– Brazylia czekała na to, aż jej chłopcy spełnią marzenia całego narodu. Po jedenastu minutach zaczęła się cisza. Następny kwadrans przejdzie do historii futbolu. Brazylijczycy przed mundialem zapowiadali, że jeśli zdobędą mistrzostwo świata zadedykują je Moacirowi Barbosie – bramkarzowi, który w 1950 roku popełnił błąd i całe życie spędził w upokorzeniu. Brazylijczycy nie mają mu czego dedykować, sami zhańbili się dużo bardziej, teraz oni będą mieli problem – pisze dziś Rzeczpospolita. Zajrzyjcie razem z nami do najświeższych wydań gazet, aby się przekonać, kto wygrał walkę z czasem i przed zamknięciem numerów zdążył jeszcze napisać coś ciekawego o klęsce z Belo Horizonte.
FAKT
Zaczynamy standardowo od Faktu, nie spodziewając się, że odnośnie wczorajszego meczu akurat w nim znajdziemy jakieś cuda. Jest po prostu krótkie sprawozdanie: Niemcy w finale, Brazylia we łzach. Lepiej nie zaczynać przeglądu prasy od tak oczywistego tekstu. Jeszcze zdążymy się o Brazylijczykach i Niemcach naczytać. Rzućmy okiem na zapowiedź tego, co wydarzy się dzisiaj.
Robben przerwał klątwę.
Druga połowa meczu towarzyskiego, w którym reprezentacja Holandii mierzy się z Bayernem na Allianz Arena. Robben, gwiazda klubu z Monachium, tym razem w koszulce kadry czeka przy linii bocznej, by wejść na boisko. Na widok skrzydłowego 33-tysięczny tłum zgromadzony na trybunach zaczyna gwizdać i buczeć. – To skandal! I to po tym, co zrobił dla tego zespołu – wypalił po spotkaniu Mark van Bommel (37 l.). Sparing rozgrywano trzy dni po przegranym przez Bawarczyków finale Ligi Mistrzów z Chelsea, w którym Robben nie wykorzystał rzutu karnego. Dla piłkarza była to czwarta porażka w meczu decydującym o tytule w ciągu dwóch lat. Wszystko zaczęło się w maju 2010 roku, gdy Bayern z Robbenem w składzie przegrał w finale Ligi Mistrzów z Bayernem. Potem były klęski w kluczowych meczach mistrzostw świata przeciwko Hiszpanii (zmarnował sytuację sam na sam z bramkarzem), Pucharu Niemiec z Borussią oraz znowu Ligi Mistrzów (wspomniane spotkanie z Chelsea). Dopiero w 2013 klątwa została przełamana – dzięki trafieniu Robbena Bayern został najlepszą klubową drużyną Europy, a następnie dwukrotnie zwyciężał rozgrywki o puchar kraju. – Nie chciałem, by po zakończeniu kariery kojarzono mnie z wielkimi porażkami – przyznał Robben. Teraz przyszedł czas na mundial. – Przegrana w mistrzostwach świata w RPA wciąż mnie boli, a jedynym lekarstwem jest zdobycie tytułu w Brazylii – stwierdził Robben i robi wszystko, by to Oranje zagrali w finale na Maracanie (13.07). – Na tym turnieju Arjen jest dla nas tym, kim Messi dla Argentyny – powiedział Wesley Sneijder (30 l.). Trudno odmówić pomocnikowi racji – Robben jak dotąd strzelił trzy gole, zaliczył asystę oraz wywalczył rzut karny w ostatniej minucie 1/8 finału z Meksykiem, i to głównie od jego postawy będzie zależeć rezultat.
Demichelis ponoć chce zemsty na Van Gaalu.
rgentyński obrońca będzie chciał udowodnić selekcjonerowi Oranje, Louisowi van Gaalowi (63 l.), że w 2010 roku – odstawiając go od składu w Bayernie Monachium – Holender popełnił błąd. – Zawsze będę kibicował dwóm klubom, River Plate, bo tam się wychowałem, i Bayernowi, bo ten klub ściągnął mnie do Europy i spędziłem w nim piękne chwile – powiedział w rozmowie z „The Guardian” Argentyńczyk. W tym samym wywiadzie obrońca Albicelestes przyznał też, że gdyby nie van Gaal, to nadal grałby w Bundeslidze. – Nie chciałem się stamtąd ruszać. Czułem się tam świetnie. Jednak kiedy van Gaal odstawił mnie od składu, stwierdziłem, że muszę odejść – wspomina Demichelis. Oficjalnie pomiędzy dwoma panami nie ma żadnego konfliktu, jednak trudno sobie wyobrazić, by Argentyńczyk nie chciał za wszelką cenę udowodnić van Gaalowi, że cztery lata temu Holender się pomylił.
Przewracamy kartkę, a tam… Ebi Smolarek. Nie o sobie, lecz o grze Holendrów.
Przed mistrzostwami świata twierdził pan, że Holandia nie odegra w nich większej roli.
– Bardzo się pomyliłem, ale pomyliło się też wielu Holendrów. Wielu, w tym ja, sądziło, że jest to grupa zbyt młodych piłkarzy i trudno dzisiejszej Holandii powtórzyć sukces sprzed czterech lat, czyli wicemistrzostwo świata. A tu proszę, finał blisko. Ale Holandia grająca 5–3–2 to jest… inna Holandia. Tu się gra najczęściej 4–3–3, lecz Louis van Gaal robi po swojemu. No i dokonuje dobrych zmian. Jeśli już się na nią decyduje, to widać, że jest to po coś, jest to przemyślane. Van Gaal był mocno krytykowany przed turniejem i dzisiaj mimo wejścia Holendrów do pierwszej czwórki też słychać narzekania.
Johan Cruijff oznajmił, że van Gaal zbudował zespół, ale grający przeciętnie.
– Zgadza się. To jest bardzo powszechna opinia. No, powiedzmy połowy kibiców. Jest fajnie, ok, ale czemu my nie gramy w piłkę? Holandia, która się broni, to nie Holandia. To nie jest jej styl. Ale wygrywają, więc co się czepiać? To jest turniej i trzeba pokonywać szczeble, a nie się popisywać. Spotkanie z Argentyną dla Holandii to będzie mały finał i myślę, że ona może go wygrać. Argentyńczycy nie są jacyś rewelacyjni.
