To miało być spotkanie dwóch światów – kibolski “against modern football” z naczelną regułą “suppport your local football team” kontra kibice Barcelony, korzystający z dobrodziejstw globalizacji i śledzący na żywo poczynania jednego z najlepszych klubów świata. Jakub Olkiewicz pojechał na spotkanie z członkami polskiego fanklubu katalońskiej potęgi, Piotrem Gwiazdą i Piotrem Olejnikiem. Zamiast ostrej dyskusji skończyło się jednak na… szukaniu podobieństw.
*
Parafrazując legendarne pytanie: dlaczego Barcelona?
Piotrek Gwiazda: Ciężko odpowiedzieć, każdy ma swoje preferencje, upodobania, zakres zainteresowań i trudno to jakkolwiek ubrać w słowa. Jeśli chodzi o mnie i Barcelonę – zaczęło się od Ronaldo, gdy byłem małym chłopcem. To jeden z pierwszych piłkarzy, których kojarzyłem z nazwiska, właśnie wtedy, gdy notował fenomenalny sezon w Barcelonie. Potem odszedł do Interu, ale u mnie została już Barça – zacząłem się interesować tym klubem, a im dalej odchodziłem od sfery sportowej i szukałem informacji o tym wszystkim, co dzieje się wokół, tym bardziej wciągałem się w kibicowanie Blaugranie.
Piotrek Olejnik: Pierwszą wielką imprezą, którą świadomie przeżyłem były Mistrzostwa Świata w 1998 roku we Francji. Tam zaś brylował Ronaldo, który chwilę wcześniej grał w Barcelonie, Rivaldo, który właśnie zaczynał grę w Barcelonie, no i Holandia, z której pół składu reprezentowało, albo miało wkrótce reprezentować Barcelonę, trafiając tam razem z van Gaalem. Wszystkie drogi prowadziły więc do Katalonii i chyba tylko mój wielki idol Batistuta nie trafił ostatecznie do Barcelony. Trzymałem kciuki za Holendrów, potem za Brazylijczyków a moje marzenia o triumfie przekreślił Zidane – to z kolei wyznaczyło mój stosunek, także później, gdy już trafił do Realu. Dodatkowo pierwszy mecz Barcelony z Realem, który dobrze pamiętam to powrót Luisa Figo na Camp Nou.
Ze świńskim ryjem? (śmiech)
PO: Tak, właśnie ten. Gdy zobaczyłem pasję kibiców, którzy obrzucili go monetami, banknotami, telefonami, a w końcu i świńskim łbem, utwierdziłem się w przekonaniu, że to dobry i słuszny wybór.
Pytam o przyczyny, bo mam wrażenie – i nie chcę tu w żaden sposób deprecjonować czy negować waszego stylu kibicowania – że właśnie poszczególni piłkarze, czy piłkarscy idole są głównym “zapalnikiem” dla fanów zagranicznych zespołów…
PO: Ale to trzeba ustalić już na samym początku: drużynom zagranicznym kibicuje się głównie ze względu na grę, styl i piłkarzy. W Polsce pewnie większą uwagę poświęca się atmosferze, klimatowi i dopingowi.
Zmierzam do tego – co zresztą widać w waszych wypowiedziach – że ci pierwsi idole – choćby Ronaldo czy Figo z Barcelony przewędrowali do największego wroga, do Realu, ale wy i pewnie wielu innych zostaliście już przy tym pierwszym klubie…
PO: Nasi kilka lat starsi koledzy wychowali się na dream-teamie Cruyffa z Romario, Laudrupem czy Stoiczkowem. Jeśli zapytasz tych trzydziestokilkuletnich – wszyscy z pewnością ich wymienią, jako tych, którzy oddziaływali mocno na wyobraźnię kilkunastoletnich wówczas chłopaków.
Pytam, bo staram sobie wyobrazić młodego chłopaka, który zainteresował się klubem przez osobę idola, a następnie ów idol przechodzi do największego rywala. Czy serce “idzie” za piłkarzem, czy zostaje już przy klubie? Kiedy następuje ten moment przejścia?
P: Szczerze powiedziawszy nie pamiętam. Utkwił mi w pamięci Ronaldo w Barcelonie i faktycznie, choć śledziłem wyniki Interu po jego transferze, większa sympatia pozostała już przy Katalończykach.
PO: Ja nie miałem takiego problemu, bo w jednym zespole grało tylu moich ulubionych zawodników, że zacząłem się tym interesować – oglądać mecze, skróty, Eurogole, wówczas jeszcze “kibicować na telegazecie” – bo jak inaczej można było w Polsce w tamtych czasach kibicować Barcelonie. (śmiech) Potem już poszło lawinowo – zacząłem zgłębiać historię, dostrzegać analogie także do naszego narodu, doświadczonego w historii, walczącego o niepodległość. Silny, znienawidzony sąsiad, potem jeszcze informacja o tym, że Katalończyków pogardliwie określa się “Polacos”, przez to że mówią niezrozumiałym dla Kastylijczyków językiem… Wtedy już byłem absolutnie pewny, że będę kibicował właśnie Barcelonie.
P: A ja jeszcze dopowiem – po Ronaldo kolejnym ulubionym piłkarzem był Kluivert, a i sama Holandia była moją ulubioną reprezentacją w tamtym okresie. Wielu z nich grało w Barcelonie, więc też miałem delikatną “kumulację” i… jakoś tak zostało.
PO: Co do twojego pytania zaś – pewnie były takie kluby, gdzie piłkarze szybko się zmieniali i wielu dzieciaków lawirowało za nimi między zespołami, ale my mieliśmy to szczęście, że nasi idole kilka lat pograli na Camp Nou i takich dylematów nie było.
Staram się tutaj cały czas znaleźć ten przełomowy moment, bo jeśli chodzi o polskie kluby, jest nim chyba ten pierwszy mecz, na który za rękę prowadzi ojciec, ewentualnie starszy brat, albo kumple z osiedla. Szukam różnicy.
P: My na pierwszy mecz musieliśmy sami zapracować (śmiech).
PO: No widzisz, ja na przykład pochodzę z Piły, gdzie za czasów mojego dzieciństwa nie było klubu piłkarskiego! W 1999 roku powstał klub, który grał przez kilka lat w okręgówce, ale numerem jeden był żużel, Piła była ważnym ośrodkiem dla sportów motorowych. Mieliśmy nawet mistrza Polski i faktycznie, tata co drugą niedzielę, od kwietnia do października, prowadził mnie na żużel. Jeśli chodzi o piłkę, w Pile – wiadomo – mogłem być wyłącznie kibicem Lecha, ale jeździłem do Poznania dość rzadko, maksymalnie kilka razy w sezonie i nie chciałbym na pewno pozować na jakiegoś fanatyka “Kolejorza”, określiłbym się raczej jako sympatyk.
P: Ja z kolei jestem z warszawskiego Bródna. Niby osiedle, gdzie panuje Legia, ale nie pamiętam, by którykolwiek z moich rówieśników jeździł na Łazienkowską w okresie, gdy zaczynałem interesować się Barceloną. Dopiero później, gdy każdy mógł już samodzielnie pojechać na stadion, poszło to do przodu. Jasne, nawet u mnie w bloku jest małżeństwo, które nie opuszcza żadnego spotkania, ale wśród moich znajomych ciężko byłoby znaleźć kogoś, kto już wtedy bywał na stadionie. Paradoksalnie pierwszy mecz na żywo obejrzałem więc na stadionie Polonii Warszawa, bo pomimo kojarzenia Bródna z Legią, to właśnie Polonia prowadziła tam akcje marketingowe w szkołach, przyjeżdżali ich piłkarze, nauczyciele organizowali wyjścia grupowe na mecze. Nie złapałem jednak wtedy tego bakcyla, no a po maturze, gdy tylko pojawiły się pierwsze zarobione pieniądze, postanowiłem pojechać na mecz Barcelony. Szczęśliwie złożyło się, że trafiłem na spotkanie z Realem i zdołałem nawet złapać fotkę z najlepszym trenerem w historii tego klubu.
Kolejnym pytaniem miało być: dlaczego nie klub z Polski, ale Piotrek już częściowo odpowiedział – nie miał w mieście żadnego polskiego klubu…
P: U mnie z kolei nie było jakiejś większej zajawki, raz pamiętam jak wyrwaliśmy się bez wiedzy rodziców z kolegami z Bródna na Legię zebrać autografy po treningu. Grał jeszcze wówczas Szamotulski, bodajże Murawski, ale tak jak mówię, nieszczególnie się w to wkręciłem.
PO: A tutaj też od razu warto poruszyć kwestię hasła wypisywanego często w komentarzach, także na Weszło: “support your local football”. Pomijając już, że wypadałoby “support your local language”, to zastanawiam się na przykład nad fanami Legii z różnych stron Warszawy, czy nawet spod Warszawy. Czy nie mają swojego klubu na Ursynowie, w Ząbkach czy jeszcze gdzieś indziej? Co to znaczy tak naprawdę “local team”? Są pewnie tacy mieszkańcy Radomia, którzy zarzucają legionistom z tego miasta, że powinni kibicować Radomiakowi czy Broni, są też tacy, którzy mają pretensje do warszawiaków, którzy kibicują Barcelonie. Gdzie jest ta granica? Żyjemy w erze globalizacji i tak naprawdę nie mamy granic. Nie jest wyznacznikiem poglądów, albo patriotyzmu, że kibicujesz tej lub innej drużynie piłkarskiej.
