Lechia chciała pomóc, ale Korona się nie dała…

redakcja

Autor:redakcja

30 września 2013, 22:54 • 4 min czytania

Piłkarze Ekstraklasy scenariuszem na grany poniedziałek mogliby dziś zawstydzić Hitchcocka. Dziewięć bramek, pięć sześć rzutów karnych, ciągłe zwroty akcji. Naprawdę, gdyby tak wyglądał każdy dzień meczowy w polskiej lidze, ludzie ustawialiby się w kolejce po dekodery. Pierwszy mecz – kuriozum od samego początku. Gdybyśmy na moment przenieśli się znów do lat dziewięćdziesiątych, napisalibyśmy, że byliśmy świadkami niezłego kręcenia lodów i to takiego wyjątkowo perfidnego, a tak po prostu napiszemy, że gracze Lechii wykazali się niebywałym brakiem odpowiedzialności.
O ile zagranie ręką, jakiego dopuścił się Oualembo za bardzo nie odbiegało od widywanej na co dzień normy, o tyle zachowanie Dawidowicza aż ciężko skomentować. Chłopak chyba na chwilę zapomniał, że gra z Koroną a nie z Vive Kielce i wymachy rękami tu nie popłacają. Kielczanie mieli wielkie pretensje do arbitra za powtórzoną jedenastkę, zmarnowaną za pierwszym razem przez Janotę. I niby wiadomo, że sędziowie zwykle mało konsekwentnie egzekwują obowiązek „trzymania linii” przez bramkarza. Dziesiątki, setki razy widzieliśmy karne, które w podobnych sytuacjach nie były powtarzane, ale Daniel Stefański z pewnością z tej decyzji się wybroni.

Lechia chciała pomóc, ale Korona się nie dała…
Reklama

Zbliżała się historyczna chwila. Korona prowadziła 2:0 w Gdańsku. Najstarsi górale musieli ponoć zajrzeć na 90minut, żeby stwierdzić jak długą to wyjazdową passę właśnie zamierza przerwać. Aż tu nagle do gry ruszyła Lechia. Ruszyła, aż miło było patrzeć. Grzelczaka najwyraźniej tak podbudował gol strzelony przed sezonem Barcelonie, że ostatnio przechodzi samego siebie. Nie dość, że popisał się wolejem, który spokojnie może kandydować do TOP5 najładniejszych bramek rundy, to jeszcze chwilę później stanął w szerokim rozkroku, prawie jak Ronaldo, i posłał idealną piłkę na głowę Dawidowicza. Gdańszczanie w ostatnich minutach pierwszej połowy wyglądali jak wściekłe psy spuszczone ze smyczy. Jakby się z kimś założyli, że w kilkanaście minut odpracują wszystko, co wcześniej zepsuli. Sam Buzała tuż przed przerwą miał dwie sytuacje na objęcie prowadzenia.

Reklama

Druga połowa prawdzie nijak miała się do pierwszej, ale gdyby tak wyglądał każdy mecz na 0:0 w polskiej lidze, pewnie też byśmy nie narzekali. Piłka przenosiła się spod jednego pola karnego pod drugie i naprawdę nieźle się to oglądało. Ciągle więcej do powiedzenia miała Lechia, ale w decydujących momentach dobrze bronił Małkowski, Buzała w swoim stylu tracił głowę w sytuacji „sam na sam” albo sędzia liniowy podnosił chorągiewkę. Całkiem słusznie, wbrew temu, co próbował wmówić technicznemu Probierz, a telewidzom wesolutki jak rzadko Jezierski. Szczęście w nieszczęściu koroniarzy, że tylko tak to się tym razem skończyło. Niby znowu nie wygrali, mając ku temu wszystko, co potrzeba (prócz umiejętności), ale gdyby oddali Lechii te trzy punkty, prowadząc 2:0, to już naprawdę nie wiemy w jaki sposób Pacheta przekonałby ich, że mogą wygrać kiedykolwiek.

Zaskakująco dobry mecz obejrzeliśmy również w Zabrzu, gdzie obie drużyny dały sobie po razie już w pierwszych minutach, ale jak się okazało, limitu emocji wcale nie wyczerpały. Wręcz odwrotnie – dostaliśmy niemal powtórkę meczu Górnika z Koroną. Albo i jeszcze więcej. Paradoksalnie, pierwsze co przychodzi nam do głowy, to że po raz kolejny zobaczyliśmy, ile dla zespołu z Bydgoszczy znaczy Vasconcelos. Abstrahując już od bramki zdobytej z karnego, Zawiszy ewidentnie posypała się koncepcja w ofensywie po tym, jak Portugalczyk w 16. minucie zjechał do boksu z kontuzją.

Górnik przez pełne 90 minut był zespołem, który prezentował się po prostu lepiej. A mimo to zabrakło sekund, żeby znów mieć pretekst do dyskusji, co z ekipą Nawałki dzieje się w drugich połowach meczów. Zabrzanie aż w pięciu meczach tego sezonu trwonili prowadzenie po przerwie. Tym razem znów tracili gole po indywidualnych błędach, konkretnie Olkowskiego i Steinborsa, zaś w ofensywie jak zwykle większość groźnych akcji prowadzili prawą stroną. Można krytykować Olkowskiego, że jego nieraz bezmyślna postawa w defensywie póki co dyskwalifikuje go z gry na najwyższym poziomie, ale jednocześnie nie ma w lidze drugiego duetu, który robiłby tyle szumu z przodu, co Olkowski z Nakoulmą. Tylko ta dwójka dała Górnikowi w tym sezonie 5 bramek i 6 asyst.

Drogę do siatki wreszcie znalazł też Zachara, choć akurat w lobowaniu Kaczmarka więcej było przypadku niż jego intencji. Generalnie – przedmeczowa wypowiedź Nawałki o braku problemów z napastnikami ciągle brzmi niezbyt wiarygodnie. Z jednej strony Górnik wydźwignął się dziś z kłopotów po wczesnej stracie gola. Z drugiej – miał wszystko, by w drugiej połowie rozstrzygnąć mecz, oszczędzając sobie nerwów. Wystarczyło wykorzystać choćby fatalny błąd Strąka, który przez większość czasu prezentował się nieźle, aż tu nagle bezsensownie wyciął Mączyńskiego w polu karnym i to w sytuacji, kiedy ten nie miał szansy na zagrożenie bramce. Przybylski oddał prezent nietknięty, nawet nierozpakowany, więc potrzebna była jeszcze szarża w doliczonym czasie.

Tu znów niezawodny okazał się Sobolewski.

Fot. FotoPyk

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama