Dziesięć, piętnaście, góra dwadzieścia lat – najczęściej tyle czasu trwa kariera profesjonalnego piłkarza. Gdy po raz ostatni zgasną stadionowe reflektory, dla wielu kończy się przebywanie na świeczniku. Blask fleszy zastępuje szare życie po życiu. Kończą się również comiesięczne przelewy, pozwalające na wygodny i bezstresowy żywot. Młodzi emeryci muszą zdecydować, co będą robić przez kilka następnych dekad. Pół biedy, jeśli podczas kariery odłożyli sobie parę groszy, inwestowali i mają co do garnka włożyć.
Najczęściej taki jegomość oczywiście będzie starał się zostać przy piłce, bo najzwyczajniej w świecie zna się tylko na tym. Umówmy się – wyczynowe uprawianie sportu nie sprzyja edukacji i zamyka drogę do wielu zawodów. Tym bardziej ciekawe są historie, które wyłamują się z klasycznego schematu “były piłkarz zostaje trenerem/dyrektorem sportowym/agentem/działaczem/scoutem/komentatorem”. Socrates, Marco Reich, Philip Mulryne – teoretycznie łączy ich tylko to, że kiedyś z lepszym lub gorszym skutkiem biegali za piłką. Jest jednak jeszcze jedna wspólna płaszczyzna – po zakończeniu kariery ich losy potoczyły się co najmniej co najmniej nietypowo. Nie zawsze są to historie rozczarowań, czasami wręcz przeciwne – goście, którzy wybierali bieganie za piłką, minęli się ze swym prawdziwym powołaniem.
Opiekun osób starszych
Bulwarówki kochają historię w stylu od pucybuta do milionera. Jeszcze bardziej kochają jednak drogę w przeciwnym kierunku – od bohatera do zera. Niemiecki tabloid Bild przypomniał nam o istnieniu naszego starego znajomego – Marco Reicha, który obecnie zarabia na życie pracując w domu spokojnej starości. Były zawodnik Jagiellonii Białystok, a ponad dekadę wcześniej – jedna z największych nadziei niemieckiego futbolu, opiekuje się ludźmi starszymi, z którymi wychodzi na spacery i gra w chińczyka.
Nie zrozumcie nas opacznie – nie ma nic złego w tym, że Reich wziął się za uczciwą, pożyteczną pracę. Jednak w świadomości przeciętnego Niemca, opieka nad osobami starszymi to posada, która raczej zarezerwowana jest dla przybywających tam za chlebem Polaków. Na pewno nie dla byłego piłkarza, który jakby nie patrzeć, dwa razy wygrał Bundesligę, raz Puchar Niemiec i zadebiutował nawet w tamtejszej reprezentacji. Pomocną dłoń wyciągnął do Reicha teść, właściciel zakładu, który widząc, że Marco nie ma co ze sobą począć po zakończeniu kariery, zaproponował, że weźmie go pod swoje skrzydła. – Musiałem dokonać pewnych zmian w spojrzeniu na rzeczywistość. Do tej pory miałem wygodne życie. Teraz inaczej patrzę na ludzi i na majątek – zwierzał się Bildowi. Dziś Marco codziennie zaczyna swoją pracę o 7.30, inkasuje za nią niecałe 3 tysiące złotych miesięcznie, czyli tyle, ile w czasie kariery mógł zostawiać w barze jednego wieczora. Były piłkarz zapisał się również na kursy z zakresu rachunkowości i rehabilitacji, ponieważ ma w przyszłości przejąć zakład po teściu.
Ksiądz
Philip Mulryne piłki uczył się pod okiem samego Aleksa Fergusona w Manchesterze United. Do pierwszego składu Czerwonych Diabłów jednak się nie przebił, co wielce nie dziwi, bo rywalizował w tamtych czasach m.in. z Davidem Beckhamem. Szczęścia postanowił więc szukać w Norwich, dla którego zagrał ponad 160 razy. Stamtąd też trafił do reprezentacji Irlandii Północnej. Swego czasu pojawiła się nawet wzmianka, że Mulryne jest w kręgu zainteresowań Legii. Prowadził życie raczej typowe dla piłkarza – związek z modelką Nicole Chapman urozmaicał sobie alkoholowymi wyskokami. Tym większe musiało być zdziwienie jego boiskowych, a w szczególności pozaboiskowych kompanów, gdy Mulryne postanowił po zakończeniu piłkarskiej kariery zostać księdzem.