Z drugiej strony sam wtrąciłeś wcześniej, że do Barcelony przekonały cię również analogie do naszego narodu, czuć tu trochę ten patriotyzm.
PO: Zafascynowała mnie liga hiszpańska, przedstawiana jako ta, w której gra się najpiękniej i najbardziej technicznie. Ja chciałem kibicować drużynie, która będzie grała właśnie w ten sposób, zwyczajnie najładniej. Nie byłem łasy na trofea, bo warto nadmienić, że w okresie gdy obaj zaczęliśmy kibicować Barcelonie, to Real w pięć lat zdobył trzy Puchary Europy. Mimo tych sukcesów, nie chcieliśmy wspierać Kastylijczyków, także z uwagi na otoczkę symbolu reżimu czy stołecznego ciemiężyciela.
P: U mnie z kolei to wszystko przyszło później, sympatyzowałem z Barceloną dość długo, ale na pewno przyczyną nie była rywalizacja z Realem czy cały etos towarzyszący temu klubowi. Jasne, gdyby to miała być wyłącznie sympatia wynikająca z gry, nie zaangażowalibyśmy się w to tak bardzo. Dziś obaj jesteśmy przecież socio, już od paru lat, ja od czterech sezonów jestem zapisany w kolejce do zakupu karnetu sezonowego.
Zapisany od czterech lat? Moglibyście przybliżyć jak wygląda kwestia sprzedaży tych wejściówek?
P: Jest bodaj 89 tysięcy osób, które mają karnetowe całosezonowe. Zostaje kilka tysięcy w tej – nazwijmy to – wolnej puli plus część dla sponsorów. Gdy jednak ktoś z karnetem nie przychodzi na mecz – może odstąpić swoje miejsce, klub sprzedaje wówczas bilet w zamian oferując posiadaczowi karnetu określone rabaty czy zniżki, także na przedłużenie karnetu w kolejnym sezonie. W tym momencie karnety są na tyle pożądane, że właściwie nikt go nie oddaje, ewentualnie odstępuje miejsce na konkretne mecze. Ostatnio zresztą Rosell zorganizował spis wszystkich socio, między innymi po to, by zweryfikować karneciarzy, wśród których było… sporo nieżyjących socios.
PO: Rodziny tych zmarłych nie chciały tracić karnetu, więc opłacały jego kartę członkowską i jego karnet. Na Camp Nou nie ma żadnych weryfikacji tożsamości – wchodząc na stadion wystarczy pokazać karnet lub bilet i przechodzi się niezależnie od danych na bilecie.
P: Niejednokrotnie zdarza się, że starsi kibice oddają bilety młodszym członkom rodziny, niektórzy próbują też zarobić odsprzedając bilety turystom.
Rozumiem, że sam proces kupna wygląda trochę jak zapisy do lekarza w Polsce? Nawet czas oczekiwania jest chyba podobny.
P: Tak, mam swój numerek, zaczynałem z pułapu powyżej sześciu tysięcy, teraz mam trochę ponad trzy tysiące trzysta. Od 2-3 lat zwalnia się mniej więcej 200-300 karnetów rocznie.
Poruszyliśmy już trochę temat “otoczki”, która towarzyszy Barcelonie – w końcu hasłem przewodnim jest “mes que un club”. Czy to polityczne zaangażowanie klubu, wspieranie autonomistów, skandowanie okrzyków o niepodległości raczej was zachęcało, czy może odwrotnie, zniechęcało do klubu, któremu zaczęliście kibicować ze względu na piłkarzy?
P: Zdecydowanie na plus.
PO: Na plus. Na czele z hasłem “mes que un club”, które też warto tutaj dokładniej opisać. To nie jest slogan wymyślony przez Laportę czy Rosella, po to by sprzedać więcej pamiątek. Kibice innych klubów zarzucają często Barcelonie, że to hasło jest na wyrost, że to wyłącznie chwyt marketingowy, a nawet środek nacisku na sędziów. Nie, nic z tych rzeczy, to hasło wymyślone przez Narcísa de Carrerasa, prezydenta w latach sześćdziesiątych, odnosiło się do lat reżimu generała Franco. Camp Nou było jedynym miejscem w Katalonii, gdzie można było rozmawiać po katalońsku, do dziś zresztą komunikaty są podawane w tym języku. Tylko tam Katalończycy mogli zamanifestować swoją tożsamość.
Kibicowanie Barcelonie nierozerwalnie wiąże się ze wsparciem dla autonomii Katalonii?
