Dzisiaj jest dzień, w którym nie wypada, a wręcz nie można śpiewać „sto lat”, bo pan trener Stefan Żywotko, legenda Pogoni Szczecin, obchodzi właśnie swoje stulecie. Urodził się jeszcze przed Bitwą Warszawską, w 1944 roku powołano go do wojska, sześć lat później skończył z byciem piłkarzem, a zaczął niebywałą przygodę trenerską. Wspomniana Pogoń, ale przecież też Arka, Warta i Algieria, gdzie dorobił się kapitalnego statusu.
Ale co my wam będziemy mówić, niech trener opowie sam. Przypominamy nasz wywiad.
*
Historia „Dziadzi Stefana” to historia XX wieku. Wojna, pokój, odbudowa Polski, rozwój sportu i komunizmu. Doświadczył wszystkiego. Stefan Żywotko ucieka jednak z typowej linii czasowej jedną decyzją. Gdy wyjeżdżał do Algierii, by trenować klub JS Kabylie miał tam zostać dwa lata.
– Miałem jechać razem z Kaziem Górskim do Kuwejtu. Wszystko działo się w czasie Igrzysk Olimpijskich w Montrealu, w 1976 roku. W Kanadzie nasi zdobyli srebro – Za słabo, nie macie po co jechać – usłyszeliśmy od mądrych głów z Komitetu Centralnego. Kaziu miał jednak szczęście, bo paszport posiadał od dawna, więc udało mu się wyjechać do Panathinaikosu. Ja nie zdążyłem jeszcze dostać swojego i szansa przepadła. Gdy już straciłem nadzieję, nagle pojawiła się niespodziewana propozycja. Algieria. Widocznie tak miało być. Kaziu pracował w Panathinaikosie rok, dwa. Ja w Algierii przesiedziałem 15 lat i zostałem legendą klubu – mówi Żywotko.
Poznajcie historię lwowiaka, który prześpiewał wojnę, budował polski futbol, zrobił awanse z Pogonią i Arkonią Szczecin, Arką Gdynia i Wartą Poznań, by na koniec kariery zostać bożyszczem w dalekiej Algierii. A później z niej uciekać. Poznajcie Stefana Żywotkę, 95-letniego trenera, który z siedmioma mistrzostwami Algierii i dwoma zwycięstwami w Afrykańskiej Lidze Mistrzów jest najbardziej utytułowanym polskim szkoleniowcem za granicą. Poznajcie „Dziadzi Stefana”.
—
1920 r. – Polacy wygrywają Bitwę Warszawską. We Lwowie urodził się Stefan Żywotko.
1939 r. – Wernher von Braun buduje rakietę balistyczną.
—
Wchodził Pan w dorosłość w trudnym czasie, w czasie II wojny światowej.
Wojna obeszła się ze mną łaskawie. Wsadzili nas, wojskowych, w pociąg i wieźli ze Lwowa do Hrubieszowa. Jechaliśmy bardzo długo, prawie tydzień, może nawet dłużej. Składy z bronią i żywnością jadące na front były ważniejsze, więc dawali nas na bocznicę i staliśmy, czekając aż przejadą. Ale nie było nudy, trafiła nam się taka wesoła paka w wagonie. Lwowiacy. Z nudów śpiewaliśmy. Wciąż śpiewaliśmy. Lwowskie piosenki, pieśni legionów.
Cała ekipa z naszego wagonu weszła do pierwszego szwadronu, kawaleria. Więc dalej śpiewaliśmy. Usłyszał nas jeden z dowódców, było wśród nas kilku ulicznych grajków ze Lwowa, reszta też nie w ciemię bita. No i zaproponował, żebyśmy zaśpiewali coś w kinie w Hrubieszowie. Koncert się udał, więc dostaliśmy salkę do ćwiczeń i zostaliśmy wojennym zespołem obwoźnym. Graliśmy w całej okolicy. Dwóch czy trzech było kawalarzami, robili skecze, my śpiewaliśmy. I tak mijała nam wojna. Iście francuska. A „polityczny” który zezwolił na te występy trzepał kasę z biletów, robił na nas forsę, którą podrzucał dowódcy pułku, Rosjaninowi. I takim sposobem wszyscy byli szczęśliwi.