Poczytałem opinie o van Gaalu. Despota, a nawet Hitler…
– No tak, to ciężki człowiek. On już odpowiedział krytykom, których nie brakuje, że za chwilę będą mieli go z głowy, bo kończy pracę z kadrą. Van Gaal uważa, że jest najlepszy, a przede wszystkim najmądrzejszy na świecie. „To ja to wymyśliłem. Ja to pierwszy zrobiłem. To ja wprowadziłem. Ja, ja, ja…” Nie drużyna, tylko ja – tak mówi van Gaal. Non stop ma na pieńku z mediami. Nabzdyczony udziela czasami kuriozalnych wywiadów. Z drugiej strony znam wielu reprezentantów Holandii i wiem, że dla nich jest ok. On wiedzą, czego on chce, jakie ma wymagania. U van Gaala filozofia jest dość prosta – liczy się drużyna, a nie jednostka. Taki Klaas-Jan Huntelaar potrafi marudzić. Ale dzisiaj nie słychać, by zatruwał atmosferę z tego powodu, że jest rezerwowym. W mediach, a to psuje klimat, nikt nic złego nie mówi. Ścianą między dziennikarzami a zespołem jest van Gaal. Holandia nie ma wybitnej drużyny, ale trzyma się razem. To bardzo wiele.
Igor Lewczuk przeciwko byłym kolegom zagra o Superpuchar Polski – słowem: nuda. Na koniec poczytajmy lepiej jak chińska miliarderka – o czym donosiliśmy – zakpiła sobie z Marcina Robaka.
Piłkarz już nawet podpisał w Londynie kontrakt z szefami Guizhou Renhe, a Pogoń na tej transakcji miała zarobić 400 tysięcy euro. Jednak w poniedziałek niespodziewanie Chińczycy wycofali się z ustaleń. Nastąpiło ogromne zamieszanie. Robak miał już wszystko załatwione i czekał tylko na wizę oraz badania lekarskie. Tymczasem właścicielka klubu, słynna miliarderka Xiu Li Hawken, okazała się bardzo niecierpliwa. Polak nieoczekiwanie dowiedział się, że jest już niepotrzebny. Włodarze chińskiego zespołu zdołali dogadać się z Mikem Hanke (31 l.) z SC Freiburg. Niemiec był szybszy i dlatego Chińczycy zrezygnowali z Robaka. Teraz król strzelców minionego sezonu ekstraklasy pozostał bez klubu. Wcześniej podpisał już umowę z władzami Guizhou i tym samym przestał obowiązywać jego kontrakt z Pogonią. – Chińska strona w tym układzie zachowała się niepoważnie. Nie wiem, jak się to zakończy, ale nie wykluczam, że otworzyła się szansa ponownej gry w Pogoni, w której czułem się znakomicie – mówi wyraźnie zaskoczony piłkarz. Wszystko wskazuje na to, że sprawa zakończy się na forum FIFA. Prawdopodobnie szefowie chińskiego klubu będą zmuszeni zapłacić odszkodowanie Pogoni, agencji menedżerskiej i samemu piłkarzowi – czytamy w ostatnim z tekstów w Fakcie.
RZECZPOSPOLITA
Jak o wczorajszym meczu pisze Rzeczpospolita? “Taka głośna cisza” – prosto z Sao Paulo.
To nie był finał, ale półfinał, na własnym stadionie, a Brazylijczycy u siebie w kraju nie przegrali meczu o punkty od czterdziestu lat. Nie było Neymara, któremu w meczu z Kolumbią połamano kręgi, nie było zawieszonego za kartki Thiago Silvy, ale nadzieje były wielkie. Niemcy nie wydawali się rozpędzoną maszyną do strzelania goli, do tego etapu turnieju raczej się doczołgali, potrzebowali dogrywki w meczu z Algierią, Francji potrafili strzelić tylko jednego gola. No i jeszcze brazylijski trener Luis Felipe Scolari, który 12 lat temu zdobył ze swoją drużyną mistrzostwo świata wygrywając 2:0 w Jokohamie właśnie z Niemcami. Przed meczem były petardy i fajerwerki, we wszystkich samochodach klaksony wydawały się być włączone na stałe, cała Brazylia czekała na to, aż jej chłopcy spełnią marzenia całego narodu. Po jedenastu minutach zaczęła się cisza. Następny kwadrans przejdzie do historii futbolu. Brazylijczycy przed mundialem zapowiadali, że jeśli zdobędą mistrzostwo świata zadedykują je Moacirowi Barbosie – bramkarzowi, który w 1950 roku popełnił błąd i całe życie spędził w upokorzeniu. Brazylijczycy nie mają mu czego dedykować, sami zhańbili się dużo bardziej, teraz oni będą mieli problem. Kiedy Thomas Mueller strzelił gola na 1:0 dla Niemców nic nie zapowiadało katastrofy. W obronie gospodarzy Thiago Silvę zastępował Dante, piłkarz Bayernu Monachium, który ponoć o Niemcach miał wiedzieć wszystko poza tym, co zrobi w polu karnym Mueller, bo tego nie wie nikt. Ale Mueller w Belo Horizonte tylko rozpoczął zabawę, zakręcił karuzelą, może myślał, że wystarczy. Jego koledzy mieli jednak inne zdanie, zrobili przeciwnikom prawdziwy karnawał, zatańczyli sambę z mistrzami i pokazali, że teraz lepiej tańczy się w Europie. Do teraz Luiz Gustavo i Paulinho biegają po boisku w Belo Horizonte i szukają Toniego Kroosa. Mieli go pilnować, mieli zatrzymać. Piłkarz, który ma przenieść się w nowym sezonie do Realu Madryt robił jednak, co chciał. W 23 minucie drugiego gola dla Niemców strzelił Miroslav Klose. Zawodnik urodzony w Opolu stał się tym samym najskuteczniejszym strzelcem w historii wszystkich mundiali, zdobył 16 bramek. Ronaldo, który przed turniejem był samotnym liderem tej klasyfikacji mówił głośno o tym, że nie kibicuje Niemcowi. Klose piętnastego gola dołożył w grupowym meczu z Ghaną, pobił rekord Ronaldo w najlepszym możliwym momencie. W Brazylii, w meczu przeciwko gospodarzom, nic nie robiąc sobie z klątw rzucanych przez byłego piłkarza Barcelony i Realu Madryt.
Moim marzeniem jest finał Brazylia – Argentyna. Kiedy ten tekst do Państwa dotrze, marzenie może być już nieaktualne – pisze Stefan Szczepłek, wspominając swoją pierwszą miłość: Brazylię.