P: Nie, nawet w Hiszpanii jest sporo osób, które nie są z Katalonii. Jako najbogatszy region, Katalonia przyciąga ludzi z Andaluzji czy innych regionów Hiszpanii, którzy zamieszkali w Barcelonie, ale są zupełnie poza polityką na Camp Nou. Dla nich nie ma znaczenia, czy stadion będzie się znajdował na terenie Hiszpanii czy też niepodległej Katalonii, ale wspierają go jako swój klub.
PO: My też nieszczególnie lubimy skrajne poglądy, niezależnie czy to skrajna prawica, czy skrajna lewica. Wszelkie skrajności zwykle niosą za sobą przemoc i poglądy oparte na argumencie siły, a nie sile argumentów. Nam się to nie podoba i na pewno nie zamierzamy jako Polacy występować w imieniu Katalończyków, walcząc o ich autonomię. Tu mogą pojawić się co prawda głosy, że podczas meczu Barcelony w Gdańsku skandowano „Independencia”. Cóż, byłem tam i tego nie słyszałem – poglądy kilkudziesięciu osób z wielotysięcznego tłumu nie mogą być utożsamiane z poglądami ogółu.
A jak wyglądają stosunki z tymi najbardziej radykalnymi kibicami, choćby z Boixos Nois, nie chodzi mi tylko o was, ale ogólnie o tych nieco mniej zaangażowanych w walkę polityczną sympatyków Barcelony?
PO: Obie grupy nie wchodzą sobie w drogę.
P: Chociaż tak jak powiedział Piotrek, unikamy skrajności, więc gdy pojechaliśmy do Barcelony nie mieliśmy jakiegoś wielkiego parcia na spotkanie z członkami Boixos Nois.
PO: Trzeba też dodać, że oni zostali wykluczeni ze stadionu przez prezydenta Laportę, ponieważ pod przykrywką grupy kibicowskiej zajmowali się handlem narkotykami, wymuszeniami, rozbojami i sprzedażą biletów, niejednokrotnie na czarnym rynku. Pamiętajmy, że wejściówki na wyjazdowe spotkania Barcelony to u koników wydatek rzędu kilkuset euro. Boixos Nois w zamian za organizację dopingu dostawali je za darmo i niewykorzystaną część sprzedawali po droższych cenach, na przykład turystom. Gruby handel i grube interesy, wszystko pod przykrywką sympatycznych fanatyków wspierających swój ukochany klub. Do tej grupy zresztą nie trafia się przypadkowo, to ekipa pełna – krótko mówiąc – bandytów, nierzadko z wyrokami za narkotyki, wymuszenia oraz rozboje.
P: Wśród tych Katalończyków, których poznałem, żaden nie miał dobrego zdania o Boixos Nois.
PO: A trzeba też dodać, że jest kilka innych grup kibicowskich na Barcelonie.
Możecie rozwinąć? Istnieje na przykład jakaś grupa ultras, czy oprawy są organizowane przez klub, zatrudniający do tego zewnętrzną firmę?
P: Na pewno obecnie wszystkie oprawy są uzgadniane z klubem, możliwe że część opraw wykonują ludzie, którzy kiedyś robili to wyłącznie jako kibice, dziś są już z kolei opłacanymi profesjonalistami. Nie przypominam sobie, byśmy spotkali się z kimś takim jak katalońscy ultras, zresztą nigdy nie zastanawialiśmy się, kto jest inicjatorem i organizatorem opraw na Camp Nou.
A te “inne grupy kibicowskie” o których wspominaliście? Chodzi o penye?
P: Tak, kibicowanie Barcelonie opiera się przede wszystkim na penyach, oficjalnych klubach kibica. Każda penya ma swój herb wmurowany na Camp Nou. W Glasgow spotkałem na przykład członków ośmioosobowej penyi, z których najmłodszy miał ponad 40 lat, najstarszy był już grubo po sześćdziesiątce. Często do penyi wciąga się swoje dzieci, zresztą dzieciaki zostają też socio tuż po urodzeniu, rejestrowani przez dumnych rodziców. W taki sposób postąpił na przykład Pique, którego syn stał się oficjalnym socio Barcelony w wieku… dwóch dni.
PO: A sam Pique też został socio tuż po narodzinach, bo jego dziadek był wiceprezydentem klubu. Swoją drogą – to jest bardzo proste. Dziewięćdziesiąt tysięcy osób ma karnety, karnety są przekazywane z pokolenia na pokolenie, ale ludzie i tak się starzeją – średnia wieku karnetowca na Camp Nou na pewno się podnosi. W czasach, gdy ci ludzie dostawali karnety i zostawali socio, kibicowanie oznaczało również manifestowanie swoich poglądów politycznych, swojej katalońskości, śpiewanie patriotycznych piosenek…
P: Nawet u was ukazał się artykuł dotykający tego tematu, o “drodze życia” kibica i przechodzeniu z „młyna” na trybunę „piknikową”. Tam jest podobnie, ale dominują właśnie ci, którzy trzymają miejsca od dekad.
