Ostatnio jeden z cenionych przeze mnie dziennikarzy sportowych zadał na swoim profilu facebookowym pytanie: „czy Ł»yd może być faszystą?”. Pierwsza moja myśl i jednocześnie pierwsza odpowiedź, która pojawiła się pod ową wiadomością brzmiała: „zależy, co mamy na myśli mówiąc o faszyście”. Faszystą może być nazwany Paolo di Canio wraz z jego fascynacją rządami Benito Mussoliniego, ale coraz częściej faszystą może być nazwany również narodowiec ze „Szczerbcem” wpiętym w klapę, lub po prostu facet z biało-czerwoną flagą eksponowaną w złym czasie, w złych okolicznościach. Jedno słowo – kilkanaście definicji. Dzisiaj, czytając tekst Krzyśka Stanowskiego o kibicach momentalnie przypomniałem sobie tamtą dyskusję. Dyskusję o języku.
Kim bowiem jest właściwie kibic? Jak definiuje się prawdziwego kibica? Dlaczego prawdziwi kibice nie lubią tych nieprawdziwych i dlaczego ci nieprawdziwi są nieprawdziwi. Janusz, Andrzej, piknik, kibol, fanatyk, chuligan, pseudokibic, kibic, sympatyk, miłośnik, fan. Tyle słów, tyle korytarzy i tyle kombinacji, że nietrudno się pogubić. Więcej, trudno się nie pogubić. Gubią się często ci, którzy mylnie wyszydzają „prawdziwych kibiców”, mylą się ci, którzy śmieją się z Januszów. Wszystko przez te parszywe nieporozumienia językowe. Tym bardziej, że miano kibica w rozumieniu tych najgłębiej wsiąkniętych przez świat „kibolingu” wymaga coraz większego zestawu cech, aktywności i poglądów.
Przykład pierwszy, forum Legii Warszawa po dowolnym meczu z atrakcyjnym piłkarsko przeciwnikiem. „Doping dobry, ale na Ł»ylecie dużo paziów”; „przypadkowe osoby, tuż obok gniazda”; „pełno lanserów, którzy przyszli wyjarać szluga i poprężyć się przy koleżankach”. Setki, jeśli nie tysiące postów rozprawiających o tym, jak powinien wyglądać „skład” Ł»ylety i kibic „godny” siedzenia w tym miejscu. Podobne dyskusje na każdym forum klubowym w Polsce. „Przypadkowi”. „Pazie”. „Lanserzy”.
Przykład drugi, znów nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności Legia. Tym razem wyjazd na Wyspy przy okazji meczu eliminacji do Ligi Mistrzów z The New Saints, relacja zamieszczona w czasopiśmie „To my kibice”. „Na meczu było nas około 500 (…). Oprócz tego za bramką był sektor, na którym siedzieli pracownicy zmywaka z całych Wysp w liczbie około 2000, w większości niesamowite wynalazki, mimo że włączali się do dopingu i posiadali w większości jakieś legijne gadżety (ogarniętej załogi było tam max 10%, między innymi stara ekipa naszego FC z Kwidzyna). Od początku zdecydowaliśmy, że chcemy siedzieć naszym składem na oddzielnym sektorze, bo nie zależy nam na tym, by siedzieli z nami na trybunie ludzie, którzy kibicują każdej polskiej drużynie, jaka przyjeżdża na Wyspy. Dlatego też na początku ryknęliśmy: cała Polska niech usłyszy, Legia nie jest dla małyszy”.
Przykładu trzeciego, czwartego, ósmego i dziesiątego nie trzeba podawać, każdy widzi je gołym okiem na stadionie, gdzie zasiadają „kumaci”, „kumatsi”, „najkumatsi” i „przenajkumatsi”. Tym samym gołym okiem widać, że tak jak nie ma znaku równości między kibicem Barcelony w Gdańsku a kibicem Lecha w Wilnie, tak nie ma znaku równości między kibicem Arki siedzącym na Górce i drugim kibicem Arki siedzącym na Górce. Nie da się szafować określeniem „prawdziwy kibic”, wyszydzając podziały i uogólnienia (w założeniu broniąc tych katalońskich fanatyków ze Zgierza), gdy samemu stosuje się podziały i uogólnienia nie mające odzwierciedlenia w rzeczywistości. Słyszę zarzut – kibice wyśmiewają okrzyki „Independencia”, a sami krzyczą „serbskie Kosowo”.