I tak prześpiewaliście całą wojnę?
To by było zbyt piękne. W końcu przerzucili nas pod Warszawę, potem, przez Piłę, do Koszalina. Tam już nie śpiewałem, rozpędzili naszą pakę. Ale ja dalej nie miałem źle, pracowałem w sztabie dywizji, byłem pisarzem, wszystkie druki przechodziły przeze mnie. Byłem jednak na kilku akcjach, w nocy trzeba było iść, gdy coś się działo, nie miało znaczenia, czy jesteś śpiewak czy pisarz. Ale powtórzę jeszcze raz, wojna obeszła się ze mną bardzo łagodnie.
Jak człowiek ze Lwowa trafił do Szczecina?
Prezes Czarnych Lwów, w których grałem, otworzył tam fabrykę. I mnie ściągnął, złożył wniosek o moją demobilizację, jakoś to załatwił, i zatrudnił w magazynie w Szczecinie. Miałem pilnować towaru, bo go okradali.
Po 3 miesiącach sprowadziłem do Szczecina rodziców. Bo niestety do Lwowa już nie było po co wracać. Pamiętam ten pusty, cichy Szczecin w 1946 roku, gdy kurz wojenny jeszcze opadał, a wszyscy musieli się odnaleźć w nowej rzeczywistości.
Nie padło jeszcze ani jedno słowo o piłce nożnej, gdzie w Pana życiu był futbol?
Już we Lwowie trenowałem w Czarnych. Byłem takim kreatywnym, środkowym pomocnikiem. Wojna wszystko przerwała. Ale w Szczecinie pan Skobel, który znał mnie z wojska, a tam czasami graliśmy, zaproponował mi grę w milicyjnym klubie. Przyszedłem na jeden mecz do Lasku Arkońskiego, graliśmy z wojewódzkim urzędem, no i zostałem.
Ale to wszystko było na pół gwizdka. Nie trenowaliśmy, zawodnicy przychodzili tylko na mecze, czasami w średnim stanie. Powiedziałem Skoblowi, że tak nie może być, że trzeba coś z tym zrobić. – To rób – powiedział. I tak zostałem grającym trenerem.
—
1952 r. – powstaje Europejska Wspólnota Węgla i Stali
—
Wtedy trzeba było mieć jakieś papiery, by móc trenować?
Ja w 1952 roku zrobiłem drugą klasę, a w 1964 roku tytuł trenera klasy pierwszej. I wtedy to naprawdę znaczyło wiele. Zajęcia mieliśmy w Krakowie, m.in. razem z Kaziem Górskim. Na początek anatomia – materiał z pierwszego roku medycyny na Uniwersytecie Jagiellońskim. Trener musiał znać organizm zawodnika. Do tego lekkoatletyka, gimnastyka. Kompleksowa wiedza. Przydało się to w awansie z Arkonią Szczecin. Nic jednak nie mogłem zrobić, gdy już na wyższym poziomie piłkarze wciąż balangowali i zaliczyłem swój jedyny spadek w karierze. Chociaż drużyna to jedno, spadłem też przez obóz w Bułgarii.
Obóz przygotowawczy?
Sekretarz ze Szczecina pochlał trochę ze swoim kumplem z Bułgarii i wymyślił, że nas tam wyśle. Ja miałem już opracowany cały plan przygotowań, a tu nagle taka informacja. Tłumaczyłem mu, że to rozwali drużynę. – Masz jechać – i koniec. Zapewniał mnie, że potrwa to tylko kilka dni i załatwi powrót samolotem.