PO: Jak zobaczysz sobie mecz Barcelony z Juventusem w połowie lat osiemdziesiątych, to stadion pływa w katalońskich flagach, rzucane są serpentyny, trybuna za bramką nie ma krzesełek, wszyscy skaczą i się bawią. Dziś to są ci sami ludzie, ale oni już się wyszaleli, dziś przychodzą do teatru. Widzieli z trybun zarówno Cruyffa, jak i Ronaldo, Ronaldinho, czy wreszcie Messiego.
Nie czujecie się wśród nich trochę nieswojo?
P: Zazwyczaj spotykamy się z sympatią i zaskoczeniem, że ktoś przejechał tyle kilometrów, by obejrzeć mecz Barcelony i interesuje się na co dzień zespołem. Nasz znajomy na przykład rozmawiał z lokalnym kibicem o składzie i gdy przeszedł do nazwisk zawodników z Barcelony B, to jego rozmówca musiał zbierać szczękę z podłogi. Wszyscy są w szoku, że tak daleko ktoś interesuje się tak mocno losami klubu.
PO: W hymnie klubu są słowa “czy z południa, czy z północy, jesteśmy zgodni, łączy nas jedna flaga”. My jesteśmy tego uosobieniem.
P: Nigdy nie spotkałem się z negatywną reakcją. Słyszałem tylko o nielicznych przypadkach, gdy Polaków kiepsko potraktowali Boixos Nois – to są nacjonaliści katalońscy, którym nie podoba się, że ktoś obcy owija się flagą Barçy lub Katalonii.
Wy sami nie odczuliście żadnej niechęci?
P: Nie, wszyscy podchodzą do tego z sympatią i uznaniem dla naszej pasji.
Całość skojarzyła mi się trochę z rodzimymi fanclubami, czasem dość egzotycznymi, jak kibice Legii w Szczecinku, albo Widzewa w Grudziądzu.
PO: Na pewno podobnie jak polscy kibice angażujemy się w akcje charytatywne. Sektorówkę z meczu w Gdańsku tniemy na kawałki, które w antyramach zostaną sprzedane kibicom, dochód ze sprzedaży zostanie zaś przekazany na cel charytatywny. Zbieramy się na też na ogólnopolskich zlotach, my reprezentujemy portal blaugrana.pl, należy też wspomnieć o licznych kolegach z FCBP, Fan Clubu Barca Polska. To najstarsza polska penya – obecnie mamy już bowiem dwie. Pewnie analogii jest więcej.
P: Co do akcji charytatywnych – cięcie flagi dzieje się już w tym momencie. Wcześniej, jakoś po zawiązaniu współpracy między Barceloną i UNICEF-em, podczas gran derbi zbieraliśmy w dziesięciu miastach w Polsce pieniądze, właśnie dla UNICEF-u. Podobnych akcji było jeszcze kilka.
Skojarzyłem to z fanclubami, bo szukam podobieństw między tym naszym, polskim stylem kibicowania, a waszą pasją. Jak wyglądają na przykład wasze wyjazdy?
PO: My akurat zajmujemy się organizacją wyjazdów na mecze Barcelony. Niemal równo pięć lat temu organizowałem wyjazd na finał Ligi Mistrzów do Rzymu, wówczas jeszcze na wariackich papierach, autokarem, po to by obejrzeć mecz w strefie kibica i poczuć tę atmosferę miasta żyjącego spotkaniem, być blisko tych wydarzeń. Okazało się, że strefę zamknięto tuż przed meczem, w dodatku zarządzono w Rzymie… prohibicję. Przy coli i pizzy obejrzeliśmy w 50 osób finał. Po nim pojechaliśmy na plac Św. Piotra i spotkaliśmy tam autokar piłkarzy Barcelony, którzy zatrzymali się z pucharem koło nas. To trochę uratowało ten mocno partyzancki wyjazd. Później zaczęliśmy już normalnie organizować wyjazdy na mecze, załatwiając bilety, dojazd i całą wycieczkę.
P: W Doniecku byliśmy w sto osób, dwa autokary, jazda trwała trzydzieści godzin. Raz na meczu Barçy w Mediolanie było bodaj kilkaset osób z Polski.
PO: Pamiętam list kibica, który mocno skrytykował nas na Weszło po meczu z Lechią Gdańsk, przekonując że ultrasowanie to godziny spędzone w autokarach i pociągach. Mogę zapewnić go, że my autokarami objechaliśmy chyba kilkakrotnie kulę ziemską, ponad połowa wyjazdów, które zorganizowaliśmy była właśnie autokarowa.
