Wprawdzie nie powinno się oceniać tego typu rzeczy na gorąco, a finał ligi tak naprawdę wciąż trwa w wielu poznańskich knajpach. Nie możemy się jednak oprzeć, postanowiliśmy ruszyć z podsumowaniami sezonu wypalając od razu ze strzelby – najwięksi przegrani i najwięksi wygrani Ekstraklasy 2014/15, tuż po finiszu ligi, nim zapomnimy o emocjach związanych z tym – bądź co bądź – bardzo ciekawym, emocjonującym i interesującym sezonem.
PRZEGRANI:
Henning Berg
Nie ma co ukrywać – to właśnie na jego kark spada najwięcej krytyki po niepomyślnym dla Legii rozstrzygnięciu tego sezonu. Bardzo długo go broniliśmy, ba, on sam bardzo długo wytrącał krytykom z ręki jakiekolwiek argumenty. Wszyscy odsądzali go od czci i wiary, gdy rzucał się na Koronę Kielce jakimiś gośćmi z ławki rezerwowych juniorów z rocznika 2004, ale Legia wciąż wygrywała. Wciąż pozostawała na fotelu lidera, a do tego dokładała sukcesy w Europie. Potem jeszcze wymęczone, ale jednak zwycięstwo w Pucharze Polski. I na tym – niestety dla Berga – koniec. Koniec wyjątkowo brzydki, by nie powiedzieć – haniebny. Porażka z Lechem. Kolejne wpadki, brak jakiejkolwiek reakcji na potknięcia Lecha, wreszcie remis z Lechią Gdańsk, praktycznie przekreślający szanse na tytuł. Czkawką odbiły się mecze, w których Berg rotował składem. Czkawką odbiły się jego kombinacje z Orlando Sa. Czkawką odbiła się buta i pycha – jeśli nie u Norwego, to u jego podopiecznych.
Berg ten sezon – mimo wszystko – przegrał. Dał Legii mnóstwo radości w Lidze Europy, wcześniej roztrzaskał Celtic, ale to właściwie wszystko. W Warszawie – za mało.
Marek Zub
Wrócić po wygraniu na Litwie nagrody trenera roku, podpisać kontrakt na trzy miesiące, praktycznie przegrać utrzymanie i rzucić wszystko przed końcem tej, i tak niesłychanie krótkiej, umowy. Zub wjechał z przytupem, ale niestety, chyba stracił atut, jakim były „sukcesy z zagranicznym zespołem”. Porażka.
Michał Masłowski
Zaczął sezon jako rozgrywający i motor napędowy rewelacji poprzedniego sezonu. Skończył go jako rezerwowy (?) wicemistrza Polski i najbardziej przepłacony transfer ligi. Jeśli Zawisza faktycznie dostał za niego 800 tysięcy euro, zrobił geszeft tysiąclecia. Masłowski w niecały rok zniechęcił do siebie wszystkich – od kiboli Zawiszy, przez tych zwykłych kibiców Zawiszy, aż po całą resztę środowiska, dziwiącego się, że wysyła jakieś listy z przeprosinami do gości, którzy przed chwilą chcieli go pochować. Gdy dodamy do tego dyspozycję boiskową – unikalne połączenie pozorowania gry, rezygnacji z jakiegokolwiek pressingu, nie mówiąc o liczbach w ofensywie i ogólnie żenującej bezradności – mamy obraz człowieka przegranego na wszystkich frontach.
Robert Podoliński
Nie określamy z kim przegrał. Ze swoją butą, upartością, szatnią, czymkolwiek – po prostu przegrał. Przegrało jego 3-5-2, przegrała opinia młodego, zdolnego trenera. Dorobek Cracovii Podolińskiego był żałośny. Dorobek Cracovii Podolińskiego na tle Cracovii Zielińskiego – dyskwalifikujący. Mimo wszystko – takie wiadro lodowatej wody na rozgrzaną głowę w tak młodym wieku chyba Podolińskiemu nie zaszkodzi. Porażka to w końcu najlepszy nauczyciel, prawda?
Bartosz Rymaniak, Mateusz Żytko i reszta tej parodii
Słowem – goście wymeldowani przez Zielińskiego ze składu Cracovii, którzy – wraz z Podolińskim – byli odpowiedzialni za bylejakość „Pasów”. Spuśćmy na nich zasłonę milczenia, bo tu naprawdę nie ma o czym gadać.
GKS Bełchatów
Całościowo. Przekrojowo. W Bełchatowie nic w tym sezonie nie zagrało tak jak powinno. Wielka forma w najmniej istotnym momencie sezonu, potem przewlekły kryzys, pustki na trybunach, fatalna gra i wreszcie prawdziwa kompromitacja – zjechanie na dno ligowej hierarchii. Na dno – czyli za Zawiszę, wiecie, ten zespół, który jesienią przegrał czternaście spotkań. Do tego jeszcze cyrk ze zwolnieniem i ponownym zatrudnieniem Kieresia, masakra z Zubem. Porażka na całej linii. W sumie ciężko wskazać choć jednego zawodnika, choć jeden „element” klubu, który nie zasłużył na miano „przegranego”.