Odpowiedź pada w mig – ci co krzyczą „serbskie Kosowo” wiedzą gdzie jest Serbia, czym dla niej jest Kosowo i dlaczego nie warto oddawać tego terenu Albańczykom, podczas gdy ci od „independencii” wiedzą głównie gdzie urodził się Andres Iniesta, a orientacja w temacie autonomii Katalonii jest w całości zbudowana na podstawie wywiadów z tymże Iniestą/Xavim/Puyolem, zresztą reprezentantem tej wrednej, okupanckiej, reżimowej Hiszpanii. Brzmi nawet nieźle, ale kontra jest arcyboleśnie prosta. – Z pobieżnych badań wynika, że w typowym młynie 40 procent osób to studenci historii, 35 procent – europeistyki, a brakujące 25 procent to absolwenci obu kierunków – ironizuje wspominany Krzysiek Stanowski w swojej „rozprawie” z kibicami. No właśnie. Kibicami?
A co jeśli powiedziałbym, że wśród tych wyśmiewających „Katalończyków z Pomorza” faktycznie przeważają ludzie interesujący się polityką nie tylko poprzez okrzyki o tym, którą Tolę ma Donald, ale również poprzez śledzenie sytuacji na Bałkanach, na Kaukazie, we wspomnianej Syrii i naturalnie w Stefie Gazy? Co jeśli naprawdę większość tej grupy wie, czym było WSI, dlaczego tak ważne jest kim był ojciec oraz brat tego i owego, kto siedział przy okrągłym stole i dlaczego 1 marca wywieszamy flagi? Sam określiłbym naiwniakiem i potężnym ignorantem każdego, kto stwierdziłby, że Ł»yleta/Galera/Przodek/Kocioł i każdy inny kibolski sektor jest siedzibą kilku tysięcy patriotów łączących wiedzę historyczną z żywotnym zainteresowaniem aktualną sytuacją w kraju i na świecie oraz kompleksową erudycją z wielu dziedzin, od ekonomii po metafizykę. Trzeba być ślepcem, żeby nie zauważać wśród tych „najkumatszych” pospolitych idiotów, trzeba być głuchym, by nie usłyszeć dyskusji nieskażonych ambitną myślą. I tu właśnie dochodzimy do sedna. Do definicji. Przecież kibole sami widzą, że są wśród nich „pazie”. Przecież kibole sami dostrzegają, że są wśród nich modnisie, którzy kibolskie hasła wykrzykują wyłącznie po to, by zrobić dobre wrażenie na kolegach z osiedla. Przecież kibole nie wyśmiewają wyłącznie „pajaców drących się o wolnej Katalonii, doznających orgazmów przy akcjach Barcelony”. Wyśmiewają również pajaców, którzy siedzą koło nich na trybunach, czują się kibolami pełną gębą i patriotami w pełnym tego słowa znaczeniu, choć ich wiedza o Polsce ogranicza się do tego, że Tusk jest kiepskim premierem.