P: Moja najdłuższa trasa trwała bodajże 37 godzin, bez żadnych większych postojów. Nasza najdziwniejsza podróż to z kolei półfinał Ligi Mistrzów w Mediolanie z Interem, to było wtedy, gdy dał o sobie znać ten islandzki wulkan. Samoloty nie latały, więc pogodziliśmy się z tym, że raczej nie zobaczymy tego spotkania. Zaczęliśmy jednak rozmawiać na Gadu-Gadu i… od słowa do słowa, zdecydowaliśmy, że jedziemy samochodem. Podjęliśmy decyzję 21 godzin przed meczem. Wyjechaliśmy z Warszawy, zebraliśmy Piotrka z Poznania i dotarliśmy na San Siro piętnaście minut przed meczem.
PO: Po spotkaniu okazało się z kolei, że zamknięto nam parking i musimy przeczekać jakoś do otwarcia o 6 rano. Koczowaliśmy w parku.
P: A we Włoszech w dzień było ponad dwadzieścia stopni, ale nocą temperatura spadła do około sześciu. W drodze powrotnej z kolei nasz kierowca doznał ataku padaczki, na szczęście stało się to przy wjeździe na autostradę i zdążyliśmy zaciągnąć hamulec ręczny.
PO: Dlatego bardzo się oburzamy, gdy ktoś nazywa nas piknikami, czy zarzuca, że nie mamy pojęcia, czym jest prawdziwe kibicowanie. Byliśmy o krok, by “oddać życie za Barcelonę” w drodze z meczu.
Dokładnie tak, jak powiedział Boniek o kibicach Lechii, którzy zginęli w wypadku ich autokaru.
P: Robiąc tyle kilometrów za drużyną ryzyko niestety jest większe.
Czyli z waszej perspektywy kibicowanie Barcelonie wygląda dość podobnie do kibicowania polskim zespołom.
P: Nie miałem nigdy okazji uczestniczyć w meczu wyjazdowym polskiego klubu, więc ciężko mi się odnieść, ale sądząc po opisach wypraw znajomych uczestniczących w takich wypadach, atmosfera jest podobna.
PO: Staramy się zresztą robić też oprawy. Na przykład przed wyjazdem na Superpuchar Europy do Monako kilka lat temu na podwórku wykonałem transparent “Real kupuje, Barcelona wychowuje” z wizerunkiem Messiego. Gazety rozpisywały się wówczas, że kibice z Katalonii zaprezentowali oryginalny i ironiczny transparent, a w istocie pochodził on z Polski.
P: Zresztą w Kijowie na mecz z Dynamo nie pozwolono nam wnieść tego transparentu. Oficer UEFA stwierdził wówczas, że znajdują się na nim treści polityczne.
Brakuje jeszcze tylko problemów z policją.
P: Podczas meczu w Gdańsku, gdzie zaprezentowaliśmy sektorówkę, poznaliśmy od środka absurdalność przepisów dotykających na co dzień polskich ultrasów. Zaświadczenie o tym, że materiał jest niepalny…
PO: Dzień przed meczem potrzebna była zgoda straży pożarnej, jakieś certyfikaty… Ja na przykład nie mam nic również przeciwko pirotechnice, zwłaszcza, jeśli odpala się ją w sektorze ultrasów. Jeśli robią to kibice, którzy doskonale wiedzą jak się obchodzić z racą, nikomu nie dzieje się krzywda, to co w tym złego? Zresztą, nawet prezes Boniek swego czasu chwalił race, teraz pewnie z uwagi na klimat polityczny trochę mocniej waży słowa.
Jest w tej kwestii dość… niestały.
PO: Czysta polityka, ale wracając do nas – my nie mamy nic przeciwko takim formom dopingu.
P: Ja sam wprawdzie nie odpalam, ale trzeba przyznać, że oprawy z racami są fenomenalne. Oczywiście przy tym nie uważam, że są nieodłącznym i niezbędnym elementem meczu piłkarskiego i wyobrażam sobie wielki spektakl kibicowski bez pirotechniki.
Na meczach Barcelony też pojawiają się chyba race, nawet po wymeldowaniu ze stadionu Boixos Nois. Pamiętam bodajże ubiegłoroczny mecz o Puchar Króla, gdzie zostały nawet wrzucone na sektory kibiców Realu…
P: Tak, to było na Camp Nou. Na Superpucharze Europy w Monako też odpalono race.