Wyznanie przeczy zasadzie bezstronności dziennikarskiej, ale czy można być obojętnym wobec faktów, które od miesiąca przykuwają uwagę miliarda ludzi na całym świecie? Znam tylko parę osób, które mówią, że nie oglądają meczów, większość z nich nie ma też telewizorów. Wszyscy inni zdążyli sobie przez miesiąc wyrobić opinie i znaleźć drużyny lub piłkarzy, którym życzą dobrze lub źle. Dlaczego Brazylia – Argentyna? Brazylia – bo jest reprezentacją, której kibicuję, od kiedy zacząłem samodzielnie myśleć. Kochałem piłkarzy, którzy wygrywali nie dzięki sile fizycznej, ale szybkości, sprytowi, gibkości, a przede wszystkim technice. Wszystko razem pozwalało im przeprowadzać rajdy z piłką przy nodze, podczas których mijali przeciwników, w ogóle ich nie dotykając. Taki drybling to był szczyt umiejętności i kwintesencja sposobu gry, zwanej brazilianą. A kiedy się oglądało takich kapłanów kościoła brazylijskiego jak Pele, Garrincha, Vava, Didi i paru innych, człowiek, zwłaszcza młody, wpadał w trans. Niestety, futbol się zmienił i po tamtej grze zostały marne resztki. Ale to jeszcze nie jest powód do zdrady. Jeśli Brazylia organizuje na swoich stadionach mistrzostwa świata raz na 64 lata, to dobrze by było, żeby na Maracanie za drugim razem zwyciężyła. Argentyna? – bo szanuję za podobną do brazylijskiej kulturę futbolową i tych wszystkich, którzy ją tworzyli. Od klubów wielkiej piątki Buenos Aires (River Plate, Boca Juniors, Racing, Independiente, San Lorenzo) po Alfredo di Stefano, Diego Maradonę i Leo Messiego. Nie rzucę się z mostu, jeśli w finale zagra kto inny. Holandia od dawna liczy się na mapie piłkarskiego świata. Nie można być obojętnym nie tylko na pomarańczowe koszulki, ale na finty Johana Cruyffa, bramki Marco van Bastena, a teraz niezwykłe rajdy Arjena Robbena. Kiedy patrzę na niemieckich piłkarzy – zapominam o wojnie. Chyba nawet sam to wymyśliłem. Młoda generacja już by na to nie wpadła. Niemcy są znakomici i też zasługują na Puchar Świata. Ktokolwiek by wygrał – solidnie na to zapracuje.
Ale to nie koniec, mamy też coś o tym, co zdarzy się wieczorem. Michał Kołodziejczyk przed meczem Holandii z Argentyną pisze o historii bólu. Już cytujemy i wyjaśniamy o co chodzi.
Historia startów Holandii na mistrzostwach świata to historia bólu, wymienić jej pięć wielkich meczów na mundialach nie stanowi żadnego problemu, ale zawsze w najważniejszym momencie Holendrzy okazywali się słabsi od przeciwników. Być może, by świecić kolorem złota, Holendrzy potrzebowali kogoś takiego jak Louis van Gaal. Skonfliktowany z całym światem, uważający się za jego pępek trener w każdym z dotychczasowych spotkań pokazywał, że meczów nie wygrywają tylko piłkarze, ale może im pomóc zadufany i pewny siebie facet w krawacie przy ławce rezerwowych. Holandia przegrywała 0:1 z Hiszpanią, by rozbić ją 5:1. To była manifestacja ofensywnej piłki, piłkarze van Gaala mieli jeszcze kilka innych doskonałych okazji, by podwyższyć prowadzenie. Jego drużyna wygrała także po dreszczowcu 3:2 z Australią i pewnie wypunktowała Chile 2:0. W fazie pucharowej to już była jazda bez trzymanki, Holendrzy jeszcze dwie minuty przed końcem meczu przegrywali z Meksykiem 0:1, by wygrać 2:1 bez konieczności dogrywek. A ćwierćfinałowy mecz z Kostaryką przejdzie do historii futbolu. Bramkarz Jasper Cillessen schodził w 120. minucie wściekły na cały świat, rzucał bidonami, nie podał dłoni żadnemu ze swoich kolegów. Nie wiedział, że van Gaal miał plan, musiał później przepraszać. Holenderski trener szykował się do rzutów karnych, a że Holendrzy są mistrzami świata w analizie, pamiętał, że Cillessen przez ostatnich pięć lat nie obronił żadnego rzutu karnego. Na jego miejsce wprowadził Tima Krula z Newcastle United, który na tym mundialu nie zagrał wcześniej ani minuty. Krul obronił dwa rzuty karne i w ten sposób Holandia znalazła się w półfinale. Bramkarz przed strzałami Kostarykańczyków podchodził do każdego z nich i mówił tylko, że wie, w który róg będą uderzać. Nie można go za to ukarać…
Arjen Robben jest liderem reprezentacji Holandii, w milczeniu słucha go nawet trener Louis van Gaal. Ale trudno znaleźć kogoś, kto naprawdę go lubi – przekonuje w swoim tekście Piotr Żelazny.
Gdy przed Euro 2012 reprezentacja Holandii grała sparing w Monachium z Bayernem, kibice niemiłosiernie wygwizdali Robbena. Sam zainteresowany nie komentował sprawy, ale zrobili to za niego koledzy z reprezentacji. – To był koszmarny wieczór dla Arjena, namawiam go, żeby latem przeszedł do Interu – mówił Wesley Sneijder, który grał wówczas w Mediolanie. – Reakcja kibiców była haniebna, a najgorsze, że nikt z klubu się za nim nie wstawił. Robben do Interu jednak nie przeszedł i w 2013 roku to jego bramka strzelona Borussii Dortmund minutę przed końcem meczu dała Bayernowi upragniony Puchar Mistrzów. Ale w Bayernie uczucia wobec Holendra wciąż są słodko-gorzkie. Przede wszystkim dlatego, że Robben wszystko chciałby zrobić sam. To on wyrywa partnerom piłkę, gdy przychodzi do karnych, to on chce wykonywać wszystkie rzuty wolne, a jak pisze niemiecka gazeta „Der Spiegel”, z powodu swoich samotnych rajdów, gdy partnerzy po prostu wiedzą, że nie ma co biec za akcją, nazywany jest samolubnikowem („Aleinikov” – od Allein, „sam”). Robben ma za sobą całą masę wybryków, na które – gdyby nie był aż tak dobrym piłkarzem – nie powinno być miejsca w drużynie. W półfinale Ligi Mistrzów w 2011 roku pobił się w przerwie z Riberym. Poszło o to, że Holender nie chciał oddać Francuzowi piłki przy rzucie wolnym. Innym razem Robben odmówił wykonania rzutu karnego. Było to w tym sezonie, w spotkaniu Ligi Mistrzów przeciwko Viktorii Pilzno. Holender był wyznaczony do jedenastki, ale postanowił demonstracyjnie oddać ten przywilej komu innemu, chociaż trener Pep Guardiola krzyczał z linii bocznej: „Arjen, Arjen”. Robben piłki wręczonej przez Ribery’ego nie przyjął. Wszystko dlatego, że trzy dni wcześniej – w spotkaniu z Mainz – Guardiola na oczach telewidzów i publiczności na stadionie kazał wykonać jedenastkę Thomasowi Müllerowi, mimo że Robben był do niej wcześniej wyznaczony…
Ciekawe wydanie Rzeczpospolitej.
