Wiemy. Wiemy, że Niemcy to zupełnie inna półka. Wiemy, że na papierze praktycznie każdy z ich zawodników wygląda lepiej, niż odpowiednik z Polski. Wiemy, że to mistrzowie świata, wiemy, że grają u siebie, wiemy, że pokonać ich nie potrafiliby pewnie najwięksi kozacy na tej planecie. Pamiętamy mecz z Brazylią, pamiętamy jak grał Mueller w sierpniu, pamiętamy na ile stać całą gromadę klasowych zawodników z niemieckim paszportem.
A jednak, im bliżej do meczu, tym bardziej rozum ustępuje sercu. Tym bardziej w głowie lęgnie się myśl, że kręgosłup Glik-Krychowiak-Lewandowski gwarantuje spokój w każdej formacji, a otoczenie tego tercetu innymi klasowymi piłkarzami jak choćby Milik czy Grosicki może dać zaskakujące efekty. Oczywiście żaden z nas nie gna do bukmacherów by zastawić dom i zagrać na zwycięstwo Polaków, jednak im dłużej myślimy o tej kadrze, tym bardziej obrazki z pogromu Brazylijczyków są wypierane przez nasze zwycięstwo na Narodowym, gdy posłaliśmy na deski Loewa i jego wunderwaffe.
Czy Niemcy są w kryzysie? Reus zbył to pytanie milczeniem i litościwym uśmiechem, ale po porażce z Polską Die Mannschaft pogubił jeszcze punkty z Irlandią, a przede wszystkim – przeszedł dość poważne zmiany w stosunku do jedenastki z mundialu. W teorii to tutaj moglibyśmy upatrywać swojej szansy, ale… Niestety. Na każdego przechodzącego na emeryturę gwiazdora przypada dwóch nowych, którzy z impetem wchodzą do składu. Bellarabi mimo 25 lat na karku dopiero rozpoczyna karierę reprezentacyjną. Jeśli jednak przeniesie do niej formę z klubu… Boże, uchowaj Rybusa. Wśród jego rówieśników z rocznika 1990 są jeszcze Kroos, Schurrle i Gundogan, a nadlatują przecież i młodsi – jak Ginter czy Emre Can. Nie mamy prawa pocieszać się tym, że część mistrzów świata i ogółem fantastycznej generacji Niemców jest już po trzydziestce. Zasadniczo… W ogóle nie mamy się za bardzo czym pocieszać.
Próby logicznego rozkładu siły obu reprezentacji kończą się na typowaniu ilu Polaków grałoby w pierwszym składzie u Loewa. Lewandowski. Krychowiak. Cisza. Głucha, długa, niezręczna cisza.
Z drugiej strony jednak – wszystkie te argumenty nie zmieniły się ani o jotę w stosunku do ostatniego starcia z Niemcami. Wtedy też oni byli potężni, my nieco cherlawi, oni dumni i pewni siebie, my wręcz zrezygnowani. Mimo to udało się. Z furą szczęścia, ale i doskonałą, waleczną grą, która pozwoliła wyszarpać trzy punkty. Gdy tylko rozum bierze pod but nadzieję, ona ryczy: skoro wtedy się udało, dlaczego nie dziś?
Frankfurt. Jakże symboliczne miejsce na mecz, który może stać się naszym nowym Wembley. Zresztą, analogii jest przecież więcej, i tam, i tu pierwsze spotkanie na własnym terenie wygraliśmy 2:0. Co prawda tym razem porażka niczego nie przekreśli, nawet jeśli Niemcy zrobią z nas dżem morelowy nadal będziemy mieć olbrzymie szanse na bezpośredni awans na mistrzostwa we Francji, ale apetyt przecież rośnie. My już nie chcemy tylko awansu, poczuliśmy krew, chcemy wygrania grupy, ogrania Niemców, a najlepiej od razu odbicia Wilna i Lwowa.
Znów do głosu dochodzi logika: nie nakręcajcie się, nie ma sensu, zimny prysznic, zresztą możliwe że zbawienny przed nadchodzącymi kluczowymi meczami ze Szkotami oraz Irlandczykami.
Ale na dobrą sprawę… Czy nie lepiej odłożyć dziś logikę na bok? To tylko futbol. 90 minut. Milik może zawinąć lewą nogą, Lewandowski przepchnie się z Hummelsem. W tyłach znów niemożliwego dokonają Glik i którykolwiek z naszych klasowych bramkarzy, w środku milion przechwytów zaliczy Krychowiak. Że szanse są iluzoryczne? Że o wiele bardziej prawdopodobny jest pogrom i konsekwentne ośmieszanie naszej defensywy, składanej zresztą w dość improwizowany sposób?
Trudno. Nawet jeśli jesteśmy niemal pewni, że dziś Niemcy rozjadą Polaków, z pierwszym gwizdkiem jak każdy Janusz zasiądziemy przed telewizorami z nadzieją, że znów rozpieprzymy znienawidzonych “Szwabów”. Wreszcie, po tylu latach upokorzeń, możemy napisać, że “mamy w tym doświadczenie”.
Skromne, ale mamy. I tego, tak jak i nadziei, nikt nam nie odbierze.
Fot. FotoPyK