Nie bądźmy frajerami, nie chowajmy głowy w piasek, nie róbmy z Rumunów wielkich rywali. Tym bardziej, że Legia Warszawa miała w tegorocznych eliminacjach Ligi Mistrzów więcej szczęścia i rozumu. Dziś podtrzymała passę nie tylko na boisku, ale przy stoliku, w którym wylosowano jej Steauę. Gdyby zamiast Rumunów było to Pilzno lub Celtic – zgodnie wrzeszczelibyśmy już z ironią: „Nic się nie stało” i przewidywali mierny wynik rywalizacji. A tak historia może zostać pisana na nowo, szanse można rozpisać po równo. Bo ekipa z Bukaresztu ma w dodatku z wojskowymi najwięcej wspólnego z ich wszystkich potencjalnych rywali. A jeśli straszy, to głównie prezesem.
Podobieństwa? Choćby w najnowszej historii obu zespołów. Stołeczne kluby z Polski i Rumunii zgodnie usiadły na tronie w sezonie 2005/06, po czym zapadły w długi sen skończony dopiero wiosną tego roku. W międzyczasie zarówno Legia, jak i Steaua należały do grona wiecznych faworytów, którzy niekoniecznie potrafią dokończyć rozpoczęte dzieło. O ile warszawiacy często wykładali się na ostatniej prostej, o tyle Steaua potrafiła nawet na trzy lata wypaść poza pierwszą czwórkę, plasując się kolejno na siódmej i dwukrotnie na piątej lokacie. Zasadniczo więc w okresie 2006-2013 Gigi Becali pozostawał równie smutny jak jego ciasna więzienna cela, z której aktualnie zawiaduje klubem. Inna sprawa, że gdy wreszcie bukaresztański klub znalazł swój rytm, rozklepał ligę ugrywając 79 punktów w 34 meczach, przegrywając jedynie trzy spotkania. Czy wobec tego należy się bać i zaopatrywać szpitale w środki przeciwbólowe dla powracających z Rumunii kibiców i piłkarzy Legii?
Naszym zdaniem – nie. Rumunia nie jest wbrew pozorom piłkarską potęgą, a pojedyncze wybryki Cluj albo Vaslui nie mogą tutaj w żaden sposób fałszować oceny. Mamy do czynienia z rywalami, którzy – podobnie jak uczestnicy rodzimej Ekstraklasy – nie mają raczej szans na ściąganie piłkarzy z marką w najsilniejszych europejskich ligach. W końcu w ich składzie biega Łukasz Szukała, do niedawna w Bukareszcie pomykali również Paweł Golański czy Rafał Grzelak. Skład na papierze wielkiego szału nie robi, a najlepszym świadectwem tego, w którym miejscu jest Steaua niechaj będzie najnowszy hit transferowy, który ponoć ma pozamiatać całą ligę rumuńską. Becali jest bowiem o krok od ściągnięcia na stałe Federico Piovaccariego. Króla strzelców Serie B z sezonu 2010/11, aktualnie próbującego zwinąć żagle z Sampdorii, najlepiej właśnie w ramach wypożyczenia do Rumunii. To były reprezentant włoskiej młodzieżówki oraz zdobywca okrągłych trzynastu bramek w ostatnich dwóch sezonach. Robi wrażenie, prawda? A trzeba pamiętać, że to ponoć ich najostrzejsza brzytwa, najlepiej wypolerowana broń, najbardziej błyszczący zegarek i tak dalej, w tym stylu. To już nie Steaua, która siała popłoch Banela Nicolite oraz Nicoale Dice. To Steaua, w której głównym skarbem jest Vlad Chirches, 23-letni obrońca. Zresztą skarbem mocno niezadowolonym z gry dla mistrza Rumunii.
Chirches przed kilkoma dniami miał bowiem ofertę z Tottenhamu. Ofertę, której łeb ukręcił jeden z pensjonariuszy zakładu karnego w Bukareszcie… Gigi Becali. – Kto to jest ten Tottenham?! – krzyknął oburzony zamknięty w swoich czterech ścianach i tym samym uwięził na rok obrońcę w klatce równie niewygodnej – w składzie Steauy Bukareszt. Becali w ogóle lubi o sobie przypominać (opisywaliśmy to choćby w tym miejscu), choć wyrok odsiadki najwyraźniej nieco ukrócił jego temperament. Od 2007 roku zatrudniał już jedenastu szkoleniowców – obecny pracuje już ponad półtora roku. Zresztą, tutaj kolejna anegdota, od której aż roi się w rumuńskich mediach. Victor Piturca, wieloletni selekcjoner kadry Rumunii, przyjął posadę w klubie pod warunkiem, że Becali zaprzestanie komentarzy o zespole, przeciwnikach, sędziach i związku piłkarskim chociaż na 24 godziny przed i po meczu. Piturca, a właściwie Becali wytrzymał 59 dni, po których udzielił kontrowersyjnego wywiadu. Piturca zwinął manatki i wyfrunął, jak każdy przed nim i każdy po nim. Nauczony przykładem starszego kolegi pracy w Bukareszcie odmówił z kolei Gheorge Hagi. „Maradona Karpat” (nie ma wspomnienia o Hagim bez wspomnienia o jego pseudonimie) wyczuł pismo nosem i odrzucił ofertę, a dodatkowo począł ostro krytykować Becaliego na łamach prasy. Riposta szefa klubu? W jego unikalnym stylu. – To ja wykładam pieniądze na zespół, więc ludzie mają się mnie słuchać – ukrócił wszelkie dyskusje Pan Gigi.
Obecnie Steauę trenuje Laurentiu Reghecampf, były piłkarz Energie Cottbus, który miał okazję poznać polską fantazję i charakter dzieląc szatnię z Juskowiakiem, Wawrzyczkiem oraz Kobylańskim. Jako trener… spokojny. Stabilny. Asekuracyjny. Na konferencji po losowaniu stwierdził lakonicznie, że jego zespół czekają dwa bardzo trudne mecze. Ogółem nie wyróżniał się od nastrojów w całej Rumunii – bukaresztańska prasa określiła Legię mianem najsilniejszego klubu, spośród pięciu możliwych do wylosowania przez Steauę.
W skrócie – skład taki sobie, trener bez szału, prezes obrzydliwie bogaty, straszliwie ekscentryczny i aktualnie pozbawiony wolności. Kibice porządni, ale pod tym względem już dawno odstawiliśmy wszystkich rywali, a na wyniki się to raczej nie przekłada. Szanse – pół na pół? Pewnie tak byśmy to wycenili, gdyby nie fakt, że oglądaliśmy oba mecze z Molde. Zakończymy na 45:55 na niekorzyść Legii. Nie ma co się bać, Śląsk przed chwilą trzepnął Brugię tak, że do teraz szlochają po szatniach swojego stadionu, a przecież to teoretycznie drużyna o poziom słabsza od warszawskiej paczki. Byle nie dać się presji. W końcu to już siedemnaście lat, a licznik wciąż tyka…