GAZETA WYBORCZA
Ile o wczorajszym meczu zdążyła napisać Wyborcza? Niewiele, ale napisała.
Kolumnista “Lance” apelował, że Brazylia nie może być jak Urugwaj, który stracił Luisa Suareza i umarł. Niestety z Brazylią stało się coś gorszego. Gromy posypią się na Scolariego, ale też Reginę Brandao, szefową grupy psychologów, do której kibice mieli już pretensje za to, że przed serią rzutów karnych po meczu z Chile, brazylijscy piłkarze płakali. We wtorek psycholodzy byli potrzebni w dużej liczbie, bo brazylijskie dzieci na Mineirao szlochały już po 30 minutach. W biurze prasowym na Mineirao i innych stadionach Brazylii powtarzane są migawki z innych turniejów. Można zobaczyć jak futbol brazylijski zmienił się w ostatnich dekadach. Po jogo bonito pozostały wspomnienia, pokazywano tu fragment finału z 1970 roku, w którym Rivelino drybluje między graczami Italii jak natchniony. To scena pamiętna i symboliczna, po tamtych mistrzostwach okrzyknięto Brazylijczyków poetami piłki. Dziś w drużynie Felipao jedyny Neymar nadawałby się do tamtej ekipy i to zapewne na ławkę rezerwowych. Wtorkowe gazety brazylijskie cytowały Johana Cruyffa, który jako Holender powinien życzyć zwycięstwa wszystkim tylko nie Niemcom. Tymczasem stawiał na drużynę Joachima Loewa, bo jego zdaniem “dzisiejsza Brazylia zwyczajnie wyrzekła się gry w piłkę”. 200 milionów ludzi patrzyło na mecz mając złamane serca. Na drugiej stronie “Lance” na konturze Neymara napisano tekst, jakby fragment deklaracji, co to znaczy być Brazylijczykiem. Chodziło o to, by świat zobaczył zespół Scolariego i jego kibiców wypruwających sobie żyły. Fani brazylijscy, skądinąd przyjaźni dla gości popisywali się na Mineirao aktami niechęci wobec rywali. Gwizdali podczas hymnu niemieckiego, na Loewa i jego piłkarzy, jakby to oni byli winni kontuzji Neymara, kary dla Thiago Silvy i wszystkich innych nieszczęść gospodarzy. Do wtorku można było mówić, że “Canarinhos” grają źle, brzydko, nudno, ale zwycięstwa przyznawały rację Scolariemu. Gdy zabrakło zwycięstw okazało się, że brazylijski król piłki jest nagi. Wystarczyło 90 minut, by 11 narodowych bohaterów zmieniło się w antybohaterów. A razem z nimi ten największy – Felipao. Napis na autokarze: “Przygotujcie się, szósty tytuł jest w drodze” okazał się czczą obietnicą. W jednej chwili futbol w Brazylii znalazł się na drodze donikąd. A co teraz z mistrzostwami? Czy mieszkańcy kraju przypomną sobie, że tak naprawdę ich nie chcieli? – czytamy w jedynym tekście na ten temat.
Resztę miejsca poświęcono drugiemu z półfinałów, meczowi Argentyny z Holandią. “Messi, “Szef” przyjeżdża” – pisano w Argentynie, gdy przenosił się do Barcelony Javier Mascherano – “big boss”, w swojej branży piłkarz doskonały – pisze z Brazylii Dariusz Wołowski.
– To najlepszy transfer Barçy w ostatnich latach. Nie oddałbym go za żadne pieniądze – mówił Pep już po pół roku wspólnej pracy. Po dziesięciu miesiącach Mascherano zdobył z Barceloną Puchar Europy po zwycięstwie na Wembley 3:1 nad Manchesterem United. To był jego drugi finał Ligi Mistrzów, pierwszy przegrał trzy lata wcześniej, gdy grał w Liverpoolu (1:2 z Milanem). Mimo sukcesów na Camp Nou rodacy Mascherano przeżywali chwile konsternacji. “Mały szef”, jak nazywano go w hołdzie dla “Szefa”, czyli Rubéna Astrady, jego poprzednika w River Plate na pozycji defensywnego pomocnika, miał się zmienić w obrońcę w wieku 26 lat? Liverpool otrzymał za niego od Barçy 24 mln euro, mniej, niż zapłacił w lutym 2008 roku (35 mln dol.). Dla Javiera zaczął się nowy etap, ale jest przecież piłkarzem pożerającym wyzwania. W ojczyźnie uważany za wzór poświęcenia i oddania drużynie. – Ten chłopak to absolutny wyjątek, symbol Argentyny. Drogowskaz dla ludzi, którzy dochodzili do wszystkiego wysiłkiem i entuzjazmem młodości. On zawsze ma w głowie jedno: dobro drużyny – mówił trener mistrzów świata z 1978 roku César Luis Menotti. Guru wielu szkoleniowców Marcelo Bielsa dodał, że dojrzałość i inteligencja Mascherano to coś genetycznego. Coś, do czego inni dojrzewają i nad czym pracują latami, a on się z tym urodził. Dlatego widzi więcej na boisku, dlatego potrafi szefować innym bez podnoszenia głosu. Poza boiskiem było różnie. Kiedy po zdobyciu mistrzostwa Argentyny z River Plate przeniósł się w 2005 roku do Corinthians za 15 mln dol., przeżył ciężkie chwile. Najpierw poważna kontuzja wykluczyła go z gry na siedem miesięcy, a potem, gdy się wyleczył i zdobył tytuł mistrza Brazylii, klub zatrudnił Émersona Leao, który po prostu nie znosił i karczował piłkarzy z Argentyny. A jeszcze później okazało się, że razem z Carlosem Tévezem wplątali się w aferę Media Sports Investment, funduszu, który w skomplikowanych związkach z innymi dziwnymi firmami handlował piłkarzami za pieniądze “trzeciego podmiotu” (tu padały nazwiska Romana Abramowicza i Borysa Bierezowskiego) w zamian za prawa właścicielskie do graczy. W ramach umowy MSI z Corinthians Mascherano i Tévez w pakiecie przenieśli się do Premier League – do West Hamu United – co spowodowało kolejne sądowe reperkusje. Obaj zeznawali przed sądem w Sao Paulo, WHU został ukarany 5,5 mln funtów w sądach londyńskich za ukrywanie “trzeciego podmiotu”. Fatalny okres dla Mascherano trwał też na boisku, bo trener nie widział go w składzie. W tej sprawie wybawieniem okazał się Hiszpan Rafael Benitez, szkoleniowiec Liverpoolu.
