Gdyby obie ekipy utrzymały tempo z pierwszej części meczu, celowalibyśmy w szóstkę. A tak… „derby na czwórkę z plusem” – ocenia Arkadiusz Głowacki. „Tempo pierwszej połowy było nieprawdopodobne”, przyznaje trener Pasów. „Dużo ciosów, jak w bokserskiej walce, wiele zadawanych na oślep. Wiedziałem, że ktoś tego nie wytrzyma i w końcu uklęknie”.
Okazało się, że obie strony.
Najpierw był jednak szpaler. Uroczysty szpaler dla Sławomira Szeligi, który zaliczył w Cracovii pamiętne 172 występy w Ekstraklasie, by na koniec – gdy w klubie wreszcie stwierdzono, że tego już za wiele – wrócić w rodzinne strony, do Rzeszowa. Pożegnanie, w każdym razie, było godne. Nie zgrzeszymy pisząc, że lepsze niż Casillasa na Santiago Bernabeu. Brawa bili wszyscy, włącznie z właścicielem klubu.
Szeliga przybija piątki, a Filipiak wręcza pamiątkową koszulkę
Czego nie było – dla kontrastu. Nie było na stadionie sympatyków Wisły (ukaranych za to, że rok temu m.in. obrzucali się z miejscowymi petardami hukowymi), co najbardziej zatrwożyło nielicznych zagranicznych dziennikarzy, najwyraźniej mających nadzieję, że zobaczą na własne oczy te słynne i bezwzględne derby. Nie było także, co zdziwiło ich już mniej (a powinno!) antywiślackiej oprawy z pierwszym gwizdkiem, tylko zupełnie pozytywna, po kwadransie meczu, o miłości do Cracovii. Bluzgi – jak najbardziej. Ale dziwić się ich obecnością w takim meczu można tylko będąc na nim po raz pierwszy.
Nawet gol w trzeciej minucie, premierowy Mączyńskiego w barwach Wisły, nie wpłynął na zmianę repertuaru kilku tysięcy przekonanych, że zaraz „strzelą kurwom gola”, „kurwy pokonają” i „połamią kurwom kości” – co na szczęście gospodarze przewidzieli tylko w drobnej części.
Przynajmniej gościom z zagranicy się wyraźnie podobało. Nawet na rytmiczne „Paweł Brożek hau, hau, hau” kiwali głowami z zainteresowaniem. Zresztą, tyle narzekania na otoczkę bo całokształtem widowiska i tak trudno byłosię tym razem rozczarować. Do 45 minuty były to – kto wie – może i najlepsze derby od chwili powrotu Pasów do Ekstraklasy. Dwa gole, osiemnaście strzałów. Jeśli błędy to bezwzględnie wykorzystywane z korzyścią dla widowiska. Dużo piłki. Mniej zapasów, tylko próbujących ją udawać.
„Nasza gra wyglądała lepiej niż z Górnikiem. Szkoda, że po szybko objętym prowadzeniu w taki glupi sposób straciliśmy bramkę. Jak widać, błędy zdarzają się najlepszym (czytaj: Głowackiemu). Z każdym dniem i treningiem będziemy szli do przodu”, Kazimierz Moskal zapewniał o tym i przed, i po meczu.
Wisła dawno nie miała w roli gościa łatwo łatwo, nawet gdy Cracovia okupowała dno tabeli. Nawet gdy dysproporcje między klasą obu drużyn były niezwykle wyraźne.
Jesienią 2014 – 0:1
Jesienią 2013 – 1:1
Jesienią 2011 – 0:1
Wiosną 2010 – 1:1.
Dziś też – z gry po przerwie Wisła miała więcej, do rozegrania piłki sporo miejsca. Tylko że dla odmiany – w tych 45 minutach dominowały już niedokładność i nieporadność. Do tego stopnia uosabiane zwłaszcza przez najsłabszego w środku pola Wisły Popovicia, że Moskal na konferencji pomeczowej musiał przekonywać dziennikarzy, że „Słoweniec ma odpowiednie kwalifikacje by grać w Ekstraklasie”.
Mając w pamięci samobój Jopa, nokaut w ostatniej rundzie Boukhariego, Covilo sprzed roku – można było mieć nadzieję, że coś tu jeszcze się wydarzy. Ale nie. Świetnie się zaczęło, jednak ostatniego rozdziału, który by ten mecz odpowiednio podsumował, już nie doczekaliśmy.
„Dużo szumu. Każdy miał swoje marzenia, cele, zamierzenia – skończyło się remisem, który satysfakcjonuje obie strony”. Jak zgrabnie podsumował Zieliński: lepiej dwóch rannych niż jeden zabity”.