PO: A jak już jesteśmy w tym temacie, to trzeba dodać, że decyzje polityków, policji czy straży pożarnej w tej kwestii też często są kompletnie irracjonalne. Czasami działają słusznie, ale zdarza się, że swoimi działaniami tylko pogarszają sytuację. Nic dziwnego, że spotyka się to ze sprzeciwem ultrasów i zwykłych kibiców.
P: Tutaj można podać przykład wspomnianego Monako, gdzie na Superpucharze Europy ochrona i stewardzi przygotowali specjalne kosze na odpalone race. Nie było żadnych interwencji czy komunikatów, kibice po prostu rzucali dopalające się flary na bieżnię, a tam obsługa stadionu przenosiła je do owych pojemników.
PO: Opowiedz jeszcze, co spotkało cię na sektorze gości w Madrycie.
P: A, tu z kolei uaktywniła się policja. Siedziałem spokojnie podczas spotkania z Realem, gdy nagle koło mnie stanął oddział hiszpańskich funkcjonariuszy w pełnym ekwipunku. Przyczyną interwencji okazały się… senyery, czyli flagi Katalonii. Uznali, że stadion to nie miejsce na takie manifestacje polityczne i pozabierali w dość zdecydowany sposób wszystkie flagi.
Od razu nasuwa się skojarzenie z Bełchatowem, gdzie ochrona chciała zdjąć kibicom GKS-u transparent “Cześć Bohaterom Września”, podobnych sytuacji było zresztą więcej w całej Polsce.
P: Myślę, że policjanci wszędzie są podobni.
W myśl ponadnarodowego hasła zapisywanego czteroliterowym skrótem. Wracając jednak do różnic między naszymi światami – czy nie uważacie, że opinia takich pasjonatów jak wy mocno cierpi, przez całe zastępy kibiców “fejsbukowo-forumowych”? To właśnie o nich myśli przeciętny kibic, słysząc o “sympatykach Barcelony”.
P: Na pewno, ale sądzę, że w każdej grupie społecznej można by znaleźć jakiś element marginalny, który psuje opinię całości, nie mówię już tu nawet tylko o kibicowaniu. W dodatku piłka nożna, Messi, Barcelona czy Real są tak głośnym tematem, że wszyscy mogą się wykazać – na plus, ale i na minus.
PO: Dodatkowo warto tu przypomnieć, że polscy kibice raczej nie mają takich problemów – tych bardziej fanatycznych nie kręcą internetowe kłótnie, a kibiców w kapciach, którym ciężko nawet przyjść na stadion w sytuacjach, gdy – na przykład – ci bardziej oddani bojkotują mecz, zwyczajnie nie są zainteresowani na tyle swoim klubem. My na blaugrana.pl bardzo dbamy o moderację komentarzy i jesteśmy uważani za jedną z najlepszych merytorycznie stron traktujących o zagranicznych klubach w Polsce. Nie wymieniając z nazwy, gdy wchodzi się na witryny innych zespołów, jakość postów czy komentarzy nie świadczy zbyt dobrze o ich autorach. Przyjęliśmy, że na blaugrana.pl ma się znajdować przede wszystkim merytoryczna dyskusja na temat piłki.
P: Nasi znajomi, cała nasza społeczność czy środowisko, które teraz jeździ wspólnie na wyjazdy wyrosło zresztą przede wszystkim z komentujących na blaugrana.pl czy jeszcze wcześniej użytkowników kanału IRC. Podczas meczów Barcelony atmosfera była tam bardzo fajna i towarzyska.
PO: A wracając jeszcze do polskich kibiców – wielu spośród ludzi, którzy jeżdżą z nami na wyjazdy Barcelony na co dzień kibicuje rodzimym zespołom. Nie widzą nic złego w tym, że w przerwie zimowej jeżdżą wspierać zagraniczną drużynę. Czasem zresztą okazuje się, że w jednym autokarze siedzi dwóch kibiców GieKSy, trzech z Górnika, jeden z Ruchu i jeszcze dwóch z Piasta Gliwice i wszystkich zbieramy w Katowicach. Odkładają wówczas na bok animozje pomiędzy rodzimymi klubami i razem dopingują Barcelonę. Dwaj nasi dobrzy koledzy są ze Stalowej Woli i Tarnobrzegu. Zawsze dogryzają sobie przy okazji meczów Stali z Siarką, za którymi objechali całą Polskę w kilku klasach rozgrywkowych, ale Barcelonie kibicują razem i dzięki niej na co dzień bardzo się przyjaźnią.
Nie czujecie trochę żalu – wy, którzy przejechaliście za klubem pół Europy – do tych, dla których kibicowanie Barcelonie kończy się na Facebooku?
P: Właściwie… nie znam takich osób.
