Mecz z Sandecją Nowy Sącz, pierwsza liga. W teorii nie ma tragedii – ani rywal jakiś szczególnie ogórkowy, ani liga nie wyższa, niż w ostatnich kilkunastu sezonach, gdy częściej, niż w Ekstraklasie, kopaliśmy się na jej zapleczu. Na trybunach jednak bryndza. Trybuna „piknikowa”, złożona naprędce kupa żelastwa z krzesełkami, postawiona za jedną z bramek – niemal zupełnie pusta. Ludzi nie liczy się już w dziesiątkach, raczej na palcach. Na „Galerze” – niewiele lepiej. Jasne, ograniczenie pojemności stadionu zrobiło swoje, jasne, klub właśnie przygotowywał się do odkładanego od kilku lat zwinięcia żagla, trybuna piknikowa na prostej od dawna była wyłączona z użytku, a atmosfera ogólnie była – nie bez powodu – pogrzebowa.
Utkwił mi jednak w pamięci ten obrazek – garstka najwierniejszych fanatyków, kilkunastu pikników, nawet loża prasowa z frekwencją najniższą od lat.
Od początku tego sezonu ŁKS rozegrał trzy mecze u siebie. Na każdym z nich stawiło się przeszło dwa tysiące kibiców, dwukrotnie wyprzedano wszystkie bilety, za trzecim razem – głównie z racji terminu meczu wyznaczonego na piątkowe popołudnie – i tak frekwencja nie odstawała od tego, do czego przyzwyczailiśmy się w pierwszej lidze. Nie są to szalone liczby. Ale na piątym poziomie rozgrywkowym, z zapchaną do granic „Galerą” i reaktywowaną trybuną – wizyta na meczu znów stała się czymś unikalnym.
Zresztą, czy unikalna nie jest sytuacja, gdy w jednym rzędzie siedzi dwudziestoparoletni chłopak ze swoim kilkuletnim dzieckiem oraz starszy dżentelmen, który pamięta pewnie mistrzostwo z 1958 roku? Uderzające, jak uporządkowany jest stadion. Jak doskonale zorganizowany, jak uwypuklający wszystkie wady i zalety poszczególnych grup kibiców. Na ŁKS-ie przed sezonem przesunięto tymczasową trybunę piknikową – zza bramki przeniesiona została na prostą, w miejsce starego, wyłączonego z użytku gmachu z halami i biurami poniżej schodów. Wystarczyło. Ludzie, którzy nie postawili stopy na stadionie od kilku lat nie siedzieli w domach, bo na trybunach odpalano race, nie opuszczali meczów, bo irytowała ich polityka na trybunach. Nie, dla nich najważniejszy był widok na boisko.
I to nie jest wobec nich zarzut. Po prostu, tak jak swoje wady ma sektor najwierniejszych, tak i swoimi prawami rządzą się trybuny piknikowe. To jednak nie jest ważne, bardziej uderzające jest bowiem samo rozgraniczenie ludzi siedzących na przeciwnych stronach stadionu. Czasem próbuje się przeciwstawiać – pasjonaci kontra bydło, sympatycy dobrego futbolu przeciw amatorom bluzgania rywali i sędziego. To błąd, potężny błąd. Nikt nie lży arbitrów, zawodników i kibiców drużyny przeciwnej z animuszem dziadków z trybuny piknikowej. Podział nie tkwi w mentalności, raczej w fazach życia.
Jako kilkulatek trafiasz na stadion z ojcem pod ramię, czasem zabierają cię starsi koledzy z osiedla. W końcu stajesz się nastolatkiem, jesteś gotowy na wejście w sam środek młyna. Spędzasz tam kilka, może kilkanaście lat, ale potem sam stajesz się ojcem i prowadzisz syna na drugą stronę, na trybunę piknikową. Z odchowanym dzieciakiem wędrujesz do młyna, a gdy z czasem nudzi cię skakanie – zasiadasz z powrotem tam, gdzie na początku tej podróży zabrał cię ojciec. Droga życia kibica, nie przybranie z góry roli fanatyka/piknika. Dlaczego takie ważne jest zrozumienie cyklu?
Łatwiej zrozumieć, to co się dzieje na stadionie i to, jak reagują poszczególne trybuny na wydarzenia, tak boiskowe, jak i te poza nim. Czy ojcowie będą mieli żal do swoich synów o odpalenie pirotechniki? Czy synowie będą bluźnić do swoich ojców – gdzie byliście, jak na Sandecji zeszliśmy poniżej 1000 osób? Stadion to dom dla całych pokoleń. Dla dziadka, który śpiewa o Leszku Jezierskim i Stasiu Terleckim przy aplauzie całej piknikowej „loży szyderców”. Dla młodego ojca, który tłumaczy swojemu dzieciakowi, że „Łódzki KS” śpiewać wolno, a „kurwy sprzedawczykowie” – raczej nie. Dla par, które przez pół meczu kłócą się, w jakim wieku zabrać swoje dziecko na pierwszy mecz. Dla świrów, którzy chcą odpalać race, dla tych wszystkich, dla których chwila emocji na stadionie i buntownicze okrzyki na trybunie to jedyny przyjemny moment ciężkiego życia.
Dla tych, dla których raca to symbol walki, nie wnikajmy, czy słusznie, czy też nie, ale i dla tych, dla których symbolem udanego meczu jest doskonale wypieczona kiełbasa. Różnice są widoczne gołym okiem, wady wszystkich stadionowych grup – również. Liczy się jednak wyłącznie moment, gdy z młyna płynie klubowy hymn, do którego wstają nawet szyderczy i cyniczni dziadkowie. Cały stadion jest wtedy domem dla kilku pokoleń.
Kto raz poczuł ten klimat, zawsze będzie kibicem. I wróci tam, nawet po dekadach absencji, zjeść kiełbasę, powspominać dobre czasy i powkurwiać się na zawsze zbyt słabych piłkarzy. Nie tylko na ŁKS-ie, w każdym klubie z kibicami. Niezależnie od aktualnej ligi.
JAKUB OLKIEWICZ
Fot.Kwadrans_po