Euforia, prawdziwa euforia. Polską prasę, i to nie tylko piłkarską, zdominowali właśnie piłkarze. Którąkolwiek gazetę weźmiecie dziś do ręki – bądźcie spokojni, przeczytacie stertę tekstów o reprezentacji Polski. I, co nie zdarza się zbyt często, kadrowicze przywitają was już z okładki.
FAKT
Zaczynamy nietypowo – od okładki.
Naczelny tekst trąbi: Rzuciliśmy mistrzów na kolana!
Oto data do zapamiętania – 11 października 2014. Nowa karta w historii polskiej piłki napisana złotymi literami. Czy pokonanie mistrzów świata to narodziny drużyny zdolnej do czegoś więcej niż pojedynczego, ale najsłodszego z możliwych sukcesu? Nie ma sensu na razie szukać odpowiedzi na to pytanie. Cieszmy się tą piękną chwilą. Delektujmy się nią, chociaż sami piłkarze sprowadzają wszystkich na ziemię. Już włączyli tryb „Operacja Szkocja”. Po gigantycznym sukcesie w hotelu witały ich tłumy. Oni przemknęli szybko do pokoi. Kolacja, jedno triumfalne piwo i koniec. W świat wypuszczają przekaz: nie zmarnujmy tego. Dołóżmy kolejne trzy punkty. Pewnie w środku czują niesamowitą satysfakcję. Rozpiera ich duma.
Przerzucamy kilka kartek… Szczęsny nie czuje się bohaterem – wszyscy zatrzymali Niemców.
Powiedział pan przed meczem nie obiecam nic, czego obiecać nie mogę. Ale spróbujemy.
– No i jak spróbowaliśmy, to wyszło lepiej niż się spodziewaliśmy. Podejrzewam, że większość z nas piłkarzy i was dziennikarzy remis przyjęłoby z pocałowaniem ręki jako świetny rezultat. Takie są realia, a udało się dokonać czegoś dużego. Mam nadzieję, że poprzemy to czymś większym…
Kiedy ostatecznie się pan przekonał, że Niemcy nie strzelą gola?
– Mniej więcej w 80. minucie Łukasz Podolski strzelił z pola karnego w poprzeczkę. Kiedy on uderza w obrębie pola karnego, to bramkarz robi dokładnie to, co ja zrobiłem czyli stoi i tylko się patrzy. To było takie uderzenie, że gdyby piłka leciała w bramkę, to nie odbiłoby jej i siedmiu bramkarzy ustawionych na linii. Ale trafił w poprzeczkę i wtedy pomyślałem, że będzie im trudno strzelić gola. Ciężką pracę, wykonaną od początku do końca tego meczu, poparliśmy odrobiną szczęścia, ale wydatnie mu pomogliśmy. Naszym celem nie było w tych eliminacjach zwycięstwo z Niemcami, radość przez jeden wieczór, a później znowu ta sama bajka co zwykle. Nie. To będzie jedna z najpiękniejszych chwil, jeśli poprzemy ją awansem czyli zrealizujemy swój cel.
I tekst obok, a właściwie apel: Odpocznijcie i ruszajcie na Szkocję!
Kadrowicze mieli większość niedzieli wolną po wycieńczającym spotkaniu z Niemcami. Delikatny trening odbyli jedynie rano, w siłowni. Wczoraj odpoczywali i spotkali się z bliskimi oraz znajomymi. Kamila Glika (26 l.) odwiedziła żona z dzieckiem, rodzina przyjechała także do Jakuba Wawrzyniaka (31 l.). Z hotelu wyjechał na kilkadziesiąt minut jedynie Szczęsny, który udał się do studia „Dzień dobry TVN”.
No, chyba nie ma sensu dalej cytować.
RZECZPOSPOLITA
Relacja pomeczowa nosi tytuł Walka czyni cuda.
