To miał być Superpuchar, a wyszedł z tego supersparing. Taki spóźniony dzień dziecka, bo na boisku obok kilku młodych kandydatów na piłkarzy Legii pojawił się nawet 16-latek, który parę tygodni temu ukończył gimnazjum. A to wszystko przy akompaniamencie ich rówieśników, w liczbie kilku tysięcy zaproszonych na trybuny. Mistrzowie Polski bez skrupułów pokazali, że mecz, o organizację którego tak zawzięcie walczyli, jednak mieli w dupie, natomiast Zawisza… Cóż, to też trochę alarmujące, że pucharowicz, grający mocnym składem, zwycięstwo zapewnił sobie dopiero w ostatniej minucie.
Pięć goli, ładna pogoda, kilka fajnych akcji, szpaler (ha, ja!) – niby wszystko się zgadza, ale… My pozostajemy przy swoim: jeżeli Superpuchar Polski ma mieć rangę czegoś pomiędzy sparingiem a spóźnionymi obchodami dnia dziecka, to lepiej od razu dać sobie spokój. Po co się wygłupiać? Przecież ważniejszy był wczorajszy sparing z Izraelczykami.
Dobra, jeszcze parę luźnych wniosków z tego, co rzuciło nam się w oczy.
– Zadebiutował w Polsce trzeci Paixao, tym razem mowa o nowym trenerze Zawiszy. Meczu nie dokończył, w samej końcówce wyproszono go na trybuny.
– Sędzia Frankowski powinien obligatoryjnie zaliczyć wizytę u optyka, w celu nabycia okularów, tudzież soczewek. Kompletnie bez formy, mylił się w obie strony, nie stosował przywileju korzyści, no i – przede wszystkim – gospodarzom należał się rzut karny.
– Kosecki przetrwał bez konieczności interwencji chirurga pewnie tylko dlatego, że znikał, zanim Petasz zdążył zawrócić. On ten, jak dostawczy, zawijał “na trzy”.
– Lewczuk parę razy spisał się na plus, ale nie powierzylibyśmy mu losów w europejskich pucharach.
Na koniec odkrycie najbardziej bolesne w przededniu inauguracji sezonu.
O ile niektóre nie najlepsze wybory debiutantów można jakoś subtelnie uzasadnić, o tyle to, co wyprawiał Bereszyński przechodziło ludzkie pojęcie. Dzięki temu zasłużył sobie na osobny, specjalnie dedykowany akapit. Początkowo myśleliśmy, że Bartek po prostu wstał dziś z łóżka lewą nogą, wszak słabszy występ każdemu może się zdarzyć, zwłaszcza jeśli z konieczności występuje po przeciwnej flance niż zazwyczaj, ale… No nie. To się nie godzi. Mógł nie wstawać w ogóle. Szybcy skrzydłowi Zawiszy z chaotycznym Carlosem na czele objeżdżali go z taką łatwością, z jaką na pustej ulicy samochód mija rowerzystę. Były lechita w każdej kolejnej akcji zdawał się życzyć Brazylijczykowi szerokiej drogi.
Teraz już chyba nikt nie ma złudzeń, dlaczego w podstawowym składzie mistrzów Polski znalazło się miejsce dla Brozia, mimo że ten niewiele zrobił, by tak właśnie było. Zresztą pewnie zagrzeje je na dłużej, bo fatalny występ Bereszyński okupił groźnie wyglądającą kontuzją.
Po meczu Zawisza cieszył się, piłkarze tańczyli w kółku. Nie do końca wiemy, co konkretnie świętowali. Niby mają kolejne trofeum, ale tym razem go po prostu przygarnęli. Ktoś dawał, to wzięli.