Najlepiej było przed meczem: wtedy niemiecki trener był na topie. Wszystkie oczy na niego – szkoleniowca, który zjednoczył wszystkich kibiców – od zatwardziałych bywalców The Kop po hipsterów, nierzadko takich, którzy ani razu nie pojawili się na Anfield. Liverpool mecz zaczął znakomicie, świetnie pressował, ale zegar tykał, a czas działał na korzyść Tottenhamu, który z czasem przejął kontrolę nad meczem, ale też nie wykorzystał żadnej z szans.
Ciężki rywal, sobotnie popołudnie, angielska pogoda – atmosfera wokół debiutanckiego meczu dla Kloppa była niemal idealna. Niemal, bo zamiast na Anfield, Niemiec pierwszy mecz rozegrał na White Hart Lane. Nie było wielkiej oprawy na The Kop, nie było „You’ll Never Walk Alone”. Było tylko pojedyncze flagi w sektorze gości. „Liverpool uber alles”, „Jürgen’s Reds: Scouse Nicht Englisch”. Drugim językiem w mieście Beatlesów już niedługo będzie niemiecki.
Ale piłkarze po niemiecku rozmawiali tylko przez pierwsze pół godziny. Tylko wtedy grali tak, żeby choć trochę przypominało to styl gry Borussii Dortmund. Wydawało się, że Klopp kadencję może rozpocząć od zwycięstwa. Kontuzjowani Daniel Sturridge i Jordan Henderson rozluźnili się na trybunach.
Ale tak naprawdę była to jedyna błyskotliwa akcja Liverpoolu, który sytuacje stwarzał sobie przede wszystkim ze stałych fragmentów gry. Gdy Tottenham zaczął radzić sobie z pressingiem Liverpoolu, pojawiły się sytuacje dla gospodarzy. Uderzał Clinton N’Jie, okazję też miał Harry Kane.
Druga połowa była już obustronną mordęgą. Jedni i drudzy kopali się po czole, z trudem przedostawali się pod pole karne rywala. Nie tak chcieliśmy widzieć debiut gościa, który stał się największą, obok Roberta Lewandowskiego, gwiazdą światowego piłkarskiego Internetu. Woleliśmy jakieś 3-3, akcje cios za cios, ale czy powiedzielibyśmy, że był to debiut zaskakujący? Raczej nie.