Ten historyczny wynik zawdzięczamy zbiorowemu bohaterowi sobotniego meczu – drużynie. To była magia, jaką można odnaleźć tylko w futbolu. Jeśli cud, to wywalczony, wydarty w starciu z drużyną, która trzy miesiące temu wprawiła w osłupienie świat, pokonując Brazylijczyków na ich terenie w półfinale mistrzostw świata 7:1. Jak nie mówić o magii, gdy decydującą bramkę czterokrotnym mistrzom świata strzela 32-letnie byłe cudowne dziecko polskiej piłki – Sebastian Mila. Człowiek, który jeszcze kilkanaście tygodni temu miał osiem kilogramów nadwagi, był wyszydzany w mediach przez własnego klubowego trenera i odstawiony od pierwszego zespołu Śląska Wrocław. Mila zdobył drugiego gola, ale bohaterów było więcej. Przede wszystkim Wojciech Szczęsny, którego występ porównywany już jest do legendarnego meczu Jana Tomaszewskiego na Wembley w 1973 roku. Znowu nie do końca sprawiedliwie. Tomaszewski w Anglii popełnił mnóstwo błędów i miał niesamowicie dużo szczęścia. Obrońcy kilka razy musieli wybijać piłkę z linii bramkowej – 20 sekund przed końcem spotkania, po kolejnym błędzie Tomaszewskiego, zrobił to Antoni Szymanowski. Szczęsny tyle szczęścia w sobotę nie potrzebował. Tylko raz mógł dziękować losowi, że mu sprzyja, gdy dziesięć minut przed końcem – wciąż przy stanie 1:0 dla Polski – Lukas Podolski trafił z woleja w poprzeczkę.
Było Wembley, jest Warszawa – rzućmy okiem na rozmowę ze Zbigniewem Bońkiem.
Mógł pan spać po takim meczu?
- Spokojnie. A w niedzielę rano poszedłem z żoną do kina na film o Zbigniewie Relidze. Dwie godziny napięcia, wspaniale się oglądało.
A mecz?
– Pokonaliśmy mistrzów świata, więc zrobiliśmy coś, co nie udało się ani mojemu pokoleniu, ani wcześniejszym. Ja już nie gram w piłkę prawie 30 lat. Arkadiusza Milika nie było jeszcze na świecie, kiedy kończyłem karierę, a Sebastiana Mili, kiedy wbijałem Niemcom bramkę w meczu we Frankfurcie. I teraz to oni strzelili swoje gole, są nową generacją.
Z kolei Stefan Szczepłek poświęca artykuł karierze Sebastiana Mili, cofając się do jej początków.
Sebastian Mila w wieku 32 lat przeżył wreszcie chwilę, o jakiej marzy każdy piłkarz. Kiedy po meczu z Niemcami przechodził przez strefę wywiadów i stawał przed kolejnymi grupkami dziennikarzy pytających, jak strzelił bramkę Manuelowi Neuerowi, wyglądał na człowieka, który wprawdzie ciałem jest na stadionie, ale duchem w siódmym niebie. Chudy blondynek bez tatuaży, odbiegający od stereotypu piłkarza.
GAZETA WYBORCZA
Oto okładka, z najlepszym zdjęciem z tego meczu.
Za komentarz niech wystarczy sam lead z tego miejsca.
Polscy piłkarze po raz pierwszy w historii pokonali Niemców! Akurat teraz, gdy leżą na 70. miejscu globalnego rankingu, a rywale są mistrzami świata. To największa sportowa sensacja jesieni w Europie.
W dziale sportowym oczywiście fura tekstów. GW przedstawia charakterystyki trzech bohaterów narodowych – Szczęsnego, Mili i Milika. Spójrzmy na tego ostatniego.
Gdy był nastolatkiem, reklamowano go jako połączenie Andrzeja Szarmacha z Włodzimierzem Lubańskim. Brzmiało śmiesznie, ale po golu strzelonym Niemcom na Arkadiusza Milika trzeba spojrzeć poważnie. – Dla takich chwil się żyje. Strzelić bramkę mistrzom świata – bezcenne uczucie – skwitował Milik. To jego drugi gol dla reprezentacji. Nie pokonał bramkarza Gibraltaru, udało się z Manuelem Neuerem. W meczu o punkty. Poprzednim Polakiem, który strzelił Niemcom gola w meczu o punkty, był Robert Gadocha w 1971 r. Wystawienie Milika na mecz z Niemcami nie było oczywiste. Talent, jaki ma 20-latek, to nie wszystko, liczy się jego potwierdzanie. Tymczasem napastnik nie gra reguarnie w Ajaksie, do którego został wypożyczony tego lata z Bayeru. W lidze holenderskiej od pierwszej minuty…
Tyle wystarczy, bo jeszcze chcemy zacytować inne teksty. Kuczok pisze o trzęsieniu bramki.
