O krótki komentarz po finale mundialu poprosiliśmy mistrza świata z 1986 roku, Argentyńczyka Jose Luisa Browna, który komentował dzisiejsze spotkanie dla stacji telewizyjnej Futbol para Todos.
Za nami prawie perfekcyjny mecz z obu stron.
Niby tak, ale w starciu z tak dobrze zorganizowanym i czujnym przeciwnikiem, jak Niemcy, nie można zmarnować czterech tak łatwych sytuacji bramkowych. To jak wbić sobie samobója. Ktoś, kto w takim meczu pozwala sobie na brak koncentracji lub nieuwagę, płaci za takie błędy porażką. Niemcom wystarczyło pół okazji, by trafić do siatki, a nam nie wystarczyły cztery konkretne i nie ma sensu szukać kolejnych powodów porażki. Ogólnie możemy jednak podziękować chłopcom, którzy spisali się na tym mundialu cudownie.
Który zawodnik Argentyny zrobił na panu największe wrażenie? FIFA wybrała Messiego piłkarzem turnieju.
Decyzji FIFA nie chcę komentować. Na mnie największe wrażenie zrobili Mascherano i Biglia za poświęcenie. Dali z siebie wszystko nawet w pierwszych meczach, kiedy Argentyna nie wyglądała najlepiej. Nie weszliśmy w ten turniej tak, jak powinniśmy, ale zakończyliśmy go zupełnie inaczej. Bardzo się rozwinęliśmy, aż awansowaliśmy do finału. Za to powinniśmy być dumni z naszej drużyny. Pomimo tego roztargnienia, które towarzyszyło nam w kluczowych momentach meczu z Niemcami.
Dziennikarze z Argentyny zwracają uwagę, że w ostatnich latach mogli chwalić wyłącznie napastników, a tutaj okazało się, że macie fantastyczną defensywę i świetnego bramkarza.
Widzisz… W Argentynie czasem mówimy zbyt wiele i bez sensu o niektórych rzeczach. Wszyscy ci, którzy nie mają pojęcia o futbolu, biorą się za wygłaszanie swoich opinii.
Chodzi panu o krytykę, jaka spadła na selekcjonera za pominięcie Willy’ego Caballero, a postawienie na Sergio Romero, który nie gra w klubie?
Dokładnie. Trzy miesiące temu Romero i cała nasza obrona nie potrafili grać w piłkę. Okazało się, że wyrośli na nasze najmocniejsze punkty. Sabella dokonał zmian i miał rację. Wprowadzenie Demichelisa, zawodnika o olbrzymim doświadczeniu z Europy, w miejsce Fernandeza dało naszej obronie dużo pewności. Takie rzeczy trzeba zauważać i doceniać.
Pan zawsze wierzył w decyzje Sabelli?
Oczywiście. Ale nie tylko dlatego, że jest moim przyjacielem, grałem z nim m.in. w Estudiantes La Plata i dzieliłem pokój na zgrupowaniach. To bardzo inteligentny gość. Wspaniale rozumie piłkę i na tych mistrzostwach pokazał, że jest w stanie prowadzić wszystkie reprezentacje. Idealnie byłoby, gdyby został przy naszej kadrze. Mógłby już teraz budować drużynę na kolejny mundial. Żyjemy jednak w Argentynie – jeśli reprezentujesz ten kraj na mistrzostwach i wrócisz bez tytułu, od razu chcą cię wyrzucić z pracy. A potem tracimy kolejną szansę na stworzenie zwartej drużyny, która będzie wiedziała, jak ma grać.
Podobny problem może mieć Messi, który miał idealną okazję pozbyć się porównań do Maradony.
Nie, te porównania nigdy nie znikną. Będą im towarzyszyć do końca życia. Argentyna to kraj, w którym każdy chce mieć opinię na wszystkie tematy, a nikt nie chce docenić, że doczekaliśmy się Maradony i Messiego. Zamiast się tym cieszyć, wolimy szukać porównań i kreować takie konfrontacje między nimi. To szaleństwo. A Lionel niech pozostanie tak doskonałym zawodnikiem, jakim był do tej pory.
Jak będzie pan wspominał ten mundial?
Wspaniale. Piękny turniej. Niesamowita liczba goli, fantastycznych interwencji bramkarskich… Wybiło się wielu młodych piłkarzy. Nie było tu też przypadkowych drużyn. Każdy potrafił stawić czoła teoretycznemu numerowi jeden w swojej grupie. Hierarchia się zatarła i dziś nie ma już takich różnic, jak przed laty. Kostaryka, Chile – jak pięknie te drużyny grały. Praktycznie z każdego meczu, na którym się pojawiłem, wracałem uradowany.