Najpierw pojawiło się podekscytowanie. Autentyczne, podsycone milionem zapowiedzi, całym medialnym szumem wokół Legia – Lech. Gdy zbliżała się godzina zero (w perspektywie takie określenia brzmią komicznie, wiem) odstąpiłem od wszystkich innych zajęć, postanowiłem po prostu, po staropolsku, obejrzeć mecz. Bez żadnych twitterów, facebooków, bez rozpraszaczy. Niech o powadze sytuacji świadczy fakt, że leciałem z gorącym rosołem przed telewizor, byleby tylko nie uronić żadnej minuty. Rosół je się w kuchni, a ja z nim przed ten telewizor i jem, w skrajnie niewygodnej do jedzenia rosołu pozycji. Wyrzeczenia, ale taki mecz miał być tego godzien.
Wziąłem pod pachę jeszcze zeszyt i długopis, by w razie czego notować ciekawsze spostrzeżenia, które potem mogłyby się przydać do napisania pomeczowych wniosków.
Niestety, wyszło trochę inaczej niż planowałem. Moje notatki średnio nadawały się do poważnych analiz. Pierwsza z nich, gdy teraz tam spoglądam, wygląda tak:
W piekle Jasina prowadzi radiowęzeł.
Jasina. Mistrz opowiadania banałów dla laików, do tego głos emocjonujący jak gra w chińczyka (może w komentowaniu zawodów tegoż by się bardziej sprawdził). “Kamiński i Ł»yro to młode talenty, liczymy na nich, w przyszłości mogą stanowić o sile reprezentacji. Oczywiście jednak najwięcej zależy od nich samych, czy się właściwie rozwiną” – przekonywał wczoraj Jasina. Olśnił mnie swoją refleksją, serio. Dalajlama futbolu. Łaknę więcej jasinizmów. Do poziomu kolegi dołączył też Marcin Ł»ewłakow, który argumentował, że wrzutka Brozia była naprawdę dobra, tylko, że akurat tam gdzie wrzucał nikogo nie było. Czekajcie: gość wrzuca piłkę do nikogo, nawet nie spojrzy czy tam stoi partner, i to cross godny pochwały? Wybaczcie moją prostolinijność, ale: ja pierdolę.
Jasina mógłby zarżnąć każdy mecz, jestem tego pewien. Wczoraj miał jednak szczęście: nie było czego zarzynać. Pacjent umarł przed operacją. Druga notatka, po około dwóch kwadransach, okazała się prorocza i na resztę starcia:
Spójrzmy prawdzie w oczy. Paskudny mecz.
Podekscytowanie zastąpiło zmęczenie. Byłem autentycznie wyczerpany w przerwie. Są takie spotkania, które mamy nadzieję, że nigdy się nie skończą; ja miałem nadzieje, że to nigdy się z powrotem nie zacznie. Nie wiem, zginą piłki, sędzia zamknie się w kiblu, coś wydłuży przerwę o choć kilka minut. Da mi trochę świętego spokoju więcej.
W drugiej połowie było nieco lepiej, bo zmęczenie zastąpił śmiech, taki z politowaniem, ale jednak. Ten śmiech, który włącza ci się, gdy oglądasz film o tornadzie pełnym rekinów, a które bohater wysadza laskami dynamitu, ratując dzień (pozdrawiamy widzów “Sharknado”). Jakie to głupie, myślisz. Jakie dramatycznie słabe. I jakie śmieszne przez to.
Myślałem, jak to ogląda mecz pół Polski, jak to zjechali się na Legię skauci z całej Europy. I oni wszyscy nie mają przed oczami ani jednego ciekawego zawodnika. Jakiś Ojamaa się szarpie, Linetty gdzieś statystuje. Co to ma być? Ci wszyscy ludzie nie zobaczyli żadnego fajnego zagrania, tylko chaos, przypadek, kopaninę. Ja się męczyłem, a przynajmniej interesuje mnie na co dzień Ekstraklasa, więc emocje budować mogła choćby świadomość stawki. Jak musieli czuć się natomiast niedzielni kibice przed TV, chcący po prostu obejrzeć niezły mecz? Albo ci wszyscy skauci, którzy więcej interesujących zagrań obejrzeliby na meczu średniaków drugiej Bundesligi. Poduszki na vipach musiały iść jak woda. Albo drinki.
Nie będę udawał, ostatni kwadrans spędziłem już w pozycji horyzontalnej. Zwyczajnie zasnąłem. Lubię oglądać polską piłkę, nawet pierwszą ligę, nawet Puchar Polski, obojętnie. Ale coś w tym meczu miało pierwiastek rodem z – kto wie, może to i trafne nawiązanie – “Kac Wawa”. Może to oczekiwania, może fakt, że ten mecz miał być wizytówką Ekstraklasy (a Sandecja – Zagłębie nie, więc oglądasz to więc w innym tempie), ale nie zmienia to faktu: przespałem końcówkę. Chrapałem, drzemałem, nic mnie nie obchodziła sytuacja na murawie. I to był najlepszy moment tych dwóch godzin pomiędzy 15:30 a 17:30.
Nie pamiętam co mi się śniło. Może akcja, w której legioniście ktoś założył siatkę, potem Teodorczyk się wywrócił na tyłek, a piłka potoczyła się jeszcze pomiędzy nogami Rzeźniczaka, czyli ktoś swoim podaniem anemicznym poturlakiem zanotował dwie siatki.
A może to zdarzyło się naprawdę?
W pierwszej połowie?
Gdzieś w okolicy 33. minuty?
Nie pamiętam, naprawdę, nie pamiętam.
LESZEK MILEWSKI
Fot.FotoPyK