Jeszcze nie wszyscy kibice Bacy pogodzili się z porażką w Lidze Mistrzów, jeszcze w głowach piłkarzy Barcelony dźwięczał ryk fetujących awans do półfinału kibiców Atletico, a już po kilku dniach trzeba było przyjąć kolejny cios. I to tym boleśniejszy, że nie wymierzony przez równego sobie, a przez plączącą się gdzieś w okolicach środka tabeli Granadę, której sensacyjne trzy punkty zapewnił Brahimi. Niemrawy Tata Martino oddaje więc berło w ręce „Rojiblancos”, którzy jutro mogą zarezerwować sobie bilety na mistrzowską fetę… w Barcelonie.
Tak się bowiem składa, że jeśli Atletico przytuli komplet punktów na boisku rozpaczliwie broniącego się przed spadkiem Getafe – a nie ukrywajmy, raczej zrobi to bez mrugnięcia okiem – to przewaga w tabeli nad Barceloną wzrośnie do czterech punktów. Co to oznacza w praktyce? Ano mniej więcej tyle, że już do samego końca karty rozdawać będą właśnie podopieczni Diego Simeone. I jeśli tylko wykonają w 100 procentach plan na najbliższe cztery kolejki (Elche, Valencia, Levante i Malaga), to w ostatnim meczu sezonu na Camp Nou zagrają już tylko w imię piękna futbolu z koroną mistrza Hiszpanii na głowie.
Wróćmy jednak do dzisiejszego meczu. Tata Martino wyrasta bowiem (już wyrósł?) na największego błazna, jaki kiedykolwiek zasiadł na ławce rezerwowych „Blaugrany”. I niestety dla jej socios, żadnych spektakularnych odwrotów i innych tym podobnych pierdółek najprawdopodobniej nie będzie. Pod jego wodzą (pod czym!?) wielka Barcelona straciła twarz. Miały być, jak mówił Martino, „same finały do końca sezonu”, a na razie jest w cymbał (Liga Mistrzów), w cymbał (La Liga) i do hat-tricka brakuje już tylko przerżniętego w najbliższą środę finału Pucharu Króla. A że po drugiej stronie barykady już czeka z pianą na ustach spragniony rewanżu za „El Clasico” Real, to i trzecie przerżnięcie jest całkiem możliwe. Dziś było krótko, ale treściwie. Typowy 12 kwietnia w wykonaniu Taty Martino:
– porażka z Granadą (pierwsza od 1972 roku – żadnego z dziś grających piłkarzy gospodarzy nie było wtedy na świecie)
– porażka mimo absurdalnie wysokiego posiadania piłki: 86 procent!
– przegrane w tym tygodniu drugie z trzech możliwych do wywalczenia trofeów (został tylko wspomniany Puchar Króla)
Nie ma co ukrywać…
Dziś żadnych pozytywnych akcentów w grze Barcelony nie było. Nawet ten nieszczęsny Neymar – samolubnie, ale jednak z zagrożeniem bramki Granady. Przyszła jednak końcówka pierwszej połowy i czar prysł – w starciu z poważną piłką wygrała błazenada i tanie gwiazdorstwo. Jak tak dalej pójdzie, to gość zapisze się w historii futbolu jako najbardziej przepłacony celebryta. Tak, nie piłkarz, a celebryta. Bo miało być wielkie granie, a jest tylko pajacowanie:
Wypada kilka zdań napisać jeszcze o piłkarzach Granady, którzy gdzieś w cieniu klęski Barcelony ociekają szczęściem po wydartym zwycięstwie. Nie dziś mieli szukać punktów by zapewnić sobie bezpieczne utrzymanie, a tymczasem właśnie w starciu z – jakby nie było – katalońską potęgą wykupili sobie abonament na przyszły sezon. Gol Brahimiego, bardzo dobra zmiana El Arabi, a do tego niesamowity upór w defensywie i kapitalny Karnezis między słupkami, broniący w wielkim stylu m.in. uderzenia Fabregasa, Messiego (z wolnego) i Busquetsa (w zamieszaniu). No, ale Tata Martino i tak powiedział: – W normalny dzień wygralibyśmy tu 5:0. Wynik jest tylko dziełem przypadku…
Cóż, chyba tylko najmłodsi jeszcze w tę Barcelonę wierzą…
