Reklama

Węgry wracają, ale czy to nie jest tylko kometa?

redakcja

Autor:redakcja

16 listopada 2015, 12:27 • 7 min czytania 0 komentarzy

Wypasiony stadion im. Ferenca Puskasa w Budapeszcie, olbrzymia, organizowana z rozmachem „Akademia Puskasa”, w lidze jej dorosły zespół, występujący naturalnie pod nazwą Puskás Akadémia FC. Nie trzeba być orłem z historii futbolu, by dostrzec, że węgierski futbol miewał okresy chwały. Nie trzeba być orłem z hungarystyki, by dostrzec, że aktualnie, mniej więcej od kilkudziesięciu lat, jest równie badziewny, jak gra Gergo Lovrencsicsa w schyłkowym okresie panowania Macieja Skorży. Jeśli tysiące piłkarzy przez całe dekady nawet nie próbuje wyjść z cienia rzucanego przez słynnego napastnika Realu Madryt… O co właściwie chodzi z tym futbolem naszych bratanków?

Węgry wracają, ale czy to nie jest tylko kometa?

Ernest Wilimowski strzela cztery gole Brazylijczykom, którzy odpowiadają bajeczną grą Leonidasa. Jedenaście bramek w meczu Mistrzostw Świata, ale ofensywnego futbolu uczą w tym samym czasie bratankowie z południa. 6:0 z Holenderskimi Indiami Wschodnimi. 2:0 ze Szwajcarią. 5:1 z klasowym zespołem Szwecji w półfinale mistrzostw, gdzie tak wysokie wyniki nie były przecież codziennością. Dopiero w finale Sárosi, Zsengellér i reszta węgierskiej ekipy skapitulowali przed Włochami z legendarnym Giuseppe Meazzą w ataku. Srebrne medale mistrzostw świata dały jednak ziarno pod wyrośnięcie jednej z największych ekip w historii reprezentacyjnego futbolu.

Do dziś ich średnia na mundialach to 2.72 gola na mecz. Najwyższa na świecie, co nie może dziwić – Węgrzy ominęli wszystkie „defensywne” mistrzostwa z lat dziewięćdziesiątych, profilaktycznie się do nich nie kwalifikując. Zresztą, trzymają rekord także w liczbie bramek zdobytych podczas pojedynczego turnieju. Dwadzieścia siedem sztychów podczas MŚ w 1954, dokładnie 5,40 gola na mecz w FINAŁACH mistrzostw świata. Nie w kwalifikacjach, ale już w bezpośrednich starciach najlepszych drużyn globu. Przedwojenne tradycje bardzo silnej reprezentacji przyniosły efekt i po wojnie, gdy z budapesztańskich podwórek na światowe murawy wybiegli Sándor Kocsis, Ferenc Puskas i Nándor Hidegkuti.

„Złota jedenastka”, która złota w tym najważniejszym turnieju nigdy nie zdobyła. Legendy, których nazwiska nie znalazły się na pucharze Julesa Rimeta. Wielcy piłkarze i wielcy ludzie, którzy po mistrzostwach, w których pobili szereg rekordów utrzymujących się do dziś, nie mogli wrócić do stolicy. Bali się.

Tej historii nie trzeba przypominać żadnemu kibicowi. Węgry 1954, ten fantastyczny team, w którym roiło się od piłkarzy z ugruntowaną pozycją. W końcu ostatni mecz przegrali cztery lata wcześniej, w 1950 roku, od tego momentu trwała ich seria przeszło dwudziestu meczów bez porażki, w większości zwycięstw. Rok przed finałowym turniejem pojechali do najważniejszej świątyni w miejscu, w którym futbol na dobre się rozpoczął. Na zapchanym Wembley Węgrzy upokorzyli gospodarzy, ogrywając ich 6:3. Taki był zresztą styl tej drużyny, przystający to trendów na całym świecie. Atak, gole, finezja. W turnieju na Igrzyskach w 1952 roku w czterech meczach strzelili osiemnaście goli, zdobywając złoto w fantastycznym stylu.