Tymczasem cała wyprawa zajęła dwa tygodnie. Tarabaniliśmy się pociągiem do Bułgarii, a na przejściu granicznym wpakowali nas w autobus. I tak jeździliśmy od miejscowości do miejscowości i graliśmy mecze z lokalnymi drużynami. Piłkarski cyrk obwoźny. Mówiłem, że mieliśmy wracać samolotem? Marzenia. Trzy dni pociągiem z Bułgarii do Warszawy z przesiadkami w Rumunii i na Węgrzech. Z minimalnym zapasem jedzenia i picia i bez miejsc siedzących, czasami tylko udało się komuś klapnąć. Chłopcy z mroczkami w oczach wylecieli z pociągu, a za tydzień pierwszy ligowy mecz. Nie było siły, spadliśmy.
Ciężko chyba było funkcjonować w tamtych czasach z partyjniakami nad głową, i to takimi, którzy nie znali się na sporcie?
Gdy taki towarzysz-sekretarz zajmował się klubem, musiał jakoś udawać, że zna się na piłce, wtrącać swoje trzy grosze, strugać aktywnego. W Pogoni partyjniak, który niby coś tam rozumiał, wezwał mnie do gabinetu. – Panie trenerze, nic nie gracie na wiosnę, słabo to wygląda, co się dzieje z drużyną? – pyta. Wkurzył mnie. Od razu ruszyłem z kontrą – A czy towarzysz widział jak my na wiosnę trenujemy? Na boisku treningowym po tym gdy stopił się śnieg, to można żaby hodować i sprzedawać, tyle ich jest. Jak się na nie wchodzi, to stopa się zakopuje. Trenujemy wszędzie, tylko nie na boisku. A to na pływalni, a to na skrawku trawy na torze kolarskim. Dlatego tak to wygląda – skończyłem wzburzony. Szczerość nie była jednak w cenie, bo się rozstaliśmy.
Za mnie przyjechał trener z Czech. Niebywała postać, nazywał się Kosarz. Towarzysz był zachwycony, że sprowadził do Pogoni przedstawiciela zagranicznej myśli szkoleniowej. Problem był taki, że Kosarz w Czechach trenował… piłkę ręczną. Chodził tylko po linii, machał rękami i przeklinał po ichniemu.
Czytałem, że w Warcie Poznań też miał Pan przejścia, wszędzie problemy.
Tam poszło o coś innego. Mieliśmy już pewny awans do drugiej ligi, graliśmy stosunkowo łatwy mecz u siebie. Przed spotkaniem przyszedł do mnie prezes, a w ręce trzyma karteczkę – Trenerze, to jest propozycja składu, jaki powinien pan wystawić na to spotkanie. To wnioski, jakie wyciągnęliśmy w dyskusji ze starymi Warciarzami – wtyka mi kartkę do ręki. Powiedziałem mu, że w takim razie nie potrzebuje trenera, ja obejrzę sobie mecz z trybun, a potem jadę domu. Wziąłem walizkę i pojechałem do Szczecina. – Tylko nie zapomnijcie wysyłać mi poborów – rzuciłem na odchodne, bo miałem umowę podpisaną jeszcze na kilka ładnych miesięcy.
W Arce Gdynia z kolei problemy robili Panu piłkarze.
Tam dopiero zastałem towarzycho. Ekipa bankietowa wysokiej klasy. Jeszcze przed pierwszym treningiem miałem problem z Kupcewiczem. Niesamowicie utalentowany chłopak, widać było, że to perełka. Widział to też jego tato, który ewidentnie chciał na nim zarobić. Przedstawiłem swoje warunki pracy wszystkim zawodnikom i powiedziałem, że jeżeli ktoś ich nie akceptuje może po prostu odejść. Stary Kupcewicz coś kręcił nosem. Powiedziałem mu w takim razie, żeby brał synów i mi nie przeszkadzał. W końcu wprost powiedział, żeby załatwić mu mieszkanie, a synowi studia to nie będzie problemu. Załatwiłem.