Franciszek Smuda
Zaczęło się od odpuszczonego meczu Pucharu Polski. A potem lawina ruszyła… Franciszek Smuda na początku radził sobie świetnie, ba, niektórzy zaczęli nawet przebąkiwać o fazie grupowej w europejskich pucharach (bez precyzowania – LE czy LM!), ale szybko okazało się, że początkowa fantazja zamienia się w zmęczenie. Ile razy można słuchać tych wszystkich bon motów, ile razy można słuchać tej polsko-niemieckiej gwary? Na boisku szło coraz gorzej, Smuda zaś – zamiast jakiejkolwiek samokrytyki – przyjął strategię: „a niby co mam tu zrobić”. Okazało się, że Stilicie i Brożki to juniorzy, a od Wisły nie można niczego wymagać. Zacytujemy początek naszego artykułu na kilka dni przed pożegnaniem:
– Pretensje do nas to skandal – mówi w wywiadzie dla Interii Franciszek Smuda. I nie wiadomo teraz: kpi czy o drogę pyta? Trener, który z Wisłą Kraków wygrał tylko jeden z ostatnich sześciu meczów, a wiosnę rozpoczął najsłabiej z wszystkich drużyn Ekstraklasy, ewidentnie ubzdurał sobie, że ma aż tak słaby zespół, że niczego od niego wymagać nie należy.
Ale jednak – ktoś wymagał. Franza pogoniono z Wisły. I – na jakiś czas – z polskiego futbolu.
Bydgosko-gdański szrot (z jesiennego rzutu)
Kadu, Araujo, Fleurival, Argyríou. Ktoś pamięta jeszcze te nazwiska, które ściągnął do swojego klubu Radosław Osuch? Jesienna forma Zawiszy to nie tylko urazy i kontuzje, nie tylko wieczna wojna z kibicami, ale i bezustanne sprawdzanie kolejnych hord anonimów z dalekich krajów. Podobną taktykę przyjęła zresztą również Lechia – tutaj wymieńmy chociażby Tiago Valente, Aleksicia, Malbasicia czy Mirandę. Szrot – i z Bydgoszczy, i z Gdańska, udowodnił, że ilość nie zawsze przechodzi w jakość.
Dawid Janczyk
Wahaliśmy się, czy go tu umieszczać. Wygląda jednak na to, że jako jedyny z zestawienia Janczyk przegrał nie tylko sezon, ale i szansę na odbudowę normalnego życia w piłce.
Orlando Sa
Tak jest. Nie da się gościa pominąć. Miał zostać królem strzelców, złapać transfer do Serie A i przebić się do reprezentacji Portugalii. Zdołał jedynie pokłócić się z Bergiem, zejść z urazem w ostatnim meczu i nie odebrać srebrnego medalu – w teorii przez kontuzję.
WYGRANI:
Orlando Sa
Ha, przewrotnie zaczniemy od niego. Bo przecież w sumie wygrał. Udowodnił Bergowi, że bez niego tytułu zdobyć się nie da. Ale przejdźmy już do właściwszej listy.
Ryszard Tarasiewicz
Ujmijmy to tak: został wyrzucony z luksusowego statku wycieczkowego na pełne morze. Wylądował w jakiejś marnawej szalupie, w dodatku przeciekającej. Po czym ze spokojem grabarza obserwował ze swojej malutkiej łódeczki, jak luksusowy statek z obcokrajowcami na pokładzie powoli zanurza się pod powierzchnią wody. Wykolegowany z Zawiszy odrodził się w Koronie. A ściągnięcie do siebie Luisa Carlosa, który przypieczętował w Kielcach spadek swojego byłego klubu… Majstersztyk. Tarasiewicz bywał nazywany przez Osucha „Kaszpirowskim”. Z Koroną żadnych cudów nie dokonał, ale mimo wszystko może się czuć zwycięzcą. Choćby dlatego, że to on, a nie jego byli pracodawcy z Zawiszy pozostają w Ekstraklasie.
Maciej Skorża
„Specjalista od przegrywania mistrzostw” – mówili w Warszawie. „4-5-1 z trzema defensywnymi pomocnikami” – dodawano w wielu miejscach w Polsce. Nudziarz, człowiek, który nie będzie umiał wstrząsnąć szatnią, zamiana siekierki (Rumaka) na kijek. Skorża po końcówce swojej pracy z Wisłą i całej kadencji z Legią nie miał najlepszej opinii. Tymczasem kilka miesięcy później po długiej przerwie zdobywa mistrzostwo Polski, a z Lecha czyni drużynę nie tylko efektywną – co jeszcze mieściło się w głowie piewców „Skorży-uosobienia klęski”, ale i efektowną. Zespół Skorży grający piętkami, zdobywający gole po koronkowych akcjach, po indywidualnych rajdach i ryzykownych, prostopadłych piłkach? A co! Zwycięzca sezonu. Jeśli mielibyśmy jakoś wartościować – chyba ten „primus inter pares”. Obudził lechitów. Nauczył ich wygrywania nawet, gdy nie idzie. Zredukował legendarną wręcz chimeryczność. Wygrał.
