Cwaniaczyli, cwaniaczyli i się doigrali. Jest to jedno z tych pucharowych wspomnień, którego przywołanie w pamięci, mimo upływającego czasu, powoduje ogromny przypływ satysfakcji. Łużniki, Moskwa. I ci pewni siebie Rosjanie, z trenerem Walerijem Karpinem na czele, który jest chyba jedynym, o którym moglibyśmy powiedzieć, że ma twarz buca. Cztery lata temu Legia w pamiętnym meczu pogoniła Spartaka Moskwa.
Widać było, że wyszli na miękkich nogach i z miękkimi głowami. Być może przytłoczyły ich Łużniki, być może waga spotkania. Fakt jest taki, że po niespełna pół godziny gry przegrywali 0:2 po bramkach braci Kombarowów – Dimitrija i Kiriłła. Głowy były zwieszone, ale była to sytuacja do przewidzenia. Skorża do Moskwy nie wziął kilku czołowych piłkarzy – Radovicia, Manu czy Komorowskiego. A w bramce nieoczekiwanie postawił na Dusana Kuciaka, chociaż wcześniej nieźle spisywał się Wojciech Skaba. Tak, wiemy. Z perspektywy czasu brzmi to dość zabawnie, ale nawet po tym bardzo dobrym dla niego meczu zastanawiano się, czy pozostanie numerem jeden.
Przy bramce kontaktowej Kucharczyka, którym w pewnym sensie gola strzelił Vrdoljak, Rosjanom zapaliła się czerwona lampka, a mina Karpina zaczęła rzednąć. Odżyły nadzieje. Legioniści pokazali, że potrafią. Jeszcze pod koniec pierwszej połowy, przepiękną bramkę zdobył Maciej Rybus. Potem kilka razy spisał się Kuciak, aż nadszedł doliczony czas gry. “I wsio” – skomentował rosyjski sprawozdawca po tym, jak do bramki głową z dwunastu metrów trafił Janusz Gol.
– Nie wiem jakie dokładnie są przyczyny porażki, muszę to sobie przeanalizować. Myślę, że jest to związane z różnymi niedociągnięciami, ale może nie potrafimy grać, a może nie wiedzieliśmy jak? – mówił potem Karpin.
Na ten obrazek patrzyliśmy z dziką satysfakcją.