Rozkochiwał w sobie kibiców. Wystarczyło spojrzeć na grację, z jaką się poruszał. Filigranowy, niewysoki gracz, spod którego stóp piłka fruwała jak zdalnie sterowana. W Hiszpanii przez długi czas ubóstwiany, we Włoszech zaś do dziś wspominany jako synonim katastrofy i ogromny wyrzut sumienia w błękitnej części Rzymu. Mendieta, choć ze swojej kariery piłkarskiej wycisnąć mógł o wiele więcej, w pamięci fanów pozostanie na długie lata.
Gaizka na świat przyszedł w Baskonii. Choć niemal pod nosem od urodzenia miał dwie duże, hiszpańskie marki piłkarskie, to jednak nigdy nie założył koszulki ani Athletiku, ani Realu Sociedad. Ba, niewiele brakowało, a w ogóle nie zostałby piłkarzem. Mimo, że jego ojciec – Andres – w przeszłości z powodzeniem bronił nawet w Realu Madryt, to jednak syna zamiast na murawę ciągnęło bardziej na bieżnię. To właśnie na niej zdobywał swoje pierwsze medale jako sportowiec. Gaizka w latach swojej młodości nie miał sobie równych w walce na kilkaset metrów przez płotki. Ojciec jednak z czasem dopiął swego i namówił młodziutkiego chłopaka na treningi piłkarskie. Bask seniorsko kopać zaczął w położonej ponad 600 km dalej Walencji. Pierwszy raz dorosłego futbolu zasmakował w prowincjonalnym CD Castellón dla którego rozegrał 16 spotkań. W 1992 roku przeniósł się do dumy miasta – drużyny “Nietoperzy”.
Pierwsze dwa lata Hiszpan spędził w rezerwach tego klubu, gdzie był na tyle wyróżniającym się graczem, iż w 1994 roku na stale włączono go do pierwszej drużyny. Wtedy też rozpoczął się najpiękniejszy okres w życiu Mendiety. Gaizka, którego imię w Baskonii oznacza zbawcę, wcielił się w tę rolę na Mestalla bezbłędnie. Choć wysoką formę prezentował już w pierwszych sezonach, to jednak jego talent rozbłysł przede wszystkim kiedy stery VCF objął Héctor Cúper. Argentyńczyk do Hiszpanii trafił w 1999 roku. Mendieta, główny dyrygent gry “cuperowej” Valencii, dwa lata z rzędu prowadził swoją drużynę aż do finału Ligi Mistrzów.
Na Mestalla oszaleli na jego punkcie. Blondwłosy rozgrywający raz po raz zachwycał techniką użytkową, która w połączeniu z niesamowitą wydolnością sprawiały, że bezdyskusyjnie królował w środku pola. Reżyser, maestro, wirtuoz. Kiedy trzeba było przyspieszyć – przyspieszał, kiedy zwolnić – zwalniał. Do kolegów dogrywał na milimetry, a i sam nie miał problemów z ośmieszeniem defensywy rywali. Tak jak w starciu z Atletico Madryt. Przyjęcie, kolanko, lobik, obrót, strzał. Wszystko w powietrzu. Magia.
Jeszcze bardziej legendarne jest jednak jego trafienie przeciwko Barcelonie. Zanim przypomnimy sobie jak spektakularnie zdjął pajęczynę na Camp Nou, przeczytajmy co o tym trafieniu mówił sam zainteresowany. – To była zupełna improwizacja. Nigdy wcześniej tego nie ćwiczyliśmy. Podniosłem rękę sygnalizując Adrianowi Ilie obecność przed szesnastką i już po chwili widziałem lecącą piłkę. Strzał był o tyle udany, że uderzyłem prawą nogą w linii prostej tuż nad głowami rywali. Piłka naszła idealnie, a strzał był mocny. W zasadzie nie można się tu do niczego przyczepić, wyszło jak na konsoli!
Z “Nietoperzami” Mendieta dwukrotnie przegrywał w finale Ligi Mistrzów. W 2000 roku zdecydowanie lepszy okazał się Real Madryt, który sprawę panowania na Starym Kontynencie rozsądził w 90 minut, trzykrotnie pokonując Santiago Canizaresa. Rok później minimalnie lepszy okazał się zaś Bayern Monachium. W 3. minucie finału rozgrywanego w Rzymie, Gaizka podszedł do rzutu karnego i pokonał Olivera Kahna. W drugiej odsłonie w taki sam sposób do wyrównania doprowadził Effenberg. O triumfie monachijczyków zadecydował konkurs jedenastek, w trakcie którego zawiedli Zahović, Carboni i Pellegrino. Mimo, że Hiszpan obszedł się smakiem i w ciągu roku swoją gablotę poszerzył o “tylko” dwa srebrne medale, to jego nazwisko otwierało listy życzeń trenerów na całym świecie.