Kto powie, że Niemcy i tak lepiej grają w piłkę, a ten wynik jest szczęśliwy, bo wygraliśmy dzięki cudownym zbiegom okoliczności – będzie miał rację. To wszystko prawda, ale należy dodać z dziką satysfakcją, że jest to prawda cudownie bezużyteczna. Nie sztuka wygrywać ze słabszymi – największe, czego można w sporcie dokonać, to wygrać z lepszym od siebie. Niemcy są najlepsi na świecie, nie da się z nimi wygrać inaczej niż szczęśliwie W futbolu szczęście nie zawsze sprzyja lepszym, co uczyniło go dla nas najważniejszą ze sztuk. Polacy w ostatnich dekadach imponowali dobroczynnością, wymienianie listy rywali, którzy wygrywali z nami, choć to my teoretycznie lepiej kopaliśmy piłkę, byłoby teraz niechcianą perwersją. Nareszcie i nam się trafiło. W najlepszym momencie. Ograliśmy świeżutkich, jeszcze chrupiących mistrzów świata, którzy dopiero co dokonali w Brazylii najbardziej spektakularnej boiskowej masakry w dziejach futbolu. W sobotę rzeczywiście zdarzyło się coś cudownego – po pierwszej połowie nikt o zdrowych zmysłach nie miał prawa myśleć o wygranej. Niemcy rozkręcali się jak tłoki luks-torpedy – dopóki nie odjechali z peronu, nadążała za nimi nasza drezyna (przepraszam: drużyna). Po pół godzinie gry Polacy popadli w marazm, a kibice w popłoch. Goetze i spółka poczynali sobie w naszym polu karnym coraz swobodniej. Wybijaliśmy na uwolnienie, graliśmy na przetrwanie, wszystko zdawało się przebiegać wedle zatęchłego scenariusza, który dawał nam się we znaki przez lata. Ku pokrzepieniu serc zaczęliśmy szyderczo-wisielcze wymiany SMS-ów, żeby choć na chwilę odwrócić wzrok od murawy: “Tylko przerwa może nas uratować”. “O tak, w przerwie będziemy dominować”.
Triumf wziął się z gry Szczęsnego – ocenia Jan Tomaszewski. I analizuje naszą grę w tyłach.
Gdy zapytano Szczęsnego, czy jego grę z Niemcami da się porównać do tego, co robił Jan Tomaszewski na Wembley w 1973 roku, powiedział, że to gruba przesada.
– Mówi tak ze skromności. Ja uważam, że wszedł do elitarnego klubu naszych bramkarzy. Być może jego gra przeciw Niemcom była w ogóle najlepszym występem polskiego bramkarza w całej historii reprezentacji. Patrzyłem na mistrzów świata marnujących szansę za szansą. W pewnej chwili dotarło do nich, iż chłopak w polskiej bramce jest tego wieczoru nie do pokonania. Najbliżej był Łukasz Podolski, jego strzał z woleja przy stanie 0:1 był bliski doskonałości, ale piłka poleciała 12 cm za wysoko i trafiła w poprzeczkę. Wtedy pomyślałem, że możemy wywalczyć coś więcej niż remis. Bylibyśmy jednak niesprawiedliwi, gdybyśmy, chwaląc Szczęsnego, zapomnieli o grze Glika i innych obrońców. W defensywie walczył nawet napastnik Milik, blokując strzały Niemców. Pierwszy impuls pochodził jednak z polskiej bramki. Tam stał ktoś, kto emanował spokojem i pewnością. Z każdą minutą kruszył spokój mistrzów świata, drużyny zorganizowanej niemal perfekcyjnie.
Jeszcze tylko jeden tekst stąd – Szkocji lepiej razem.