Można się pogubić, ale ewolucja ruchu kibicowskiego i jego coraz większe zróżnicowanie wymusza precyzyjne definicje. Kiedyś byłem z wizytą u kiboli z Wiary Lecha, robiłem z nimi wywiad o ich klubie, trochę ogółem o futbolu. Potem, gdy zakończyliśmy część „oficjalną” pogadaliśmy luźniej. Wierzcie lub nie, ale po dziesięciu minutach przyłapaliśmy się na tym, że od polityki i sytuacji społecznej przeszliśmy do recenzowania powieści antyutopijnych z połowy dwudziestego wieku. Ostatnio w pociągu na mecz dyskutowałem z kumplem na temat decyzji endecji w dwudziestoleciu międzywojennym, a Kosowo/Serbia/Albania/Czeczenia wjeżdża na stół na połowie większych domówek z udziałem znajomych kiboli i alkoholu. Wielu może się wydawać, że to mit i – nomen omen – utopia. Ł»e kibic (kibol?) oczytany, świadomy siebie i swojej tożsamości, orientujący się w polityce krajowej i zagranicznej, wiedzący dlaczego Kosowo to część Serbii i dlaczego przedmieścia Paryża to świetny argument w dyskusjach na temat polskiej polityki socjalnej zwyczajnie nie istnieje. Błąd. Istnieje. Jest obecny. Może to jeden procent trybun, może dwa, może osiem. Może trzy i pół, a może trzydzieści, nie wiem, nigdy nie badałem. Ale są grupy, które wiedzą co i po co krzyczą. Najczęściej to te grupy śmieją się, gdy chłopak z gimnazjum zapodaje na Facebooku linki do profili o Wolnej Katalonii, a potem z wypiekami na policzkach krzyczy Viva Espana, gdy Iniesta strzela gola na mistrzostwach świata. To te grupy, które bawił festyn na PGE, ale którym zdarza się również z wyższością i pogardą patrzeć na kolegów z sektora. To są ci, których niektórzy szyderczo określają mianem „prawdziwych kibiców”. Nie podoba mi się ten podział, wprowadza w błąd, niepotrzebnie alienuje, sprawia ułudę, że kto nie interesuje się sytuacją na świecie, ten już nie może być „prawdziwy”.
Stosowałbym raczej nazwę kibol, z którą zresztą członkowie tej grupy dumnie się obnoszą. To nie są chuligani, to nie są ultrasi, to nie są bandyci. Jest ich niewielu, może trochę więcej, niż kilku, widzą w kibicowaniu coś więcej, niż tylko paru piłkarzy i parę liter. Nie twierdzę, że to „lepsi”, czy bardziej świadomi odbiorcy futbolu, nie twierdzę, że to jakaś grupa decyzyjna, sami w końcu nie mają jaj, by raz na zawsze wygonić ze swojego towarzystwa tych, którzy obok powstańczej kotwicy korzystają z symboliki nazistowskiej. Nie twierdzę, że to jakieś chodzące ideały, ale to ludzie, z którymi warto dyskutować i których warto słuchać. I u których nie widzę hipokryzji, gdy śmieją się z naszych polskich Katalończyków.
Nie ma prawdziwych kibiców w opozycji do nieprawdziwych sympatyków Barcelony. Wszędzie są grupy, grupki, podgrupki, mniejsze, większe, bardziej lub mniej godne uwagi. Faktem jednak pozostaje, że to barcelońscy fanklubowicze wzięli sektorówki i flagi na płot od kiboli, nie odwrotnie. To fani futbolu starają się naśladować tych – jak niektórzy całkiem słusznie określają – fanów kibicowania. Porównajcie komentarze pod tekstami, które zajmowały jakieś stanowisko w sporze katalońsko-kibolskim. Może to mylne wrażenie, ale z jednej strony jest śmiech, znudzenie i szydzenie, z drugiej wkurwienie, ironizowanie i spięcie tyłka jak na ostatnim kilometrze maratonu.
Abstrahując trochę od tych językowych problemów, kto kibolem, kto kibicem, kto fanatykiem, a kto sympatykiem – Stan powiedział mi kiedyś (i powtarza mi od tej pory przy każdym poruszeniu tego tematu), że też wyrosnę z tej dziecinnej w gruncie rzeczy zabawy. Ł»e też w końcu zrozumiem, że nie ma nic złego w miłości do piłki rodem z Old Trafford czy Camp Nou, że istnieje życie poza Łodzią, że istnieje życie nawet poza Polską. Może, nie wykluczam. Na razie – nawet jeśli ci najkumatsi i najprawdziwsi nazwaliby mnie piknikiem i Andrzejem – czuję się kibolem, w definicji, którą podałem wyżej. I czuję wyłącznie dumę.
Nawet jeśli z tego wyrosnę, duma pozostanie. Choćby dlatego, że kilku młodych dzięki mnie i moim kolegom wie, kim był Pilecki, kto to Inka i dlaczego oficjalny koniec wojny w 1945 roku nie był końcem walki. Nawet jeśli tych świadomych jest ośmiu, a gdy wszyscy dorośniemy wykształcimy tylko dwóch następców. Będzie, było, jest warto.
JAKUB OLKIEWICZ