Pojechaliśmy na obóz przygotowawczy do Niemiec, po przyjeździe podzieliłem pokoje, chłopcy zostawili bagaże i poszli na spacer. Wracają, a ja czuje od razu co się święci. Oni jeździli tam regularnie, więc mieli już swoje mety, zaszli sobie na spacerku na kielicha. Na drugi dzień zarządziłem im pobudkę o 6 rano i dowaliłem takie interwały, że nie wiedzieli czy płakać czy przepraszać. Jak już doszli do siebie znów wziąłem ich na rozmowę i zarządziłem zero wyjść na miasto w czasie obozu.
Na koniec mieliśmy spotkanie z miejscowymi działaczami. Siedzieliśmy z nimi jako kadra trenerska przy jednym, długim stole, przy drugim zasiedli zawodnicy. I widzę, że dyskretnie podchodzą do baru. Ale nie całą ekipą, tylko pojedynczo. I tak wymieniali się, jeden, bania, powrót do stołu. Drugi, bania, powrót do stołu. Wyciągnąłem zeszyt i robiłem sobie kreseczki przy każdym nazwisku. Jedna kreska – jeden kieliszek.
Powiedziałem asystentowi, żeby zabrał drużynę do hotelu, a ja tu jeszcze posiedzę. Ale tylko jak wyjechali, poprosiłem działacza z Niemiec, żeby zawiózł mnie do ośrodka. Nie spodziewali się tego. Zastałem regularną imprezę, w każdym pokoju pijaństwo. Wziąłem pierwszego pijaczka, który się napatoczył, trafiło na Kota – Kupcie mu bilet, wraca do Gdyni, ale nie gra już w Arce – powiedziałem. Zaczęli mnie prosić, żeby tego Kota nie wyrzucać, że on się zgubi po drodze bo to niemota. Przywróciłem go, ale drużyna już wiedziała, że nie ma żartów. Czasami się jeszcze ścigaliśmy po mieście jak miałem cynk, że siedzą w barze, przyjeżdżałem tam, a oni uciekali przez okna. Ale awansowaliśmy do pierwszej ligi.
I wtedy zadzwonił Kazimierz Górski.
—
1977 r. – Leonid Breżniew został sekretarzem generalnym Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego
—
Miałem jechać razem z Kaziem Górskim do Kuwejtu. Wszystko działo się w czasie Igrzysk Olimpijskich w Montrealu, w 1976 roku. Dogadaliśmy wszystko przed zawodami, byłem już spakowany. W Kanadzie nasi zdobyli srebro. Tylko srebro, w Polsce odebrano to jako ogromną porażkę, takie to były czasy. – Za słabo, nie macie po co jechać – usłyszeliśmy od mądrych głów z Komitetu Centralnego.
Kaziu miał jednak szczęście, bo paszport posiadał od dawna, więc udało mu się wyjechać do Panathinaikosu. Ja nie zdążyłem jeszcze dostać swojego i szansa przepadła. Gdy już straciłem nadzieję, nagle w 1977 roku pojawiła się niespodziewana propozycja. Algieria.
Widocznie tak miało być. Kaziu pracował w Panathinaikosie rok, dwa. Ja w Algierii przesiedziałem 15 lat i zostałem legendą klubu.
Jest duża różnica między Grecją a Algierią. Tam Europa, a tu jednak dzika w tamtych czasach Afryka. Nie bał się Pan jechać?
Przyjechałem do drużyny JS Kabylie, która się szczyciła naprawdę dobrymi wynikami. Byli mistrzami Algierii, ale po rundzie zajmowali dopiero ósme miejsce. Na początku przyglądałem się z boku, musiałem zobaczyć jak to wszystko wygląda.
Ciężko chyba było jednak bez znajomości języka.
Od pierwszego dnia zacząłem ćwiczyć francuski. Na początku najbardziej potrzebnych zwrotów uczyłem się od Nassera, mojego kierowcy. Tłumaczył mi podstawowe piłkarskie słowa, tak żeby dogadać się z piłkarzami. Brałem lekcje, kupowałem tamtejsze gazety i tłumaczyłem je sobie, z każdym dniem rozumiałem coraz więcej. Pomagali też moi sąsiedzi, państwo Berkane. Z piłkarzami problemu nie było, rysowałem im ćwiczenia na tablicy, pokazywałem potem na boisku co mają wykonywać więc się rozumieliśmy.
