Cały mundial ciężko było nas oderwać od telewizorów. Ale dziś, podczas potyczki o honor pomiędzy Hiszpanią i Australią, ciężko było nas zmusić do oglądania. Nie ma stawki, nie ma emocji. Mecz wypruty ze smaku, równie zapadający w pamięć co Pogoń Szczecin – Podbeskidzie Bielsko Biała. Hiszpania wygrała 3:0 i odbiera Polsce koronę mistrza mundialowych meczów o nic. Engel i Janas cali we łzach.
O czym tu w ogóle rozmawiać? Że błysnął Torres, bo strzelił bramkę i zrobił asystę? A przy tym w pierwszej połowie rozdarła mu się koszulka, co zrobiło znacznie większą furorę w necie niż bramki Hiszpanów? A może o tym, że Australia w obronie grała na poziomie reprezentacji atolu Bikini, bardzo w formie z eliminacji oceanicznych? Socceroos zaproponowali radosny futbol, ale przede wszystkim w tyłach, bo z przodu, pod nieobecność dziadków Cahilla i Bresciano, było słabo. Ambicja na miejscu, ale rewolwery nienabite. Leckie z drugiej ligi niemieckiej to jednak trochę mało, nawet na najgorszą Hiszpanię od lat.
Ostatecznie mecz zdominował więc David Villa. To był jego ostatni występ w barwach reprezentacji Hiszpanii (99 starć, 59 goli). Uczcił go bramką, a potem łzami gdy schodził z boiska – nie wytrzymał chłop, musiał. Szacunek dla tego starego lisa. Kolejny dowód, że coś bezsprzecznie w La Roja się kończy. Ale patrzyliśmy dzisiaj na niektóre młode wilczki i też jasne jest, że coś nowego zaraz się zacznie. Ma tu przecież kto przejąć pałeczkę. Tylko zgrać ten zespół, a znowu będą rozbijać się po strefach medalowych wielkich imprez.
Australia natomiast przyjechała po doświadczenie i z pewnością je zdobyła. Mimo trzech porażek, bilansu bramkowego na mocnym minusie, nie będzie zapamiętana źle. Choćby za świetny mecz z Holandią, gdzie postawili trudne warunki, trudniejsze niż Hiszpania i Chile, co wiemy dopiero dzisiaj. Na Puchar Azji organizowany u siebie za rok będą gotowi i silniejsi.