Jeszcze ciekawiej temat potraktował Paweł Wilkowicz.
Ponoć Robowi Rensenbrinkowi do dziś śni się, że jego strzał w doliczonym czasie finału trafia jednak do bramki, a nie w słupek. Byłby wtedy królem strzelców, Holandia mistrzem świata. Jak to często bywa w historii holenderskiej reprezentacji: gdyby nie słupek, gdybyśmy się nie popisywali w finale z Niemcami, gdyby Iker Casillas nie obronił strzału Arjena Robbena. Ale piłka się odbiła od słupka, pozostało 1:1, sędzia zarządził dogrywkę. W niej Mario Kempes strzelił drugiego gola tego wieczoru, a Daniel Bertoni na 3:1. Argentyna wygrała mundial, Kempes tytuł króla strzelców. I dożywotnio – kolejkę za darmo, wszędzie gdzie spotka argentyńskich kibiców. Dla Argentyny to było pierwsze mistrzostwo świata. A dla Holandii – ten d r u g i finał. Zawsze w cieniu pierwszego, z Niemcami cztery lata wcześniej. Może dlatego, że do tego z 1978 roku trudniej było dorobić legendę o tak pięknej porażce. Może dlatego, że nie było już Johana Cruyffa. Dlaczego go nie było, tego się do dzisiaj z całą pewnością ustalić nie dało. Cruyff przekonywał, że chodziło o protest przeciw rządom junty. Byli tacy koledzy z kadry, którzy mówili, że przyczyną był raczej spór w sprawie podziału pieniędzy z reklam. Jest też wersja, że Cruyffowi nie pozwoliła żona, która cztery lata wcześniej z ?Bilda? dowiedziała się o słynnej zabawie męża w damskim towarzystwie, w hotelowym basenie. Tak czy owak, nie było go, wtedy jeszcze się takie rezygnacje zdarzały. Cztery lata wcześniej Pele nie pojechał na MŚ w RFN, choć mógł. Dziś Holandia zagra z Argentyną już dziewiąty raz. Przegrała tylko wtedy w 1978, wygrała m.in. w 1998, po pamiętnym golu Dennisa Bergkampa. Tamten finał z Argentyny, pełen złych emocji – jeszcze przed meczem drużyny pokłóciły się o to, czy Rene van der Kerkhof może nosić specjalne zabezpieczenie złamanej ręki – był też triumfem argentyńskiej junty. Stugębna plotka mówiła, że np. za korzystny wynik w meczu z Peru generałowie obiecali zapłacić zbożem i pożyczkami. W ministerstwie rolnictwa karierę robił wtedy pewien urzędnik z argentyńskiej rodziny posiadaczy ziemskich. Rok po mistrzostwach awansował na ministra rolnictwa. Nazywał się Jorge Zorreguieta. Jest ojcem Maximy Zorreguiety. Dziś Maximy królowej, u boku króla Holandii Willema Alexandra. Największego kibica wśród królów…
Na koniec zaglądamy do Gazety stołecznej, żeby odnotować, że Legia w sparingu z Hapoelem Beer Szewa zagrała bez polotu. – Jeśli mecz z Hapoelem miał być próbą generalną przed eliminacjami Ligi Mistrzów, to wypadła ona dość blado – czytamy. No, czyli standardzik.
Legia miała być różnorodna i elastyczna, ale nie była. W obronie grała chaotycznie, a w ataku bardziej rządził przypadek niż wypracowane schematy. Doskonale o tym świadczy gol z 47. minuty, kiedy bramkarza Hapoelu strzałem głową pokonał Michał Żyro. Skrzydłowy Legii nawet nie wyskoczył do piłki dośrodkowanej przez Tomasza Brzyskiego. Wyglądało to tak, jakby się w ogóle nie spodziewał podania, a piłka po prostu odbiła mu się od głowy i wpadła do siatki. – Podchodźcie wyżej wszyscy! – denerwował się Duszan Kuciak. – Press, press, press! – z ławki krzyczał Henning Berg. Piłkarze z pola do wysokiej gry się jednak nie kwapili. To goście atakowali, a jakiekolwiek próby akcji ofensywnych legionistów przeprowadzane były dwoma, trzema zawodnikami i z reguły przerywane 30 metrów od bramki Hapoelu. Pierwszą groźną akcję mistrzowie Polski przeprowadzili dopiero około 30. minuty. Po serii podań w środku pola piłka trafiła na lewe skrzydło do Michała Kucharczyka. Skrzydłowy Legii długo się nie zastanawiał – oddał mocny strzał zza pola karnego, ale tuż nad poprzeczką. Chwilę później miał jeszcze lepszą okazję – wpadł w pole karne, miał przed sobą tylko bramkarza, ale przestrzelił. Przed tymi dwoma okazjami było słabo, a nawet bardzo słabo. Legia próbowała konstruować akcje od tyłu, ale Hapoel na to pozwalać nie zamierzał. Izraelczycy skracali pole gry, podchodzili wysokim pressingiem i skutecznie odbierali piłkę legionistom na ich połowie. Nie minęło pięć minut spotkania, a Kuciak zmuszony był już do dwóch interwencji. Najpierw wybronił mocny strzał z dystansu, a chwilę później w sytuacji sam na sam ze Shlomi Arbeitmanem odbił jego uderzenie do boku. Berg na spotkanie z Hapoelem wystawił mocniejszy skład. Z przodu pod nieobecność kontuzjowanego Ondreja Dudy postawił na Orlando Sa. Portugalczyk się starał, ale do okazji strzeleckich nie dochodził. – Orlando, bierz się do roboty! – krzyknął jeden z kibiców po godzinie gry. Sa dalej nie zachwycał, Legia grała bez polotu…
SUPER EXPRESS
Coś zupełnie przeciwnego sugeruje tytuł jednej z ramek w “Superaku”: Legia gotowa na puchary. Generalnie, warty zacytowania tekst tyczy się wyłącznie mundialu, a i tak jest dosyć słabo. Brazylia – Niemcy to głownie ładna grafika na całą stronę. Treść zupełnie bez historii. Oprócz tego większa zapowiedź spotkania Holendrów z Argentyńczykami.