Przez pierwszy miesiąc mieszkałem na stadionie. Część zawodników w Algierze, a część w Tizi-Ouzou, a więc miejscowości w której gra klub JS Kabylie. Ale to było bez sensu, bo czasami jechaliśmy na trening do stolicy, żeby tamta grupa nie musiała przyjeżdżać, a dwa dni później następowała zmiana, my siedzieliśmy u siebie, a wpadali oni i spali w hotelu. Jak tylko umiałem powiedzieć coś więcej niż „miłego dnia” wytłumaczyłem to prezesowi i wszyscy musieli mieszkać w Tizi-Ouzou.
Jakie było pierwsze wrażenie z pracy z tamtejszymi piłkarzami?
Oni mają inną mentalność, ich trzeba zachęcić do ciężkiej pracy. Ale nie są leniami jak się czasami myśli. Na początku traktowali mnie trochę z pobłażaniem, widziałem to. Przyjechał jakiś facet z Polski, do tego nie zna języka. Nabrali szacunku po pewnym zdarzeniu. Przed meczem zrobiłem im rozgrzewkę, w której sam uczestniczyłem, robiłem z nimi wszystkie ćwiczenia. Przewiozłem ich tak, że niektórzy na koniec padali, nie mieli sił po 20 minutach. A ja się tylko uśmiechałem.
A jak z organizacją w klubie? Był to jeden z większych zespołów w Algierii, teoretycznie infrastruktura powinna być wysokiej jakości.
Teoretycznie. Tak naprawdę wiele rzeczy zbudowałem tam sam. I to dosłownie, sam, własnymi rękami. Tak jak siłownię. Dyrektor jednego z ośrodków był kibicem, mówił po niemiecku, więc się dogadywaliśmy. Zobaczyłem u niego taką niemiecką gazetkę, broszurę. Ze sprzętem sportowym i właśnie z urządzeniami na siłownię. – Słuchaj, jest szansa, żeby coś takiego zrobić u nas? – zapytałem.
Po tygodniu przyjechał sprzęt, wszystko co chciałem. Ale nie miał kto go składać. Wszyscy rozjechali się na urlopy. Ja zostałem w Tizi-Ouzou, rozwaliłem szatnię, i śrubka po śrubce z instrukcją złożyłem całą siłownię. Piłkarze jak wrócili myśleli, że pomylili budynki.
—
1981 r. – rząd Wojciecha Jaruzelskiego wprowadził kartki na mięso i wędliny.
—
Ile miał Pan tam zostać?
Podpisałem umowę z ministrem sportu na dwa lata. Ale wszyscy widzieli jaki postęp robimy, więc chcieli mnie zatrzymać. Był jednak jeden poważny problem – po czterech latach musiałem wrócić do Polski bo straciłbym mieszkanie. Gdy przyszedł czas, a byliśmy już wtedy po moim pierwszym mistrzostwie Algierii, nie wiedziałem co robić. Z jednej strony zaczęło iść świetnie, z drugiej nie chciałem tracić domu. Przygotowywaliśmy się wtedy do Afrykańskiej Ligi Mistrzów, poszedłem do wspomnianego wcześniej ministra sportu, wytłumaczyłem mu sprawę. – Ok, załatwię to Stefan – powiedział. Poszedł do polskiej ambasady i podobno rzadko widywano tam kogoś tak zdenerwowanego. – Jeżeli nie pozwolicie zostać Stefanowi, to wypędzę stąd wszystkich waszych lekarzy! – rzucił naszym urzędnikom. Wtedy w Algierii pracowało bardzo dużo polskich medyków. Zresztą ów minister sportu też był lekarzem. Od razu dostałem telefon z ambasady, żebym przyjeżdżał. Dali mi świstek do podpisania, prośbę o przedłużenie pobytu, dostałem bezterminową zgodę, lekarze zostali, mieszkanie zostało. A minister sportu cieszył się z naszych zwycięstw. W 1981 roku zdobyliśmy pierwszą w historii klubu Afrykańską Ligę Mistrzów.