– Byłem z nim w kontakcie, wiedziałem, że wywrócił swoje życie do góry nogami i zaangażował się w pracę charytatywną oraz pomoc bezdomnym, ale mimo to był to kompletny szok, gdy dowiedziałem się, że on czuł powołanie – tak opisywał decyzję swojego kolegi Paul McVeigh, były zawodnik Norwich. W 2009 roku Mulryne prawdopodobnie po raz ostatni zdecydował się w swoim życiu na wybór drużyny – dołączył do Papieskiego Kolegium Irlandzkiego w Rzymie i tam przygotowuje się do otrzymania święceń kapłańskich, co planowane jest na rok 2016. Amen.
Taksówkarz?
Nie do końca wiadomo, czy to tylko złe ludzkie języki czy w tej plotce jest ziarno prawdy, ale swego czasu w mediach pojawiła się informacja, że Chidi Odiah, były piłkarz CSKA Moskwa i reprezentacji Nigerii pracuje w Stanach Zjednoczonych jako… taksówkarz. Sensacyjnego odkrycia dokonać mieli mieszkający tam rodacy Odiaha, którzy z niemałym zdziwieniem przyjęli fakt, że gość, który podwozi ich do pracy, to ten sam facet, którego jeszcze niedawno oklaskiwali, gdy biegał w koszulce Super Orłów. Dziennik Entertainment Express podał informację, że były obrońca CSKA, w którego barwach zdobył m.in. Puchar UEFA, w krótkim czasie roztrwonił zarobione tam miliony rubli i musiał zasiąść za kółkiem żółtego pojazdu, by związać koniec z końcem. Dodano również, że Chidiemu idzie w tym biznesie na tyle dobrze, że dorobił się już dwóch taksówek. Z kolei portal Nigeria NewsDay powołując się na bliskie otoczenie piłkarza, opublikował informację, że Odiah przeniósł się do Stanów, zainwestował w nieruchomości i całą korporacje taksówkarską.
Sam piłkarz zdementował pogłoski na swój temat. – Z całym szacunkiem dla taksówkarzy i wszystkich, którzy utrzymują się w ten sposób, ale z całą stanowczością stwierdzam, że nie jestem taksówkarzem w Stanach Zjednoczonych. Jestem zawodowym piłkarzem, który kocha swój zawód – napisał w specjalnym oświadczeniu. Odiah rozwiązał kontrakt z CSKA w lutym 2012 roku, co zbiegło się z jego problemami osobistymi. Była żona i matka jego dziecka oskarżyła go o przemoc domową i molestowanie. Przez pewien czas słuch o nim całkowicie zaginął. Sam piłkarz jeszcze w lipcu zeszłego roku zapowiadał na Twitterze, że niedługo wróci do futbolu, lecz w dalszym ciągu pozostaje bez klubu. Być może biznes idzie tak dobrze, że po prostu się nie opłaca.
Aktor
Romanse byłych sportowców z kinematografią to materiał na grubą książkę, lecz chyba tylko w przypadku Vinniego Jonesa można powiedzieć, że w sztuce filmowej radził sobie lepiej niż w tej boiskowej. Dzielny żołnierz “szalonego gangu” – jak nazywano drużynę Wimbledonu w latach 80. – na boisku zasłynął głównie z tego, że zdecydowanie częściej oglądał kartki, niż udanie kopał piłkę. Miał zresztą tego pełną świadomość. – Słabo biegam, podaję, strzelam. Wślizgi też mi nie wychodzą – mówił o swoich umiejętnościach. Czego innego oczekiwali jednak od niego fani Wimbledonu, a mianowicie: krwi, potu i łez. Ze zdecydowanym naciskiem na pierwszą ciecz. Z kolegami z drużyny trenował podobno z reżimem znanym nam jedynie z filmów o armii. Gary Lineker mawiał nawet, że ich mecze najlepiej ogląda się na telegazecie BBC. Największym sukcesem boiskowym Jonesa było zdobycie Pucharu Anglii w 1988 roku. Gdy już wydawało się, że jego rolą życia pozostanie kręcenie wora Paula Gascoigne’a, naturalny talent dostrzegł w nim Guy Ritchie i zaproponował mu rolę zakapiora kultowym filmie “Lock, Stock and Two Smoking Barrels” (w Polsce wydanego jako “Porachunki”).