Robben obrobi Messiego?
Żadna z gwiazd mundialu nie wzbudza tak silnych i skrajnych emocji. Dla jednych Arjen Robben (30 l.) to obecnie najwspanialszy piłkarz na świecie, dla innych – “nurek” oszukujący sędziów i rywali. Czy dziś wykiwa Leo Messiego (27 l.), gdy w półfinałowym starciu Holandii z Argentyną dojdzie do pojedynku dwóch genialnych dryblerów? – Jak słyszę te oskarżenia, to już zbiera mi się na mdłości – nie kryje oburzenia Robben. – W ostatnich dniach wszyscy ciągle mówią o tym, że wymuszam faule. To stek bzdur! Szkoda, że nie mówi się o tym, że rywale kopią mnie po nogach. Mam ogromne szczęście, że nie jestem jeszcze kontuzjowany. Dziś Holender jest na ustach kibiców na całym świecie. A jeszcze 10 lat temu, gdy jego kariera nabierała rozpędu, przeżywał wielki dramat. Wykryto u niego nowotwór. – Słynni piłkarze wiodą piękne życie, ale są tylko ludźmi i ich też nagle może spotkać tragedia – wspomina Robben swój największy koszmar w życiu. 20-letni wówczas piłkarz wyczuł dziwne stwardnienie na jednym z jąder. – Zaniepokojony poszedłem do lekarza, który zbadał mnie i powiedział, że konieczna jest szybka operacja – opowiada. U skrzydłowego, który grał wtedy w Chelsea, podejrzewano nowotwór złośliwy. Po operacji czekał kilka dni na wyrok. – Byłem przerażony, w głowie kołatały się najgorsze myśli. Wreszcie usłyszałem dobrą nowinę: wycięty nowotwór okazał się niezłośliwy. Od dziecka żyłem tylko piłką, ale wtedy futbol nagle przestał być dla mnie ważny – wspomina trudne chwile Holender. Prywatnie Robben to bardzo spokojny człowiek, domator. Stroni od imprez, nie lansuje się w mediach. W 2007 roku poślubił Bernadien Eillert, dziewczynę, którą poznał jeszcze w szkole średniej, gdy miał 16 lat. To zresztą słodka historia. Piłkarz od dziecka był bardzo zdeterminowany, żeby zrobić karierę. Przykładał się do treningów, nigdy się nie spóźniał. Z jednym wyjątkiem.
Przy okazji “SE” przypomina, że dziś mecz o Superpuchar Polski.
Nie wiadomo, ile emocji przyniesie dzisiejsze spotkanie, ale niewykluczone, że najwięcej działo się już przed jego rozpoczęciem. Radosław Osuch, właściciel Zawiszy, był niezadowolony ze sposobu organizacji. Narzekał, że wszystko robione jest na ostatnią chwilę, irytował się też, że Legia anonsuje grę słabszym składem, szykując pierwszą jedenastkę na wczorajszy sparing z izraelskim Hapoelem Beer Sheva.Ostatecznie do bojkotu nie doszło, bo Osuchowi przypomniano, że kara za niestawienie się na Superpuchar wynosi 500 tysięcy złotych, a to więcej niż bydgoski klub dostał od PZPN za wygranie pucharu. Mecz zatem się odbędzie, co oznacza, że Jorge Paixao, portugalski trener Zawiszy, zaliczy oficjalny debiut w roli następcy Ryszarda Tarasiewicza. Trenerskie CV Paixao jest całkiem obszerne, pracował między innymi z Bragą, a poza Portugalią – w Katarze i Angoli. Poza nim po raz pierwszy w barwach drużyny Osucha pokaże się kilku nowych piłkarzy. Przede wszystkim w bramce stanie Grzegorz Sandomierski, który wrócił do Polski po nieudanym podboju Belgii, Anglii i Chorwacji. Na grę może też liczyć portugalski obrońca Joshua Silva oraz – być może – brazylijski pomocnik Wagner, o ile na czas dotrze jego certyfikat. Po stronie Legii awizowany jest były gracz Zawiszy Igor Lewczuk, a także Jakub Kosecki, Arkadiusz Piech, Marek Saganowski, Ivica Vrdoljak i kilku juniorów.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Koniec świata w Belo Horizonte.
Do wydania papierowego o meczu dość zwięźle zdążył napisać tylko przebywający w Brazylii Tomasz Włodarczyk. Ciężki nalot na Belo Horizonte. Cytujemy fragment:
Uszczypnij mnie i powiedz, że to tylko zły sen – tak zalani łzami brazylijscy kibice musieli reagować na to, co stało się na stadionie Mineirao w Belo Horizonte. Mijała 30. minuta. Na telebimie Brazylia – Niemcy 0:5. Ostatecznie skończyło się na 1:7. Podopieczni Joachima Löwa w fantastycznym stylu awansowali do finału. To nowe Maracanazo. Drużyna Scolariego napisała nową niechlubną kartę historii. Miroslav Klose wręcz odwrotnie. Zemścił się za finał z 2002 roku. Jest najlepszym strzelcem w historii MŚ – zdobył w finałach 16 bramek (…) Niemcy zagrali może najlepsze 30. minut w historii swoich występów w mistrzostwach świata. Do niedawna Joachim Löw nie doceniał stałych fragmentów gry. Można powiedzieć, że je bagatelizował. Podczas EURO 2012 stwierdził, że nie są jego priorytetem, skoro większość goli strzela się z otwartej gry. Być może jego optykę na ten element gry zmienili piłkarze Bayernu Monachium. Bastian Schweinsteiger powiedział po przybyciu do Monachium Pepa Guardioli, że niemal na każdym treningu ćwiczą rzuty wolne i rożne. 28 korner i już czwarte trafienie na tym mundialu. Zmiana podejścia, ugięcie się Löwa przed namowami asystenta Hansiego Flicka daje wymierne rezultaty w Brazylii. W 11. minucie po dośrodkowaniu właśnie z rzutu rożnego Toniego Kroosa Thomas Müller zdobył swojego piątego gola w turnieju i już tylko jednego brakuje mu do prowadzącego w klasyfikacji strzelców Jamesa Rodrigueza z Kolumbii. Wygląda na to, że może zostać królem strzelców na drugim mundialu z rzędu. To był dopiero początek strzelaniny w Belo Horizonte do bezbronnych kanarków, którzy byli tłem dla idealnie działającej niemieckiej maszyny. Między 23. a 29. minutą półfinałowego spotkania stało się coś, czego nie spodziewali się sami Niemcy. Chyba bez przesady można powiedzieć, że to było najgorsze 6. minut w historii brazylijskiego futbolu. Klose – raz, Kroos – razy dwa i jeszcze raz Khedira. 5:0! Na trybunach szok. Ludzie zaczęli płakać. Część stwierdziła, zresztą słusznie, że już nic dobrego dla Canarinhos zdarzyć się nie może i opuściła stadion. Nie sposób nawiązać do 1950 roku i słynnego Maracanazo, kiedy w Rio de Janeiro Brazylia przegrała mistrzostwo świata z Urugwajem (1:2). Wtedy to był mecz decydujący (nie finał, bo grało się w innym systemie), teraz podopieczni Felipe Scolariego polegli już na dwa kroki przed wzniesieniem Pucharu Świata.