Nie prowadził Pan drużyny sam, ale w parze z Mahieddinem Khalefem. Od początku był taki pomysł?
Tak, oni wymyślili, że ma się przy u mnie uczyć, a okazało się, że świetnie się uzupełniamy. Wtedy był taki okres w algierskiej piłce, że praktycznie w każdym klubie był właśnie zagraniczny trener, który prowadził drużynę z miejscowym.
Od razu się polubiliście z Khalefem, nie było tarć?
Od razu, świetnie połączenie. On lubił gadać, więc dałem mu możliwość gadania, a ja zajmowałem się ćwiczeniami, sprawami taktycznymi. Powiedział mi kiedyś „Stefan, tego czego nauczyłem się od ciebie, nie dałby mi żaden uniwersytet”.
W wywiadzie nazwał Pana bratem. A napastnik Kabylie, Salem Amri, powiedział, że tworzyliście duet kompletny.
On wiedział o co chodzi w piłce nożnej, ja też. Więc się udało. Byliśmy też jedną, wielką rodziną. Zawodnicy byli dla nas jak synowie, niektórych praktycznie wychowaliśmy. To był zdecydowanie najlepszy okres w mojej karierze.
Ale nie zawsze było tak pięknie, z niektórymi zawodnikami były problemy. Np. Belkacem Makri nie chciał trenować.
To był inteligentny chłopak, grał i studiował. – Gdzie jest Makri? – pytałem często przed treningiem. – Dzisiaj ma studia – uświadamiał mnie Khalef. I to było bez sensu. Bo on studiował w Algierze, więc nie było go dwa dni na treningach jak jechał się uczyć. Dogadałem się z Khalefem, że pojedzie czasem z nim i zrobi mu treningi indywidualne. Khalef pojechał, a Makri nie pojawił się na zajęciach. Wziąłem go na rozmowę, pytam o co chodzi, że to jest niedopuszczalne. – Ale ja nie jestem profesjonalnym piłkarzem, tylko amatorem – mówi mi. Za głowę się złapałem. Posadziłem go na krześle – Ty jesteś amatorem, tak? A ile ty zarabiasz jako zawodnik? Jesteś na etacie w zakładzie, prawda? A wiesz ile zarabia robotnik w tym zakładzie? Który musi chodzić tam do roboty? I TY CHCESZ MI POWIEDZIEĆ, ŻE TY JESTEŚ AMATOR?!?! – nie wytrzymałem na końcu. Powiedział, że nie rzuci studiów to go pogoniłem. No i ominęło go trochę mistrzowskich tytułów.
Ciężko było namówić ich do ciężkiej pracy, z której był Pan znany?
Oni szybko się przekonali, że po prostu opłaca się przy mnie zapieprzać. Bo przyszły sukcesy, a za tym przyszły pieniądze. Im wyższe miejsce, im większy sukces, tym więcej oni zarabiali. Potem już wszyscy chcieli u mnie grać, tak naprawdę mógłbym pewnie złożyć trzy drużyny. Bo każdy miał świadomość, że pod moimi skrzydłami zarobi i trafi do swojej reprezentacji.
Jak się tam Panu żyło? Podejrzewam, że to duży przeskok w porównaniu z Polską.
Oni zawsze porównywali się z Europą. Chcieli, żeby ktoś, kto przyjeżdża stamtąd nie odczuwał różnicy. Nawet jak śnieg spadał w górach to mówili „Widzisz Stefan, jak w Europie”. Ale czuć dystans, że to jednak Afryka. Było kilka różnic. Np. na poczcie, albo w kawiarniach nie było kobiet, sami faceci. Siedzieli przy szklance swojej miętowej herbaty i debatowali o futbolu. A kobiety siedziały w domu.
