Oczekiwania były gigantyczne. Nigdy wcześniej po potencjalnej niespodziance turnieju nie spodziewano się tak dużo. Nigdy też w historii mistrzostw nie było drużyny, którą niemal wszyscy typowali na czarnego konia. 90 procent ekspertów zapytanych przed turniejem o potencjalną rewelację, nie miało wątpliwości: Belgia. Bo jeśli nie teraz, z taką paką, to kiedy? Warto jednak zadać pytanie – czy ekipa z Courtoisem, Hazardem i Lukaku w ogóle zasługuje na miano czarnego konia? Czy oni kiedykolwiek mieli mocniejszą paczkę? I wreszcie – czy będzie można ich nazwać niespodzianką? Póki co zespół Wilmotsa rozpędza się w tempie brazylijskiego wi-fi. Jak już zaskoczy, to działa całkiem nieźle, ale swoje trzeba wyczekać.
2:1 z Algierią.
1:0 z Rosją.
Oba wymęczone.
Cedric ma 35 lat. Przyleciał do Brazylii z żoną i synem. Są typowymi belgijskimi kibicami – flagi na policzkach, czerwone koszulki, dwa piwka pod stadionem i peruka w stylu Marouane’a Fellainiego. Nie przyjechali tu, jak Argentyńczycy, dla których mecz to wielka, planowana tygodniami eskapada przeplatana nocami na plaży i zakończona powrotem do domu vanem. Takich kibiców dziś w Rio nie ma. Wyjechali gdzie indziej. Dziś miasto jest pełne Cedrików i Siergiejów. Ludzi, którzy zamieszkali w normalnych hotelach i nie noszą ze sobą gigantycznych transparentów pozdrawiających wujka, ciotkę i kilka lokalnych wiosek. Ludzi, którzy zarezerwowali swoje pobyty na fazę grupową plus jeden/dwa mecze fazy pucharowej. Dłuższy pobyt to powiększenie i tak olbrzymich kosztów, a i niemałe ryzyko, bo na co tak naprawdę stać Rosję? Kompletna niewiadoma. A Belgię? Już pierwszy mecz zasiał sporo wątpliwości.
A przecież samo rzucenie okiem na listę ze składami sugeruje, że mamy do czynienia z drużyną klasy światowej: Atletico, Atletico, Arsenal, Man City, Zenit, Wolfsburg, Man United, Everton, Chelsea, Napoli, Bayern.
Wiek też, bo zaledwie trzech zawodników urodziło się w latach 90, a w jedenastce nie ma ani jednego nastolatka.
Dziś Belgię oglądało się jednak z mieszanymi uczuciami. W pierwszej połowie niemal wszystkie akcje napędzał jedynie Dries Mertens, którego miałem okazję oglądać dziś na żywo po raz czwarty i za każdym razem zadaję sobie te same pytania – dlaczego ten gość nie zrobił większej kariery i dlaczego wyjechał do silniejszej ligi dopiero w wieku 26 lat? W którym miejscu popełnił błąd? Druga połówka należała z kolei do Rosji, aż w samej końcówce nagle obudził się przygaszony Hazard i zrobił piłkarzom Capello taki rollercoaster, że bramka była kwestią czasu. Eden obudził też senną dziś Maracanę, która wcześniej ożywała jedynie wtedy, gdy piłkę dopadał Mertens. Gdy ruszał, wkręcając w ziemię kolejnych Rosjan, podnosiła się wrzawa. I był to jeden z nielicznych momentów, gdy świątynia futbolu faktycznie żyła. Belgów zupełnie nie było słychać. Dwa sektory, które zajęli w całości, praktycznie się nie ruszały, a jedyne słyszalne przyśpiewki to „Rassija” i tradycyjnie „eu sou Brasileiro”.
Z obu stron doping taki, jak i gra. Ospały, monotonny, przewidywalny, budzący się raz na jakiś czas i jakby nieprzystający do tego najlepszego mundialu w historii. Zaczynam się naprawdę przyzwyczajać, że zamiast Copa do Mundo oglądamy tu Copa America. I chyba prędzej tam warto szukać czarnych koni.