Polacy pokonali właśnie mistrzów świata, ale to nie oznacza, że wtorkowy mecz z Szkocją będzie łatwy. Powodów, by obawiać się Szkotów, znajdziemy bez liku. Pół roku temu drużyna Gordona Strachana wygrała w Warszawie 1:0. Co prawda był to tylko sparing, Polacy grali bez Roberta Lewandowskiego i Jakuba Błaszczykowskiego, ale przecież tego ostatniego zabraknie także jutro. Eliminacje Euro 2016 Szkocja zaczęła od wyjazdowej porażki z Niemcami 1:2, ale wymęczyła piłkarzy Joachima Löwa. Przegrywała 0:1, ale zdołała doprowadzić do remisu. Co najważniejsze, wszystko wskazuje na to, że Szkoci stają się coraz lepszą drużyną. Sami wyspiarze długo w to nie wierzyli. Doceniali świetne wyniki reprezentacji z ostatnich miesięcy – dwa zwycięstwa ze zmierzającą na mistrzostwa świata Chorwacją, remis z USA, serię sześciu meczów bez porażki. Ale – przypominali – to były mecze o nic. Gdy w styczniu 2013 r. Strachan wchodził do szatni reprezentacji, eliminacje brazylijskiego mundialu były przegrane, z dwoma punktami po czterech meczach drużyna leżała na dnie grupy. Przez następne półtora roku Szkocja grała więc sparingi i mecze o punkty, które tak naprawdę nie miały żadnej stawki. Prawdziwym testem miały być eliminacje Euro 2016. Powiększenie turnieju do 24 zespołów oraz wiara w Strachana sprawiły, że wyspiarze zaczęli marzyć o pierwszym od mundialu w 1998 r. awansie na wielki turniej. I Szkocja egzaminy zdaje. Przegrała z Niemcami, ale po dobrym meczu, w sobotę pokonała…
SUPER EXPRESS
Superak też funduje dziś piłkarską okładkę.
Zanim zostaniemy zasypani przez stertę tekstów o Polakach, cytujemy ten o Niemcach – Bierhoff przyznaje, że brakuje im napastnika.
Polska wygrała 2:0. To sprawiedliwy wynik?
– Skoro wygrała 2:0, to sprawiedliwy. Nam brakuje teraz klasowego napastnika. W przeszłości też zdarzały się już nam mecze, w których mieliśmy wiele okazji do strzelenia gola i nie wykorzystywaliśmy ich, bo w ostatniej chwili brakowało zimnej krwi. Po raz ostatni do takiej sytuacji doszło na mistrzostwach Europy w 2012 roku, w przegranym meczu z Włochami. W meczu z Polską też mogliśmy prowadzić 2:0, 3:0, ale nie wykorzystywaliśmy okazji i to się zemściło. Później panikowaliśmy i próbowaliśmy gonić.
Wspomniał pan, że potrzebni są wam dobrzy napastnicy. Od dwóch lat nikt nowy się nie pojawił?
– To nie musi być klasyczny, wysunięty napastnik. To powinien być ktoś, kto potrafi znaleźć się w odpowiednim miejscu i czasie na boisku i wykorzystać nadarzającą się sytuację. Takiego nie znajdzie się z dnia na dzień. Trenerzy wiedzą, że jest problem, i szukają rozwiązania.
Sebastian Mila uszczęśliwił miliony Polaków. Ale i on szaleje z radości.
Udało ci się usnąć po historycznym zwycięstwie nad Niemcami?
- Spałem krótko, ale trudno się dziwić, bo emocji było co niemiara i poziom adrenaliny był wysoki. To był wspaniały wieczór, który zapamiętamy na lata. Jestem szczęśliwy, że mogłem moją bramką dać radość milionom Polaków. To było coś niesamowitego. Wciąż to do mnie nie dociera, że pokonaliśmy mistrzów świata, że zrobiliśmy to po raz pierwszy w historii.
Przed meczem powiedziałeś, że nie boicie się Niemców ani trochę. Tak byłeś pewny sukcesu?
– Moje słowa nie wynikały z pychy, bo mam ogromny szacunek dla niemieckich piłkarzy. Jednak wierzyłem w nasz zespół, bo widziałem, jak mocno jesteśmy zdeterminowani. Jako Polacy mamy już takie charaktery, że nic nie oddamy bez walki, że jesteśmy nawet w stanie góry przenosić. I pokazaliśmy to w sobotni wieczór. To był heroiczny bój. Siedząc na ławce, byłem pełen uznania dla chłopaków za waleczność, zadziorność, nieustępliwość i determinację. W głowie mam obrazek, jak w jednej akcji wślizg za wślizgiem wykonują Glik, “Grosik”, “Lewy”. Każdy zostawił serce na boisku.
Z kolei Szczęsny zostaje nazwany Ministrem Obrony Narodowej. Tytuł lepszy niż tekst.