—
1985 r. – Zbigniew Religa dokonał pierwszej w Polsce udanej transplantacji serca.
—
Zaskoczyły Pana szczególnie jakieś obyczaje?
Oni mówili, że nie są arabami. Oni byli berberami. Bardzo mocno podkreślali swoje lokalne pochodzenie, coś jak ślązacy. Na początku gdy przyjechałem, graliśmy w koszulkach niebiesko-białych, a nagle przyjechali z siedziby Adidasa w strojach żółto-zielonych. Wrócili wtedy do swoich berberyjskich barw. To mnie zaskoczyło, niebywała dbałość o tradycję.
To było akurat bardzo ładne, gorzej było z ramadanem. Ciężki okres dla trenera. Całą noc łażą, jedzą, piją, a w dzień śpią. A ja mam ich trenować. Pierwszy trening mieliśmy zawsze między 8, a 9. Przychodzą w pierwszy dzień ramadanu i widzę, że każdy nieprzytomny. Wytłumaczyli mi o co chodzi, poszedłem więc do kierownika stadionu – O godzinie 12 w nocy pan mi zaświeci światło – I zarządziłem trening o północy. Piłkarze się oburzyli „Jak to, przecież jest ramadan!” Ale potulnie przyszli, dostali zdrowo w dupę, spalili to co zjedli o złej porze. I dalej wygrywaliśmy.
Razem z Khalefem wygraliście dwa razy Afrykańską Ligę Mistrzów. Zwiedził Pan dzięki temu całą Afrykę.
To jedna z piękniejszych rzeczy jakie dane mi było przeżyć. Graliśmy w Zairze, Zimbabwe, Senegalu, Sierra Leone, Burkina Faso, Kenii, Somalii. A to tylko część. Ale było to też ciężkie, bo różnice klimatyczne są ogromne. Czasami jechaliśmy na mecz kilka dni wcześniej, żeby się przyzwyczaić. Na niektórych stadionach było prawdziwe piekło. Obiekty, które wyglądały jakby zaraz miały się rozwalić, wypełnione tysiącami ludzi. A my wtedy już byliśmy marką, więc każdy nastawiał się na nas agresywnie, chcieli pokazać, że pokonają faworytów. Ciekawy był finał z 1990 roku, graliśmy z Nkana Red Devils z Zambii. Pierwszy mecz u siebie wygraliśmy, w rewanżu przegraliśmy 0:1 i doszło do rzutów karnych. A w przerwie spotkania na murawę wszedł prezydent Zambii. Pożonglował piłką, pokazał zwody, które potrafi, strzelił na bramkę. I nie trafił. To był chyba znak, że oni też nie trafią w karnych, wygraliśmy 5:3.
Był Pan tam celebrytą, rozpoznawali Pana na ulicach?
Gdy byłem tam ostatni raz, to dzieci, które miały 10 lat, które urodziły się po moim wyjeździe, podchodziły i prosiły o autograf albo o zdjęcie z „Dziadzi Stefanem”. Powiem nieskromnie, mój mit jest tam wciąż obecny i jest nie do zgaszenia. Do dzisiaj przyjeżdżają do mnie dziennikarze z Algierii, żeby zrobić wywiad. Jestem pewien, że gdyby ktoś pojechałby teraz do Tizi-Ouzou i spytał o mnie, każdy by wiedział o kogo chodzi. W Paryżu w dzielnicy arabskiej są napisy na murach „Viva Kabylie, Viva Stefan”.
Siedem mistrzostw Algierii, dwa razy zdobyta Liga Mistrzów, Superpuchar Afryki, status legendy. Jakie są Pana najpiękniejsze wspomnienia związane z tamtym okresem?
Najpiękniejsze były te momenty, gdy wychodziło się na stadion pełny fanów, buzujący przed spotkaniem. I wszyscy śpiewają twoje imię. Czuło się wtedy coś specjalnego. Gdy ostatni raz byłem w Tizi-Ouzou także witał mnie prawie cały stadion, śpiewy, kwiaty. Pół godziny śpiewali moje imię.