***
– Mendieta to nie jest piłkarz. Mendieta to zjawisko. Takich zawodników się nie spotyka. Naprawdę, nigdy w życiu nie widziałem tak fantastycznego stylu gru. Ta lekkość, ta technika, ta klasa. Mam wrażenie, że on widzi mecz z kilkuminutowym wyprzedzeniem – wypowiadał się o swoim koledze z zespołu Amadeo Carboni.
***
Ostatecznie 19 lipca 2001 roku mające mocarstwowe plany Lazio Rzym pozyskało hiszpańskiego wirtuoza za 48 milionów euro. Sumę, która na tamte czasy była kompletnie szalona i narzucała na Baska potworne oczekiwania. Mendieta na Półwyspie Apenińskim dołączył to prawdziwego gwiazdozbioru. O to, by jego podania zamieniać na bramki martwić się mieli Hernan Crespo, Claudio Lopez, Simone Inzaghi i Darko Kovacević. Obok siebie do pomocy miał choćby Diego Simeone oraz Dejana Stankovicia, a za plecami Jaapa Stama czy Alessandro Nestę.
Powiedzieć, że przygoda Mendiety z Lazio była przygodą nieudaną, to nic nie powiedzieć. We wszelkich zestawieniach najgorszych transferów do Serie A Hiszpan bezdyskusyjnie przewodzi stawce. – We Włoszech czułem się fatalnie. Naprawdę, nie wiem czy to było spowodowane. Kompletnie nie mogłem sie tam odnaleźć. Nigdy nie patrzyłem na kwotę, którą na mnie wydano, ale teraz – z perspektywy czasu – rozumiem żal tych, którzy mnie kupowali – wspominał po latach Mendieta.
Składając autograf na umowie z rzymianami nie miał pojęcia, że jego przygoda z Wiecznym Miastem potrwa tak krótko. Zdecydowany i pewny siebie zapowiadał, że Lazio nie jest przepustką do jeszcze lepszego klubu, a miejscem z którym wiążę co najmniej kilka najbliższych lat swojego życia.
Obraz Mendiety liderującego zespołowi, stale dyrygującego grą drużyny, w Italii był tylko wyblakłym wspomnieniem. W ciągu całego sezonu na murawie pojawił się raptem 20-krotnie. Ani razu nie trafił do siatki. Ani razu też nie trafił do siatki któryś z jego boiskowych kolegów po jego podaniu. W Serie A kpiono sugerując, że Lazio czeka kolejny wydatek – przeprowadzenie badań daktyloskopijnych. Czy to ten sam człowiek, który dopiero co przebojem wdzierał się w serca kibiców z Mestalla? Tę tezę potwierdzić miało wypożyczenie do FC Barcelony, gdzie Gaizka grał już częściej. 33 występy i 4 trafienia nie zaretuszowały jednak krytycznej oceny jego gry.
Miał wtedy 29 lat i rollercoaster, w którym zajmował miejsce, coraz dynamicznej zmierzał w stronę gleby. Niemożność odnalezienia się poza Walencją, gdzie był niekwestionowanym idolem, potwierdziły kolejne przenosiny. Tym razem nowym domem Hiszpana stało się angielskie Middlesbrough. Na początku w ramach wypożyczenia, potem już jako transfer definitywny. Tam lejce trenerskie łapał wtedy niedoświadczony jeszcze w tym fachu Gareth Southgate, który jednak od początku nie był przekonany do pozyskania największej wtopy w dziejach Lazio. – Mendieta to świetny piłkarz, ale jest w fatalnej formie fizycznej. Nie wiem, z czego to może wynikać, wszak trenował ostatnie regularnie. Pewne jest natomiast, że nie udźwignie trudów regularnej gry – frasował się ówczesny menedżer Boro.