– To polska kadra zatrzymała mistrzów świata, a nie sam Wojciech Szczęsny. Po prostu obroniłem to, co leciało w moim kierunku – przyznaje skromnie bramkarz reprezentacji Polski Wojciech Szczęsny (24 l.), bez którego pewnych interwencji nie byłoby pierwszej w historii wygranej z Niemcami. Trzeba przyznać, że bramkarz Arsenalu Londyn w starciu z Niemcami pracy miał co niemiara. Najlepszy zespół świata oddał dwadzieścia dwa strzały, z czego osiem było celnych. Szczęsny zasłużył na miano… Ministra Obrony Narodowej. – Miło słyszeć opinie, że Niemcy nie strzelili głową z mojego powodu – mówi lider polskiej kadry. – Ale tych powodów było więcej, bo chciałbym zauważyć, że graliśmy dwoma defensywnymi pomocnikami, którzy wykonali kawał dobrej roboty. Ale i ja popełniałem błędy. Raz wykopałem taką piłkę, że junior by się wstydził – podkreśla polski bramkarz. Szczęsny zaznacza, że zwycięstwo nad mistrzem świata kosztowało biało-czerwonych dużo zdrowia. – Każdy z chłopaków zostawił na boisku płuca, nogi i serducho – wylicza. – I to nie jest w tym przypadku żadna przenośnia. Każdy biegał za dwóch, ale tylko w ten sposób można wygrać z Niemcami. Teraz trzeba się pozbierać, zregenerować się i powtórzyć to wszystko ze Szkotami – twierdzi.
Poza tym mamy:
– rozmówkę z Krychowiakiem, który przestrzega przed Szkocją
– rozmówkę z Podolskim
– tekścik, że lejemy Niemców na wszystkich frontach .
PRZEGLĄD SPORTOWY
I na koniec Przegląd Sportowy.
Jak widzicie, ciężko jest nam dobrze ująć okładkę PS. Tekst najważniejszy to ten autorstwa Tomasza Włodarczyka, który już cytowaliśmy w Fakcie – tutaj odpuszczamy.
Jak to się stało, że wygraliśmy z Niemcami? Siedem powodów, które dały sukces.
1. Indywidualności stworzyły zespół
Bo wszyscy reprezentanci, od Wojciecha Szczęsnego do wprowadzonego jako ostatniego Artura Jędrzejczyka, zagrali na miarę swoich umiejętności i talentu. A niektórzy nawet lepiej. Wreszcie indywidualności, które kibice na co dzień podziwiają przed telewizorem, oglądając Ligę Mistrzów czy transmisje z lig zagranicznych, można było zobaczyć, jak pięknie są w stanie zagrać w narodowych barwach na Stadionie Narodowym.
2. Bohaterów tym razem było wielu
Bo wreszcie nie wszystko spoczywało na barkach harującego jak pięć wołów Roberta Lewandowskiego. Napastnik Bayernu Monachium nie musiał być już i twórcą, i tworzywem. Niemców zaatakowali też inni – bohaterowie drugiego (Arkadiusz Milik) albo piątego czy nawet szóstego (Sebastian Mila) planu. Przy pierwszym golu, zanim Tomasz Jodłowiec kopnął piłkę w kierunku pędzącego na bramkę Manuela Neuera Kamila Grosickiego i piłka spadła pod nogi Łukasza Piszczka, akcję na lewej stronie rozpoczął Jakub Wawrzyniak. Czyli piłkarz, który z racji słynnego poślizgu w Gdańsku, w sobotę był pod lupą wszystkich kibiców, a który tego dnia nie pomylił się ani razu.
3. Idealne wybory selekcjonera
Bo Adam Nawałka idealnie trafił ze składem. Dziewięciu pewniaków miał już przed zgrupowaniem, strzałem w dziesiątkę okazało się wystawienie obok Grzegorza Krychowiaka legionisty Tomasza Jodłowca, który dopiero po raz drugi w życiu zagrał o punkty. Nie zawiódł również Milik, który u progu futbolowej – miejmy nadzieję – kariery zdobył najważniejszą bramkę w życiu. Natomiast tego, co dokonał Sebastian Mila, w krótkich słowach opisać się nie da. Dlatego piłkarzowi Śląska poświęciliśmy całą kolumnę w dzisiejszej gazecie.