PO: Nie utrzymujemy z nimi kontaktu. Staramy się trzymać wysoki poziom komentarzy, więc znamy głównie tych, którzy trzymają ten poziom. Spotykamy się na zlotach, na meczach, na wyjazdach i ci, którzy nie mają nic do zaoferowania merytorycznie odpadają już na etapie komentowania.
P: Ustalmy zresztą, że ci którzy piszą najwięcej komentarzy to zazwyczaj ci, którzy mają najwięcej wolnego czasu. Najwięcej wolnego czasu mają zaś… dzieci po szkole.
Czyli u was też funkcjonuje podział na “kumatych” i niekumatych.
PO: Raczej na inteligentnych i mniej inteligentnych.
P: I na pewno trzeba oddzielić kibicowanie zagranicznej drużynie od pisania w Internecie, że kibicuje się zagranicznej drużynie.
A tak zwani “sezonowcy”? To kolejny zarzut wobec kibiców zagranicznych drużyn, który trochę rykoszetem trafia w was, zupełnie niesłusznie.
PO: Nasz portal powstał dwanaście lat temu, zakładali go licealiści. Dziś średnia wśród nas to właśnie dwadzieścia, może dwadzieścia pięć lat. Jest sporo osób, które jest już po trzydziestce i kilku nastolatków. Gdy jednak trafia do nas trzynastolatek, który pisze, że “Messi jest super”, na wstępie jest kasowany i dość szybko się zniechęca. Szuka strony Barcelony, gdzie ktoś odpisze mu, że “bardziej super jest Iniesta” i sobie w ten sposób dyskutują. My raczej rozmawiamy o stylu gry Busqeutsa, tym kto byłby dla niego dobrym zmiennikiem i kto mógłby zastąpić Daniego Alvesa.
Jak widzicie przyszłość? Ja na przykład już zastanawiam się, czy zdążę zabrać synka jeszcze na stary stadion ŁKS-u, czy zadebiutuje już na nowym. Wy też swoich synów zaprowadzicie na Camp Nou?
P: Taką mam nadzieję.
PO: Tak, trzeba pamiętać, że kibicowanie Barcelonie jest bardzo młode. Wiadomo, jak to wyglądało w czasach komunizmu. Chociaż trzeba tutaj na pewno wspomnieć o panu Zbigniewie Kumidorze, słynnym dziennikarzu, który był korespondentem hiszpańskiej gazety “Don Balon”. Opowiadając nam historię swojego życia, wspomniał o odbytej w wieku kilkunastu lat podróży autostopem do Paryża. W stolicy Francji spotkał hiszpańską wycieczkę, z którą zabrał się do Barcelony, tam z kolei odnalazł Camp Nou. W klubie odnaleziono jego list, który wysłał pół roku wcześniej, jako wielki fan katalońskiego zespołu. Wszyscy byli w szoku, że chłopak z Polski był gotów na taką szaleńczą podróż i pan Zbigniew został zabrany na murawę, gdzie akurat odbywał się trening. Członkowie drużyny wzięli go “na barana” i zrobili sobie z nim zdjęcie. Takich jak on było maksymalnie kilku. Teraz rośnie młody narybek – synowie kibiców, którzy zaczynali w latach dziewięćdziesiątych.
Zastanawiam się jeszcze, jak podchodzicie do sprowadzania kibiców do roli klientów, często to jest podawane jako jedna z największych różnic w podejściu do fanatyzmu na trybunach.
PO: Moim zdaniem na trybunach potrzebni są i fanatycy, i klienci. Ja nie określę się mianem fanatyka Lecha Poznań, zgodnie z wytycznymi poznańskich ultrasów wybieram sektory inne, niż “Kocioł”, ale przychodzę, biorę dziewczynę, znajomych, kupuję gadżety. Dzięki takim jak ja, klub ma pieniądze na transfery, inwestycje i rozwój, a ultrasi mogą jeździć po Europie, kapitalnie prezentując się choćby w Manchesterze na meczu z City. Tak samo jest w Barcelonie – gdyby nie to, że socios płacą składki, a drużyna ma kibiców na całym świecie – nie byłoby za kim jeździć fanatykom. Mamy dużo szacunku do polskich kibiców, wśród nas są osoby, które zjeździły Europę za Barceloną, a Polskę za Siarką Tarnobrzeg. Pasja i kibicowanie jest zawsze podobne.
Największą różnicą, kto wie, może jedyną poważną, jest nasze przywiązanie do taktyki, składów i czysto piłkarskich wątków, podczas gdy w Polsce – pewnie z uwagi na poziom – często schodzi to na dalszy plan, na pierwszy wysuwając atmosferę, doping i oprawy. Reszta wygląda podobnie.
ROZMAWIAŁ JAKUB OLKIEWICZ
Fot.FotoPyK