Debiut aktorski, po którym wszyscy oczekiwali wielkiej wtopy piłkarza, wypadł na tyle okazale, że w jego kierunku posypały się kolejne propozycje. Niezależnie od tego, czy była to zielona murawa stadionu Premier League czy plan zdjęciowy, Vinnie Jones obsadzony był zawsze w roli rzezimieszka, który za samo spojrzenie potrafi sprzedać cios pod żebro. Filmografia “rzeźnika z Watford” musi budzić szacunek, bo znajduje się na niej ponad 70 pozycji. Większość z tych dzieł to oczywiście wielkie gnioty, którymi fascynować mogą się jedynie przeżywający burzę hormonów gimnazjaliści, ale Jones w filmie i tak osiągnął sporo. W “Przekręcie”, zagrał u boku Brada Pitta i Benicio Del Toro, wcielając się w rolę Kulozębnego Tony’ego, w filmie “60 sekund” kradł fury razem z Angeliną Jolie i Nicholasem Cagem, a w “Nocnym pociągu z mięsem” zaliczył chyba rolę życia, choć przez cały film wypowiada zaledwie jedno słowo. Sceny z “Meczu ostatniej szansy”, w którym Jones gra główną rolę, odzwierciedlają natomiast przebieg jego kariery. Pojedynek pomiędzy strażnikami, a więźniami to Vinnie Jones w pigułce. Wejścia wyprostowanymi nogami, latające we wszystkie strony łokcie i chwyty poniżej pasa – w tych kwestiach aktor zapewne miał wiele do opowiedzenia scenarzystom.
Terrorysta
Piłkarskie CV Nizara Trabelsiego na kolana raczej nie rzuca, bo prócz rocznego pobytu w Fortunie Dusseldorf, nie ma w nim nic wartego szczególnej uwagi. Zdecydowanie głośniejsza była jego kariera terrorystyczna. W tej “dyscyplinie sportu” grał w “najlepszej” drużynie na świecie: Al-Kaidzie. Ale po kolei. Już w trakcie kariery miał słabość do alkoholu, kokainy i podejrzanego towarzystwa. Był silnie kojarzony z islamskimi organizacjami, działającymi na terenie Niemiec. Następnie trafił do więzienia za drobne przestępstwa. Po wyjściu wyjechał do Afganistanu, wstąpił do bojówek i piął się w hierarchii najgroźniejszej na świecie organizacji terrorystycznej. Znalazł się nawet w bezpośrednim otoczeniu Osamy bin Ladena, a ten oddelegował go z powrotem do Europy. W Belgii Trabelsi zameldował się rzekomo w celu “leczenia kontuzji sportowych”.
Były piłkarz miał przeprowadzić samobójczy atak na bazę amerykańskich żołnierzy w belgijskim Kleine-Brogel, jednak operacja nie doszła do skutku, gdyż dwa dni po atakach na WTC został zatrzymany wraz z innymi siedemnastoma osobami i oskarżony o terroryzm. Łączy się go również z planowanym atakiem na ambasadę USA w Paryżu. Belgijski sąd skazał Trabelsiego na 10 lat więzienia. O jego ekstradycję bardzo długo walczyły władze Stanów Zjednoczonych. Terrorysta opóźniał proces, składając odwołania (w tym do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka), w których obawiał się “nieludzkiego traktowania ze strony władz USA”, lecz ostatecznie amerykańskie władze dopięły swego w zeszłym roku. Musiały tylko zapewnić belgijskiego ministra sprawiedliwości, że Trabelsi nie zostanie skazany na karę śmierci. Grozi mu dożywocie.