Karol Linetty
Sami na niego narzekaliśmy. Ile razy widzieliśmy jego beznamiętną twarz po oddaniu piłki do boku, do Trałki, albo gdzieś do tyłu? Ile razy zżymaliśmy się: czemu nie podejmuje ryzyka? Czemu nie chce przyspieszyć? Trucht, znów umęczona mina. Podanie do tyłu. Umęczona mina. Dziś Linetty… Cóż, jest po prostu nie do zajebania. Praktycznie bezbłędny w grze defensywnej, coraz odważniejszy (ale przy tym rozważny!) przy kreowaniu akcji, kreatywny, ba, w rundzie finałowej wziął się nawet za strzelanie! Rozwój w tym sezonie – imponujący. Aktualna forma – imponująca. Kluby, do których może trafić Linetty – imponujące. A co najważniejsze – on nie będzie w nich skazany na granie ogonów. No, miejmy nadzieję.
Akademia Lecha Poznań
Tak, tak. To bez wątpienia wielki zwycięzca tego sezonu. Krystian Bielik – w Asrenalu. Karol Linetty – jeden z najmocniejszych zawodników Lecha. Tomasz Kędziora – podobnie. Kownacki? Trochę zwolnił, ale wciąż to bardzo obiecujący zawodnik. A rosną już kolejni jak choćby Serafin. Akademia wypuszcza kolejnych piłkarzy jak karabin maszynowy. Jeśli w Lechu spieniężą wreszcie jej absolwentów – można się chyba spodziewać podkręcenia tempa rozwoju poznańskiej fabryki zawodowców.
Jacek Zieliński
Siedem zwycięstw, dwa remisy, ani jednej porażki. Ogranie całej strefy spadkowej drużyną, z którą Podoliński bił rekordy żenady. Jeśli ugranie takiego wyniku z Rakelsem, Jendriskiem i Cetnarskim nie jest zwycięstwem, to my już nie wiemy, co nim jest.
Jagiellonia Białystok
Przeciwieństwo GKS-u Bełchatów. Charyzmatyczny trener z pewną i stabilną pozycją. Fanatyczni kibice, którzy na hitowych spotkaniach zapełniali szczelnie nowy, pojemny stadion. Wreszcie najważniejszy element – drużyna, w której każde ogniwo wypaliło. Piątkowski? Taśmowe gole. Piątkowskiego pogoniono? Tuszyński przejął pałęczkę. Pazdan. Drągowski. Nawet ci mniej istotni jak Mackiewicz czy Dzalamidze. Wszystko funkcjonowało znakomicie, a – gdyby nie zabrakło szczęścia i błędów sędziowskich było mniej – kto wie, czy to nie Jaga toczyłaby dzisiaj korespondencyjny bój z Lechem Poznań. Na koniec zasłużona, gigantyczna feta z okazji ugrania trzeciego miejsca. Jagiellonia – wielki projekt. Taki tytuł miał nasz tekst sprzed kilku tygodni. Dziś ten projekt to nie marzenia, ale cel. Cel, który jest już powoli realizowany.
Sebastian Mila
Zrzucił 10 kilo, odstawił pizzę z colą, zaczął jeść porządne rzeczy, normalnie trenować i grać jak nigdy w karierze. Tę historię zna już każdy Polak. Z człapiącego, otłuszczonego pomocnika, który rozpoczynał powoli odcinanie kuponów, wyrósł pogromca Neuera, dobry duch reprezentacji i człowiek, który ma ściągać dziesiątki tysięcy na mecze Lechii, przy bajkowym – dodajmy – jak na polskie warunki kontrakcie. Chyba najbardziej imponująca indywidualnie historia w polskiej piłce 2014/15. Nawet bardziej imponująca niż u…
Kamil Wilczek
Przez lata uchodził za napastnika, jakich po Ekstraklasie walają się dziesiątki. Ani specjalnie nie strzelał goli, ani nie asystował… Z twarzy był podobny zupełnie do nikogo i przypadkowo zapytany kibic o Wilczka pewnie nawet nie wiedziałby, gdzie gra. Ale on w siebie wierzył. Już w 2011 założył się z rzecznikiem Zagłębia, że w rundzie wiosennej strzeli pięć goli. Nie udało się, ale dziś ta liczba budzi już tylko śmiech, bo trzy razy strzelił z samą Legią, a cztery z Bełchatowem. W sezonie 2014/15 najlepszy napastnik ligi. Król strzelców, ale na szacunek wszystkich zaimponował nie tylko skutecznością. Z Wilczka zrobił się w pierwszej linii po prostu terminator. Destruktor. A my mamy satysfakcję, bo już zimą – analizując jego liczby – wskazywaliśmy go jako najbardziej niedocenianego piłkarza rozgrywek. Pojedynki w powietrzu, pojedynki na ziemi, stworzone sytuacje, liczba fauli na nim, oddane strzały… Imponuje pod każdym względem. Aż wypada zapytać: Kamil, nie można było tak wcześniej?
Fot. FotoPyK