Perez w butach Di Marii. Selekcjoner Argentyńczyków musi znaleźć alternatywę dla kontuzjowanego piłkarza Realu. Może się nią stać niedoceniany Enzo Perez.
Sabella musi wybierać między wprowadzeniem w środek pola jeszcze jednego zawodnika i powrotem do formacji z trzema pomocnikami, a wpuszczeniem do jedenastki skrzydłowego zamiast Angela, co byłoby równoznaczne z bardziej ofensywnym ustawieniem 4-2-3-1. Niewiadoma w składzie Argentyńczyków może też zadziałać na ich korzyść, gdyż sztab szkoleniowy Louisa Van Gaala szczegółowo analizuje każdego przeciwnika (…) Dziennikarze będący blisko kadry donoszą, że nadchodzi czas Enzo Pereza. Człowieka jak dotąd będącego na drugim planie, ale sprawdzonego wcześniej przez selekcjonera i zawsze przygotowanego do gry. – Jest moim aniołem i bez względu na okoliczności mogę na niego liczyć – wyznał kiedyś Sabella, który pracował z pomocnikiem dwa lata w Estudiantes La Plata…
Nie jest to szczególnie elektryzujący tekst, chyba że bardzo chcecie zagłębić się w detale. Na stronie obok parę zdań o uzależnieniu Holenderów od Robbena – kolejny, więc nawet nie będziemy cytować. Skupimy się na Messim. Mieć go w składzie to jak znaleźć wodę na pustyni – pisze Barbara Bardadyn.
Po Copa America w 2011 roku Leo Messi był załamany. Był załamany do tego wręcz stopnia, że poważnie zastanawiał się nad rezygnacją z gry w drużynie narodowej. Chociaż błyszczał i zachwycał w Barcelonie, na rozgrywanych w Argentynie mistrzostwach Ameryki Południowej był ledwie cieniem samego siebie. Kibice mieli dość. Na wszystkich stadionach Messi był wygwizdywany, wyzywany, w mediach nie zostawiono na nim suchej nitki. Zresztą w ojczyźnie nigdy nie traktowano go jak wielką gwiazdę. Z kraju wyjechał jako 13-latek, a gdy kilka lat później dostał pierwsze powołanie go reprezentacji U-20, w federacji nie wiedziano nawet jak prawidłowo napisać jego nazwisko (do Barcelony wpłynął faks z powołaniem dla Leonela Mecci), kibice, a nawet niektórzy koledzy (m.in. Sergio Agüero) nie mieli pojęcia kim jest. W kadrze zawsze miał pod górkę. Wymagano od niego nie tylko goli, ale także znakomitej gry, jaką na co dzień zachwycał w Hiszpanii. Gdy tego brakowało, a w ostatnich latach brakowało bardzo często, piłkarz z Rosario zbierał cięgi. Argentyńscy kibice nie mogli pojąć dlaczego najlepszy piłkarz świata zawodzi w drużynie narodowej, niejednokrotnie zarzucano mu, że nie zależy mu na występach w reprezentacji, że najważniejsza jest Blaugrana, że za nic ma koszulkę Albicelestes. Kolejni selekcjonerzy dwoili się i troili, żeby znaleźć dla Messiego takie miejsce na boisku, gdzie czułby się swobodnie i mógł grać tak, jak w klubie. Wysiłki szły jednak na marne. Ani Jose Pekermanowi, ani Alfio Basile, ani Diego Maradonie ani Sergio Batiście nie udało się wyciągnąć z napastnika jego potencjału. Zrobił to Alejandro Sabella. Dopiero u niego Messi zamknął usta krytykom. Nie tyko strzela gole (u obecnego trenera kadry zdobył więcej bramek niż za kadencji wszystkich poprzednich), ale, o czym przekonaliśmy się w tym mundialu, też bardziej angażuje się w grę, odbiera piłki, pomaga defensywnym pomocnikom. Było to widać choćby (1:0) w ostatnim meczu z Belgią, kiedy w ferworze walki popełnił nawet trzy faule.
Na kolejnej stronie dwa teksty, które cytowaliśmy z Faktu:
– Demichelis idzie na wojnę z Van Gaalem
– Ebi Smolarek pomylił się w ocenie Holendrów.
Jeszcze tylko jeden fragment na ten temat…
Obrońca Holandii, 22-letni Stefan de Vrij, to pański sąsiad. Zaczynał grę w piłkę pod okiem pańskiego ojca Włodzimierza. Radzi sobie bardzo pewnie.
– To dla Stefana turniej życia. On dwa lata temu miał świetny sezon, w poprzednim nie błyszczał, lecz w kadrze nie zawodził. Obserwuję go w mistrzostwach i widzę, że nie robi głupich rzeczy, nie popełnia grubych błędów. On stara się rozgrywać, ma dobre podania, nawet do grających z przodu van Persiego czy Robbena. Stefan nie oddaje piłki pierwszemu z brzegu koledze. Stara się brać odpowiedzialność.
Arjen Robben to symulant?
– Nie. Raz starał się nabrać sędziego, ale ja bym go rozgrzeszył, bo to było w nerwowej końcówce spotkania z Meksykiem. Arjen jest świetnym piłkarzem. Niby wszyscy wiedzą, że schodzi do środka i „nawija” na lewą nogę, ale mało kto potrafi go powstrzymać.
Jeśli Holandia odpadnie w półfinale, to mimo wszystko wróci z podniesioną głową?
– Tak, kadra ma problem, że cztery lata temu był finał. Jeśli Holendrzy zajmą powiedzmy trzecie miejsce, żadnego powitania – jak było to po wicemistrzostwie – nie będzie. Wielu Holendrów dzisiaj mówi, że liczy się tylko mistrzostwo. Półfinał nie jest traktowany przez nich jak wyjątkowy sukces. Jeśli nie będzie finału, to w Amsterdamie na lotnisku pojawi się może grupka kibiców.
