kawałki na YouTube zgarniają po kilka milionów wyświetleń, a wierni fani pod sceną wykrzykują teksty od pierwszego do ostatniego wersu. Złota płyta za album „Ezoteryka”, doskonale przyjęte mixtape’y oraz udane kooperacje z najważniejszymi postaciami polskiego rapu – osiągnięcia muzyczne można by zresztą wymieniać długo. Co ważniejsze – Quebonafide to gość totalnie zakręcony na punkcie piłki nożnej. A skoro tak – nie mogliśmy z nim nie porozmawiać. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
Ale serio, byłeś tak zafascynowany futbolem, że wiązałeś z tym przyszłość?
Tak, to był taki okres, że byłem naprawdę mocno wkręcony. Teraz też śledzę wszystko w miarę na bieżąco, ale już nie tak intensywnie, choćby z braku czasu. Wtedy gdybyś zapytał mnie wyrywkowo o jakikolwiek zespół z kilku najmocniejszych lig to pewnie byłbym w stanie wymienić większość zawodników. W szczególności fascynowały mnie te okienka transferowe, deadline day… Siedziałem cały dzień przed komputerem i wertowałem te wszystkie wiadomości.
Marzyłeś chyba też o tym, żeby zostać komentatorem?
Tak, to było ogromne marzenie, zresztą robiłem coś w tym kierunku: gdy był organizowany konkurs bodajże przez Canal+, jakieś cztery czy pięć lat temu, zgłosiłem się do tego. Wysłałem próbne piętnaście minut komentarza meczu Manchesteru City z Arsenalem. Wkręciłem się naprawdę mocno, wydawało mi się to jedyną alternatywą poza rapem. Zawsze chciałem robić to, co naprawdę lubię. A komentowanie wydawało mi się właśnie taką drogą, która sprawiałaby mi przyjemność.
Do teraz jak gram w PES-a wyciszam komentarz i sam wszystko sobie na bieżąco opisuję. Chociaż obecnie mam już trochę problem z wymową niektórych nazwisk.
***
HISZPANIE ZACZYNAJĄ O 22, ALE SORRY, PANOWIE, WTEDY IDĘ SPAĆ
Grzegorz Krychowiak. Człowiek, który przez ostatnie dwa lata dokonał czegoś wyjątkowego. Dla niego to wszystko – gonienie Messiego, zderzenia głowami z Ramosem czy pojedynki sprinterskie z Ronaldo – jest już codziennością. CAŁOŚĆ DO PRZECZYTANIA TU
Jak koledzy podchodzą do tej twojej obsesji profesjonalizmu? Żartują, że nie pijesz alkoholu i nie wychodzisz na imprezy czy jednak na tym poziomie więcej zawodników ma takie podejście jak ty?
Jasne, że żartują. Ostatnio dwa razy nie poszedłem na kolację, bo było za późno. Hiszpanie uwielbiają zaczynać o 22, ale sorry, panowie, ja się wtedy kładę spać.
Kiedy się przestawiłeś na takie myślenie?
Celia czasem mówi: – Chodź, skoczymy gdzieś.
– Nigdzie nie idę, za dwa dni mam mecz.
– Ale inni idą.
– A czy inni biegają tyle co ja?
Pojawił się nawet artykuł, że biegam najwięcej w Europie. O czym to świadczy? O tym, że podchodzę do tego, co robię poważnie. Był czas, kiedy rodzice przysyłali mi słodycze, aż wszystkie wyrzuciłem do kosza i powiedziałem, że więcej tego nie chcę, bo mniej więcej wtedy łapałem urazy mięśniowe. Są wyjątki, ale uważam, że kontuzje mięśniowe to efekt braku higieny w życiu codziennym. Kontuzje oczywiście mogą się pojawić, ale chcę je ograniczyć.
Masz dietę rozpisaną od A do Z czy bez przesady?
Nie, mam ogromną swobodę, ale wiem, że muszę się ograniczać do ryżu, makaronu, warzyw i ryb. Często truję Celii, że tego nie chcę, bo za tłuste, a ten sos wyrzuć. Rano owoce, płatki owsiane i sok z wyciskanych pomarańczy, przed posiłkiem warzywa, a na obiad makaron, ryż, ryba, kurczak, indyk lub dwa razy w tygodniu mięso czerwone. Nic wyjątkowego. Nie ma tu żadnego sekretu.