Dalej mamy materiały o dwóch bohaterach – o Miliku czytaliśmy już w Fakcie, więc poczytajmy o Mili. Prezent na całe życie.
Żywy dowód na to, że w futbolu niemożliwe nie istnieje. Każdy dzień, w którym cieszy się graniem w piłkę, traktuje jak wygraną na loterii. – Miewałem piekne i realistyczne sny, które po przebudzeniu okazywały się tylko… snami. W niedzielę rano przez moment myślałem: „Boże, oby to, co mi się wydaje, że się wydarzyło, było prawdą” – opowiada 32-letni piłkarzy, który w sobotę strzelił Niemcom drugiego gola. Jak to w bajkach bywa, tak i ta historia zaczęła się pięknie, później kolorowo nie było. Ale znowu wypiękniało. „Strzelaj młody. Ja powoli schodzę ze sceny, przed tobą wszystko” – rzucił Tomasz Wieszczycki. Była 65. minuta meczu Groclinu z Manchesterem City. Młody zrobił cztery kroki, lewą nogą kopnął piłkę nad murem i zobaczył, że zatrzymuje się dopiero w siatce. Remis 1:1 dał sensacyjny awans.
Hm, resztę pewnie znacie. Sympatyczny materiał.
Powracamy do rozmowy ze Szczęsnym cytowanej w Fakcie i spoglądamy na inny fragment.
Był człowiek, który zatrzymał Anglię, teraz jest Szczęsny, który zatrzymał Niemców. Czuje się pan bohaterem meczu?
– Nie, skąd. Kawał porządnej, znakomitej roboty odwalili ustawieni przede mną dwaj środkowi obrońcy. Boczni też się spisali świetnie, a defensywni pomocnicy również mają swoje zasługi. Większe od moich – wkładali głowę tam, gdzie Niemcy bali się włożyć nogę, zablokowali kilka strzałów. Doskonali. Wszyscy zatrzymaliśmy Niemców.
Z kolei Hajto przyznaje, że kwiaty należą się trenerowi Śląska. Podpisujemy się pod tym w ciemno.
Czy po meczu z Niemcami pomyślał pan, że komentował historyczne wydarzenie?
– Nie miałem obaw przed tym meczem. Powtarzałem: Kiedy mamy wygrać, jak nie teraz? Ludzie stukali się w czoło, wysyłali mi SMS-y, co ja wygaduję. A to nie był hurraoptymizm, ale realna ocena sytuacji. Niemcy są w przebudowie. To nie jest ten mechanizm, który tak znakomicie funkcjonował w mistrzostwach świata.
Taki sukces dodaje skrzydeł na kolejne mecze eliminacyjne?
- Tak było, kiedy wygraliśmy z Ukrainą za czasów trenera Engela, gdy kadra Beenhakkera pokonała Portugalię, oby teraz historia się powtórzyła. Ale to nie tylko historyczne zwycięstwo, patrzę również na podteksty, akcenty tego spotkania. Pierwszy jest taki – popierajmy w Polsce trenerów. Sebastian Mila jeszcze w niedzielę powinien pojechać do swojego trenera Tadeusza Pawłowskiego z kwiatami i podziękować, że dzięki niemu w wieku 32 lat dostał powołanie do reprezentacji. Okazuje się, że szkoleniowiec Śląska, nakazując mu zrzucić kilogramy, odstawiając od zespołu, chciał dla niego dobrze. Słuchajmy trenerów, którzy chcą wyprostować gwiazdy. Taki Mila, ze swoim doświadczeniem, może być nam bardzo potrzebny na Szkocję.
I jeszcze jeden tekścik o kadrze – o charakterze informacyjnym. Zmęczeni, ale gotowi na Szkocję.
Wszyscy piłkarze reprezentacji Polski gotowi do gry we wtorkowym meczu eliminacji EURO 2016 ze Szkocją. – Będzie dobrze. Trzy tygodnie temu nabawiłem się urazu tego mięśnia, dwa tygodnie nie trenowałem, teraz miałem tydzień lżejszych zajęć, stąd te skurcze. Zapewniam, że to nic groźnego. W poniedziałek będę pewnie trenował z pełnym obciążeniem. Na mecz ze Szkocją powinienem być gotowy – mówił nam Wawrzyniak. – W niedzielę mieliśmy tylko drobne zajęcia regenerujące.