Mendieta swój kolejny piłkarski niewypał komentował w podobnie enigmatycznym tonie jak to miało miejsce w przypadku gry w Serie A. – Czegoś zabrakło. Nie byłem traktowany najlepiej. Jednoznacznie ciężko znaleźć przyczynę mojej słabej dyspozycji. To trudne. Początki w Boro wspominam świetnie, radziliśmy sobie naprawdę przyzwoicie, wygraliśmy Carling Cup i zmierzyliśmy się w finale Pucharu UEFA, ale potem przytrafiło mi się kilka kontuzji, a klub chyba nie najlepiej o mnie zadbał.
W końcu, w roku 2008, Mendieta zakończył swoją piłkarską agonię wieszając buty na kołku. Męczył się on, męczyli się też kibice. Kibice, którzy pamiętali nie tak dawne popisy piłkarskie Hiszpana oparte na nieprzeciętnej technice i wybinym przeglądzie pola. Wielu nazwie go gwiazdą jednego klubu i w rzeczywistości będą mieli pełną rację. W Valencii był królem, ale już zamieniając biały trykot z nietoperzem na piersi na jakikolwiek inny, był jak sparaliżowany. Nie potrafił się odnaleźć i zaaklimatyzować. Owszem, wciąż miewał momentami przebłyski i wlewał w serca kibiców nadzieję, że jeszcze przywróci swoim stopom blask, który nie tak dawno bił po oczach nader wyraźnie.
Na nic jednak zdawały się kolejne wypożyczenia i próby reanimowania przygody z piłką. Ogłaszając jednak swój rozbrat z futbolem mocno kurtuazyjnie opowiadał: – Grałem w finale Ligi Mistrzów, w derbach Rzymu i Barcelony. Strzelałem piękne bramki i cieszyłem się futbolem. Mam za sobą kilka nieudanych epizodów, ale nie przesłaniają mi jednak tego co osiągnąłęm. Do końca życia będę wspominać radość, którą dostarczałem kibicom w niektórych momentach.
Na boisku artysta, choć z pewnością niespełniony, postanowił po czasie przeznaczonym na odpoczynek tak psychiczny, jak i fizyczny, poszukać sobie w życiu nowej drogi. No i znalazł furtkę, którą niemal z miejsca wyważył. Zupełnie odmiennie od wielu eks-piłkarzy, którzy wciąż pozostają gdzieś w świecie piłki, Mendieta został… DJ-em. I to nie byle jakim! Hiszpan gra na wielu imprezach, głównie w Londynie i nad Morzem Śródziemnym. I znów – jak przed laty z piłką przy nodze, tak teraz za konsoletą – porywa tłumy, którym uśmiech maluje się od ucha do ucha.
– To moja pasja od zawsze. W Walencji miałem przyjaciela, który pracował w sklepie muzycznym. Niejednokrotnie w sobotnie wieczory razem udawaliśmy się do klubów, żeby posłuchać dobrej muzyki i potem móc próbować samemu odtwarzać co lepsze utwory. Kochałem to już wtedy. To była moja ucieczka od presji, której byłem poddany jako piłkarz. Teraz, kiedy sam mogę bawić ludzi, czuję nie mniejsze emocje niż wtedy, kiedy wybiegałem na boisko w bardzo ważnych meczach. No i obie pasje mają wiele wspólnego. Tutaj, tak jak i na murawie, muszę podejmować błyskawiczne decyzje. Tam wybierałem gdzie i do kogo podać piłkę, a tutaj muszę wybrać taką piosenkę, która wprawi ludzi w szał! Jak widzę wariujących na parkiecie ludzi czuję się dokładnie tak jak wtedy gdy po strzeleniu bramki biegłem w stronę trybuny. To niesamowita energia.
Mendieta to fenomen na skalę światową. Owszem, historia zna wiele przypadków zawodników będących gwiazdą w jednym klubie, a w drugim już kompletnie zagubionych. Hiszpański pomocnik jednak z piłką przy stopie komfortowo czuł się tylko w kilkudziesięciotysięcznym tłumie fanów Valencii. Tylko wtedy mógł bez skrępowania prezentować bogatą paletę swoich zagrań i notować kolejne wybitne mecze. Mimo, że jako “Nietoperz” rozpieszczał kibiców raptem przez kilka lat swojej kariery, to do dziś wspominany jest jako uosbienie elegancji i piłkarskiego artyzmu jaki znamienny jest tylko dla nielicznych.
Dziś w pełni spełnia się jako DJ, więc nie zdziwcie się jeśli któregoś razu zatoczycie się pod konsoletę, żeby poprosić o ulubioną piosenkę, a waszych rad posłucha gość, który kilkanaście lat temu podbijał Estadio Mestalla.
MARCIN BORZĘCKI