Lekarz
Piłkarzem został podobno przez przypadek, jak sam wspominał – ten sport nigdy go za bardzo nie pociągał. Historii Socratesa – bo o nim mowa – na pewno daleko do typowych losów brazylijskich gwiazdorów wychowanych w fawelach, zaczynających od kopania na plażach, wybierających futbol zamiast edukacji. Jeden z najlepszych pomocników w historii piłki, który mimo 194 centymetrów wzrostu wyczyniał z futbolówką cuda, był najprawdopodobniej również największym intelektualistą wśród zawodowych piłkarzy. Między treningami studiował dzieła Machiavellego, nigdy nie ukrywał lewicowych poglądów. Już samo imię mówi o nim wiele – było co prawda fanaberią spędzającego całe dnie w bibliotece ojca, który pozostałych synów nazwał Sofokles i Sostenes, ale jak ulał pasowało do Brazylijczyka. Po zakończeniu kariery był m.in. felietonistą, ale spod jego pióra rzadziej wychodziły teksty piłkarskie, a częściej polityczne.
Zdobył wyższe wykształcenie – był doktorem nauk medycznych. Zawód praktykował jako lekarz pediatra we własnej klinice w rodzinnym mieście Ribeirao Preto. Choć był lekarzem, o swoje zdrowie nie dbał wcale. Pił nałogowo, lecz nigdy do uzależnienia się nie przyznał. Od dziecka palił jak smok – jeden z dziennikarzy, który spędził z nim cały dzień, naliczył 60 wypalonych papierosów w trakcie doby. Jak jednak na lekarza przystało, był świadomy konsekwencji. Przewidywał, że umrze na raka płuc, ale to alkohol go wykończył. Zmarł ponad dwa lata temu.
Bokser
Oglądając mecze piłkarskie na Wyspach często mamy wrażenie, że niektórym zawodnikom bliżej jest do sportów walki niż miana piłkarza. Taką właśnie drogę przebył Curtis Woodhouse. Rozegrał ponad 300 spotkań na angielskich boiskach, występując w barwach m.in. Sheffield United i Birmingham City, łapał się nawet swego czasu do angielskiej młodzieżówki. Miał ciężkie dzieciństwo, które według niego nauczyło go determinacji i dało siłę. Przyznał, że zanim zdecydował się zawodowo zająć boksem, stoczył ponad 100 walk ulicznych. Głównie na tle konfliktów rasowych. Pierwszą zawodową walkę stoczył w 2006 roku. Jak sam wspomina, początki w boksie nie były łatwe. Na jednym z pierwszych treningów sponiewierał go starszy bokser, który w swoim życiu stoczył 139 walk, z których przegrał 113. Po takim gongu na początku, Woodhouse zwątpił w siebie. – Jestem ambitny, ale jestem też realistą. Myślałem: “To mnie wykończy. Ten staruszek nie wygrał żadnej walki od roku, a mnie zniszczył. Porzuciłem dobrze płatną pracę w futbolu, a mam dzieci. Popełniłem największy błąd w moim życiu” – mówił w jednym z wywiadów.
Zacisnął jednak zęby i walczył dalej. Braki techniczne starał się równoważyć wrodzoną walecznością. Wygrał pierwszych 10 walk. Dziś legitymuje się bilansem: 28 starć, 22 wygrane (12 przez nokaut). 22 lutego tego roku pokonał w Hull faworyzowanego Darrena Hamiltona i zdobył krajowy pas w wadze junior półśredniej. Był spełniony, bo zdobycie tytułu obiecał umierającemu ojcu. Przed walką zapowiedział, że bez względu na wynik kończy z boksem. Odszedł tak jak chciał, jako mistrz, lecz na emeryturze nie wytrzymał nawet dwóch tygodni. Tydzień temu oficjalnie ogłosił powrót na ring. Wielu twierdzi, że od zawsze miał nierówno pod sufitem, a częste ciosy w głowę tylko pogarszają jego stan. Jakiś czas temu zasłynął z tego, że postanowił dorwać w realu jednego ze swoich internetowych hejterów. Było blisko, ale do konfrontacji – na szczęście dla trolla – jednak nie doszło. Sprawa miał swój ciąg dalszy, gdyż obaj panowie spotkali się potem w telewizji śniadaniowej.
Fot.FotoPyK