GKS Bełchatów stracił najmniej goli w ekstraklasie – zaledwie 11. Wielka w tym zasługa Arkadiusza Malarza, który raz po raz zachowuje czyste konto. Cała historia tego bramkarza pokazuje, na jak żenującym poziomie jest rozeznanie polskich klubów co do możliwości konkretnych piłkarzy.
Ilu jest polskich bramkarzy, którzy gdzieś tam w życiu zagrali i coś obronili? No, niewielu. Malarz się jednak do nich zaliczał – grał w Panathinaikosie Ateny, co oznacza, że w Grecji zabrnął naprawdę wysoko. Za dużo tych meczów nie natrzepał, zgoda, ale mimo wszystko – dostał się tam, gdzie chce dostać się każdy Grek. Dla nas – przyznajemy – te jego greckie wzloty były sporą zagadką, bo gdy wyjeżdżał z Polski, to postrzegaliśmy go bardziej jako „paradziarza” niż prawdziwego golkipera, ale my się znać nie musimy, zresztą bazowaliśmy na wspomnieniach z jego (trudnych) początków, a nie ciągłej obserwacji. A on się najwidoczniej rozwijał, przestał szpanować, zaczął bronić i zaszedł względnie daleko, biorąc pod uwagę punkt wyjścia. Chłop później – już po ewidentnie gorszym okresie – wrócił do Polski i co się stało? Ano nic. Pół roku w ogóle nie miał klubu, później znowu Grecja, powrót i znowu rozglądanie się za jakąkolwiek propozycją. Był pod ręką, do sprawdzenia. Ale nie, przez te lata polskie kluby wolały zatrudniać albo drogich i przeciętnych obcokrajowców (np. Isailović, Pernis), albo beznadziejnych i tanich (np. Rybansky, Perdijić). Malarzem nikt w ogóle się nie zainteresował. Ot, wiadomo było, że trenuje indywidualnie, ale nikogo to specjalnie nie obchodziło. Niech sobie trenuje.
Nie w tym rzecz, że wszyscy się mieli na niego rzucić i pod domem zorganizować licytację „kto da więcej”. Co to, to nie, gość był zagadką. Jednak to naprawdę jest jakieś dziwactwo, że bramkarz, który nigdy nie uchodził za jakąś totalną pierdołę, nawet nie został zaproszony przez klub ekstraklasy na testy i że musiał iść do pierwszoligowego wówczas, krojącego wydatki GKS-u Bełchatów i wziąć „co łaska”. A teraz z tym Bełchatowem awansował do ekstraklasy i okazało się, że jest jednym z lepszych specjalistów od bronienia w całej lidze. Nikt go wcześniej nie zweryfikował, nikomu się nie chciało podjechać i zobaczyć, w jakiej jest dyspozycji. Miał 32 lata, gdy szedł na zaplecze ekstraklasy, czyli akurat – w najlepszym wieku… E tam, olać go. Wstawimy Rybansky’ego, przynajmniej będzie śmieszniej.
I tak to się kręci. Grzechy zaniechania na każdym kroku. Jaki był koszt sprowadzenia Malarza? Zero. Jaki był koszt przetestowania go? Zero. Ale po co, lepiej w tym czasie odbierać faksy z zagranicznymi CV albo oglądać preparowane filmiki.
To jest jasne: nikt nie sądził, że będzie aż tak dobry, my na pewno nie. Ale po to kluby ekstraklasy zatrudniają sztab specjalistów, w tym trenerów od bramkarzy, by wziąć delikwenta pod lupę i z każdej strony obejrzeć. Nic lepszego poza tym i pierdzeniem w stołek ci ludzie z reguły nie mają do roboty.
Malarz w końcu zameldował się w lidze i pokazał: na przyszłość, kochane tumany, otwórzcie oczy i zacznijcie myśleć. Zacznijcie analizować, kto gdzie jest i czy może nie nadarzyła się właśnie okazja, by za darmo wzmocnić drużynę. Zagranicą na poziomie ekstraklasy gra tak niewielu Polaków i tak niewielu wraca do kraju, że dyrektor sportowy każdego klubu powinien mieć ich rozpisanych na czynniki pierwsze, powinien wiedzieć, kto coś jeszcze może dać i kto poczynił postęp, a kto absolutnie nie, bo na obczyźnie zszedł na psy.
I na koniec scenka.
Trenuje Malarz z Szamotulskim na jakimś wiejskim boisku (Szamotulski w roli trenera, po koleżeńsku). Malarz popisuje się świetną paradą.
– Ty, widzisz tę stację CPN? Tam dalej? – pyta „Szamo”.
– No.
– To idź, spytaj czy mają monitoring. Jak się ta interwencja nagrała, to wypalimy płytkę i roześlemy po klubach.