A nie miał Pan ofert z lepszych klubów?
Dopominała się o nas wielokrotnie reprezentacja Algierii, żebyśmy prowadzili ich razem z Khalefem. Ale jakoś nie wyszło. Na początku lat 90-tych mogłem też jechać do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, dawali niesamowite pieniądze, ale chcieli, żebyśmy przyjechali tam już dwa tygodnie przed decydującymi meczami w Lidze Mistrzów. Ja odpuściłem, pojechał sam Khalef. Potem spotkaliśmy się na turnieju we Francji, zaproponowałem mu mecz sparingowy, ale coś kręcił, że są zmęczeni. Pewnie wiedział, że skończy się dwucyfrówką.
—
1992 r. – otwarto w Polsce pierwszą restaurację McDonald’s.
—
To było dla Pana wspaniałe 15 lat. Pożegnanie z Algierią nie było jednak miłe.
Tam nie można było już zostać…Na początku lat 90-tych do głosu zaczęły dochodzić silne ruchy islamistyczne. Coraz więcej zwolenników zyskiwał Islamski Front Ocalenia. Zrobiło się niebezpiecznie. Pojechałem z moim kierowcą załatwić sprawy, na pocztę i do banku, zlikwidować konto, zabrać wszystkie pieniądze. Obok, na placu w centrum miasta tysiące ludzi, rozpoczynała się rewolucja. Widzę, że idzie do mnie dwóch brodatych gości. Patrzą na mnie dziwnie, coś rozmawiają między sobą. Ich kolega jednak mnie poznał, że to „Dziadzi Stefan”. A co by było, gdyby nie interesowali się piłką? Jeden z najbardziej znanych berberyjskich piosenkarzy, taki ich lokalny Bob Dylan, odmówił śpiewania piosenek wychwalających Allaha. Zamordowali go na ulicy, na oczach tysięcy ludzi. To strasznie smutne, doszło do złych rzeczy, których można było uniknąć. Brat Khalefa, który był ministrem spraw wewnętrznych i chciał kandydować na prezydenta, został zamordowany w samochodzie. Sąsiedzi mordowali się z sąsiadami. Wszyscy stracili poczucie rzeczywistości, nikt już chyba nie wiedział za co i o co walczy. Straszne.
Zostałby Pan tam jeszcze, gdyby nie zamieszki?
Pewnie, że tak, miałem tam wszystko. Swój klub, swoich piłkarzy, drugą rodzinę. Gdy byłem tam ostatni raz proponowali, żebym został, żebym pomógł. Zapewniali, że złe czasy minęły, że to już się skończyło. Znajomy którego spotkałem powiedział mi jednak, że kilka tygodni wcześniej islamiści kilkadziesiąt kilometrów dalej wymordowali całą wioskę. Czyli się nie skończyło. I pewnie nigdy się nie skończy, taki jest świat.
Kiedy ostatni raz był Pan w Algierii?
W 2003 roku. 12 lat minęło.
Czego brakuje najbardziej?
Słońca i pogody. Tam nie trzeba było mieć parasola. Dzięki temu powietrzu mam 95 lat i ciągle jestem w formie. Bywało okropnie gorąco, zanotowałem kiedyś 45 stopni, ale z gór wiało i dało się wytrzymać. Czysta woda, z górskich ujęć. Wspaniała kraina.
A kiedy był Pan ostatni raz we Lwowie?
W latach 60-tych. Była wtedy tam straszna bieda. Padało, ja szedłem z parasolem i co chwilę ktoś nagabywał mnie „Czy ten parasol na sprzedaż?”. Spacerowałem ulicą Akademicką i tylko wspominałem te wspaniałe dni. Bo wie pan, to nie kamienice tworzą miasto, ale ludzie. A ci wspaniali lwowiacy już nie wrócą. Nie ma piękniejszego miasta na świecie niż Lwów. I już nie będzie…
ROZMAWIAŁ TOMASZ ZIELIŃSKI
Fot. FotoPyK