Reklama

„Złota jedenastka” polowała jednak na większą zwierzynę. Dwa lata później cel był jeden – wygrać Mistrzostwa Świata. Tuż przed mistrzostwami niejako rewanż z Anglią, tym razem w Budapeszcie. Pogrom. 7:1. W samych finałach 9:0 z Koreą, 8:3 z RFN. Wygrywali wszystko, niezależnie czy z Puskasem, czy bez niego. Do finałowego spotkania z RFN przystępowali z łatką „niepokonanych” – bo ich licznik kolejnych meczów bez porażki wskazywał już 32. Cztery remisy, dwadzieścia osiem zwycięstw. Na rozkładzie w finałach w 1954 roku – mistrzowie i wicemistrzowie sprzed czterech lat, Brazylijczycy i Urugwajczycy.

Została tylko kropka nad i – drugie w turnieju zwycięstwo nad RFN. Po dziesięciu minutach Węgrzy prowadzili 2:0. I wtedy stał się „cud w Bernie”. Sędziowie? Doping? Lepsza przyczepność z uwagi na bardziej nowoczesne obuwie? Zmęczenie Węgrów po nocnym powrocie taksówkami z uwagi na awarię pociągu? Cokolwiek wtedy się stało – Węgrzy przegrali 2:3, w atmosferze nie tylko wielkiej sensacji, ale i skandalu – bo w meczu był i nieuznany gol, i słupek, i… puste fiolki znalezione w szatni zwycięzców. Do dziś nie wiadomo – czy to faktycznie była – jak tłumaczyli Niemcy – witamina C, czy może jednak zastrzyki oparte na metamfetaminie?

Ciąg dalszy tej historii znamy doskonale nie tyle z historii futbolu, co historii naszego rejonu. Węgrzy wrócili do domów z łatką nieudaczników, albo wręcz sprzedawczyków, którzy odpuścili finałowy mecz. W dodatku bramkarza oskarżono o szpiegowanie, a najmocniejsi zawodnicy uciekli z kraju gdy rozpoczęła się rewolucja w 1956 roku.

*

Reklama

Delikatnie rzecz ujmując – sukcesy z lat pięćdziesiątych nie zostały w żaden sposób wykorzystane przez kolejne pokolenia. Węgrzy tracąc genialnego stratega i taktyka, Gustava Sebesa, stracili też szansę na rozwój piłki nożnej. Siłą rozpędu dopłynęli jeszcze jakoś do kilku turniejów finałowych, ale w 1986 roku – jakże to symboliczne, biorąc pod uwagę, że właśnie w 1986 roku zmarł Sebes, twórca „Złotej Jedenastki” – na dobre pożegnali się z wielkim futbolem. Trzydzieści długich lat bez wielkiej imprezy, trzydzieści lat upokorzeń i przegranych eliminacji. Miesiąc w miesiąc, rok w rok. Padał futbol reprezentacyjny, ale przecież razem z nim i piłka klubowa zeszła na europejskie peryferia.

Zresztą, wystarczy poczytać rozmowy z Kadarem, Lovrencsicsem czy Nikoliciem. Ekstraklasa to dla Węgrów awans, możliwość wybicia się wyżej, większe i bardziej nowoczesne stadiony, tysiące kibiców i kompletnie inne kwoty na kontach. Dodać do tego możemy wypowiedź jednego z węgierskich posłów, który – krytykując rozwiązania przyjmowane przez rząd – za wzór organizacji stawia właśnie Polskę…

Może w kilku momentach koloryzuje i przesadza, ale jednak. Pamiętamy trybuny podczas meczów Lecha z Videotonem. Pamiętamy, jak wygląda sposób ratowania futbolu, w którym centralnym punktem rozwoju stała się… rodzinna wieś Victora Orbana, o czym obszernie pisaliśmy TUTAJ. Fragment:

Orban w Felcsut zorganizował dla byłej gwiazdy Realu prawdziwe sanktuarium. Poza stadionem, również klub nazwano jego imieniem, dodatkowo jest tutaj muzeum z trofeami, koszulkami i memorabiliami członka „złotej jedenastki”. Jest tylko jeden problem – jak śmieją się węgierscy dziennikarze, Puskas pewnie nawet nie wiedział, że istnieje taka wieś jak Felcsut. Urodził się w Budapeszcie i tu spędził większość kariery. Absurdalne jest umiejscowienie jego muzeum w tak karykaturalnie niezwiązanym z nim miejscu.

Najważniejsza w całym projekcie miała być jednak szkółka piłkarska. Orban chwalił się, że Ferenc Puskas Academy jest jedną z dziesięciu najlepszych w Europie. To jednak tylko życzeniowe myślenie, propaganda, nie mająca nic wspólnego z rzeczywistością. Gdy zamówiono audyt u belgijskiej firmy Double Pass, a który miał zbadać poziom szkolenia na Węgrzech, FPA ledwo załapała się do krajowej dziesiątki, zajmując ostatecznie dziewiąte miejsce.

Belgowie zostawili po sobie raport na 134 strony, z której każda była zarzutem dla tamtejszej federacji. Poziom szkolenia określili jako amatorski. Trenerzy bez specjalizacji. Fatalna rekrutacja. Archaiczne zajęcia. Brak jakiegokolwiek zwrócenia uwagi na psychologiczny aspekt gry.


Ferencvaros ma takie cacuszko, ale w lidze dominują…


…obiekty takie jak ten MTK.

Rośnie infrastruktura stadionowa, nowe obiekty błyszczą i lśnią, a cacko, które postawiono Ferencvarosowi wręcz przygniata rozmachem. Ale derby Budapesztu kibice obu zespołów oglądali na telebimach, w geście protestu wobec rosnącej inwigilacji, z czytnikiem linii papilarnych na obiekcie włącznie (!). Zresztą, kto ma przyciągać widzów na trybuny, jeśli poziom piłkarski nie odbiega nadal od tego, co proponowali fanatykom Węgrzy przez ostatnie kilkanaście lat. Obiecująca kadra juniorska, która w 2009 roku zdobyła medal na młodzieżowych mistrzostwach, dziś kompletnie rozjechała się po futbolowym świecie, często dogorywając w jakichś podrzędnych klubach. Sukces Debreczenu, który dobił się do fazy grupowej Ligi Mistrzów też nie został należycie skonsumowany – dziś Debrecen plącze się w środku tabeli, a od 2010 wygrał ligę tylko dwa razy (dla porównania, między 2004 a 2010 – pięć razy).

Odskoczyć w teorii ma szansę Ferencvaros – już teraz ma piętnaście punktów przewagi nad peletonem i pewnie zmierza po kolejny tytuł. Tyle że w Europie lepszy okazał się nawet Żeljeznicar Sarajewo, pokonując dwukrotnie Węgrów w drugiej rundzie eliminacji do Ligi Europy.

*

Nawet po dyspozycji Węgrów w barażach było widać, że awans na Euro to bardziej efekt reformy Platiniego i niesłychanej determinacji Gabora Kiraly’ego broniącego absolutnie wszystko, niż jakiegoś przełomu i dalekosiężnej strategii, która przywróci blask rodakom Puskasa i Kocsisa. Biorąc pod uwagę kondycję tamtejszej ligi, szkolenia, grę kadry – to raczej kometa, niż narodziny nowego gwiazdozbioru. Ale w końcu sukces rodzi sukces. Dziś, gdy Budapeszt pewnie wciąż trzeźwieje, na niejednym podwórku pojawi się futbolówka i dwóch dzieciaków w dresach Kiraly’ego i z koszulką Dzsudzsaka. I to raczej w nich, a nie obecnej kadrze należy upatrywać szansy na stały powrót Węgrów do świata wielkiej piłki.

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...