A na koniec nieco Ekstraklasy. Dwa testy mistrzów Polski – Legia gra dziś o Superpuchar. Wczoraj pierwszy garnitur pokonał Hapoel Beer Szewa. W jakim stylu?
Legia nie zamierzała zmieniać swojego nastawienia. Grała ofensywnie, spychając rywala do obrony. Wystarczyło żeby raz wyżej podszedł Tomasz Brzyski, precyzyjnie zacentrował, a Michał Żyro zdobył bramkę. Głową, co w seniorskiej piłce mu się jeszcze nie zdarzyło. 22-latek obiecywał wiosną, że popracuje nad tym elementem, bo to jego największa bolączka. W pierwszej części jeszcze mu nie wyszło, bo zmarnował jedną sytuację do zdobycia bramki. W drugiej już trafił, idealnie, nad bramkarzem, nie potrzebował nawet wyskakiwać do tego dośrodkowania. Kwadrans przed końcem legioniści nieco spuścili z tonu, na kilka minut wycofali się, pozwalając przejąć gościom inicjatywę. Od tego, by utrzymać czyste konto, mieli Duszana Kuciaka. Raz Słowak miał szczęście, bo po potężnym uderzeniu jednego z przeciwników piłka trafiła w poprzeczkę. Chwilę później zachował się już kapitalnie, broniąc strzał z bliska i jeszcze dobitkę. Inna sprawa, że arbiter powinien odgwizdać pozycję spaloną, bo Arbeitman stał tuż przed Kuciakiem i mu przeszkadzał. Po tych sytuacjach Henning Berg nakazał swoim zawodnikom podejść wyżej i znowu doszli do głosu. Kucharczyk strzelił nawet gola, ale arbitrzy uznali, że był na pozycji spalonej. Wcześniej dostał żółtą kartkę za próbę wymuszenia (zdaniem sędziego) rzutu karnego. Podsumowując ostatni test legionistów przed startem eliminacji Ligi Mistrzów, można być w miarę zadwolonym. Nieźle zaprezentowała się stołeczna defensywa, obaj stoperzy grali pewnie, wyróżniał się Łukasz Broź, skuteczny w obronie i groźny z przodu. W coraz lepszej dyspozycji jest Orlando Sa, nie unika gry kontaktowej, radzi sobie mając za plecami obrońców rywala. Żyro przyzwyczaił nas do dobrej formy, Radović podobnie. Kuciak po raz kolejny udowodnił, że jest fachowcem pierwszej klasy. Inna sprawa, że niezależnie od składu i okoliczności, wyeliminowanie Irlandczyków jest obowiązkiem…
Lech nie sprzeda Karola Linetty’ego. A rzekomo chciał go… Tottenham.
W ostatnich dniach znów zrobiło się głośno Karolu Linettim. Angielska gazeta The Sun poinformowała bowiem, że pomocnika Lecha chce zatrudnić Tottenham Hotspur i jest skłonny zapłacić za transfer 2,5 mln funtów, czyli nieco ponad 3 mln euro. To kolejny z dużych zachodnich klubów, z którymi był łączony w ostatnich miesiącach młody reprezentant kraju. Wcześniej przewijały się m.in. tak znane firmy, jak Manchester United, Atletico Madryt, Borussia Dortmund, czy nawet Real Madryt. Kibice Kolejorza mogą jednak spać spokojnie, bo w najbliższym sezonie 19-latek nadal będzie występował w drużynie wicemistrzów Polski. Zresztą Linetty spokojnie podchodzi do informacji na jego temat. – Skupiam się tylko na tym, żeby dobrze przygotować się do sezonu i osiągnąć cele, jakie sobie założyliśmy z Lechem – mówi młody pomocnik Kolejorza. Według angielskich dziennikarzy Linetty miał być pierwszym letnim wzmocnieniem Tottenhamu oraz pierwszym zakupem Mauricio Pochettino, nowego menedżera 6. zespołu ostatniego sezonu Premier League. Według naszych informacji temat transferu był, ale szybko upadł, co potwierdza menedżer piłkarza Tomasz Magdziarz. Spotkał się on niedawno w Londynie z dyrektorem sportowym Tottenhamu, ale rozmowa dotyczyła przyszłości Linettego, a nie przejścia piłkarza w tym oknie transferowym. – Nawet nie zawracałem Karolowi głowy tą sprawą. On wraz z rodziną już dawno zdecydował, że chce jeszcze zostać w Poznaniu. My też jesteśmy zdania, że na wyjazd byłoby za wcześnie – przyznaje szef Fabryki Futbolu. Tak więc na razie Linetty nie będzie Kogutem.
Wisła ma tymczasem problem z Donaldem Guerrierem. Haitańczyk od poniedziałku nie pojawił się w klubie i nie można nawiązać z nim kontaktu. Może czekać go kara finansowa.
– Donald miał wolny weekend i w tym czasie mógł robić co chciał, ale w poniedziałek miał się stawić w klubie na rehabilitacji i sesji zdjęciowej. Nie przyszedł. Nie zjawił się w klubie także, we wtorek. Dzwoniliśmy do niego, ale nie odbierał. Nagraliśmy więc wiadomość, aby jak najszybciej przyszedł i wyjaśnił swoje zachowanie. Jeśli nie przedstawi uzasadnionych przyczyn swojej nieobecności, to może się liczyć z karą finansową. Kłopoty komunikacyjne na linii Wisła – Guerrier zaczęły się tuż po zakończeniu sezonu, Zawodnik oznajmił bowiem, że leci do Szwajcarii, aby podpisać kontrakt z FC Zurich, choć miał ważną umowę z krakowskim klubem. Trzeba było interweniować u jego menedżera. Skruszony Guerrier, chcąc udobruchać kibiców, napisał pod swoim zdjęciem na facebookowym profilu “Tylko Wisła”. Po powrocie z urlopu Haitańczyk nie mógł wznowić treningów, gdyż wciąż nie wyleczył kontuzji stawu skokowego, jakiej doznał pod koniec sezonu. Rehabilitacja miała trwać dwa tygodnie. Donald jednak rzadko zjawiał się w bazie treningowej w Myślanicach, nie oglądał sparingów kolegów z drużyny, a na Facebooku chwalił się wizytą u znajomych w Paryżu. Wczoraj zamieścił swoje zdjęcie z Krakowa, więc jest nadzieja, że w końcu pojawi się w klubie.