Cieniutka linka na razie wytrzymała. Na razie…

redakcja

Autor:redakcja

07 sierpnia 2013, 22:54 • 3 min czytania

Przez 180 pucharowych minut Legia balansowała na cieniutkiej linie. Linoskoczek chwilami miał już mocny przechył, już rękami machał w nerwach, ale jakoś z trudem to wytrzymał i spektakularnie nie spierdzielił się na glebę. Na koniec dostał nawet brawa, choć pewien niesmak został. Legia zagrała tak jakby chciała wykorzystać element zaskoczenia i uśpić przeciwnika, nie oddając przez 50, 60, 90 minut groźniejszego strzału. Z ust Jana Urbana padło już sakramentalne „na tym etapie praktycznie nie ma słabych drużyn”, choć dziś nie opuszczało nas wrażenie, że oglądamy tylko słabe – obie. Ani jednej, której możliwości całościowo predysponowałyby do jesiennych gier w Lidze Mistrzów. Obyśmy nie mieli racji.
Ten mecz miał pokazać prawdziwą Legię. Kuba Kosecki deklarował: „Zagramy tak jakby to miał być nasz najważniejszy mecz w sezonie”. Marek Saganowski mówił o złości w szatni na tych wszystkich niedobrych dziennikarzy, którzy nawet po udanym, wygranym 4:0 meczu z Podbeskidziem kręcili nosami i wypominali beznadziejną pierwszą połowę w Norwegii. Ale ta wahania formy jednak były, żaden dziennikarz ich sobie nie wymyślił. Jedna połówka słaba, druga znacznie lepsza. Najpierw nędzny mecz w pucharze, za chwilę dobry w lidze. To wszystko dawało podstawy, żeby myśleć o tym, co będzie dalej. Czy cokolwiek będzie.

Cieniutka linka na razie wytrzymała. Na razie…
Reklama

Wiadomo było, że w rewanżu Legia ryzykować nie zamierza. Ale tak naprawdę największym plusem jej postawy nie było to, że grała swoją piłkę w ofensywie, tylko że Molde nie znajdowało sposobu, aby drużynie Urbana zagrozić (za co brawa). Na początku trochę roboty z silnym Chimą miała prawa strona. Dobrze radził sobie Bereszyński, w środku nienagannie Jodłowiec. Generalnie Legia, co nie zdarzało jej się w tym sezonie często, weszła w mecz od pierwszej minuty. W obronie przez większość czasu wszystko trzymało się kupy, wynik 0:0 był korzystny, ale jak mawia Engel: szalenie niebezpieczny. Aż prosiło się o jakąś okazję z przodu, coś więcej niż strzał Wawrzyniaka, jeden na całą połowę. Legia grała tak jakby miała zaliczkę co najmniej 2:0. Nieźle z tyłu, ale ciągle na granicy. Generalnie, nie opuszczało nas wrażenie, że którykolwiek zespół awansuje tu do czwartej rundy, to raczej nie będziemy go jesienią oglądać w Lidze Mistrzów.

Zresztą, czy druga połowa cokolwiek zmieniła? Legia dalej była trochę jak Wisła w pierwszym meczu ligi, tym w którym nie stwierdzono u niej napastnika – wiadomo było, że ma koncepcję, żeby bramki nie stracić, ale trudno było stwierdzić czy istnieje jakikolwiek pomysł na jej zdobycie. Zmieniło się tylko to, że z biegiem czasu coraz groźniejsze (choć ciągle groźne tylko trochę) było niemające wiele do stracenia Molde (strzał głową Chimy, wypluta piłka przez Kuciaka, później jeszcze rzut wolny i interwencja Słowaka itd.).

Reklama

Niby Legia to swoje zwycięskie 0:0 utrzymała i awansowała do kolejnej rundy. Za moment jej piłkarze pewnie znowu będą krzywo patrzeć na tych, którzy ośmielą się ich skrytykować, ale fakt jest faktem – wykazali się zadziwiającą konsekwencją w swojej niechęci do zdobywania bramek i nie wygrali ani jednego meczu z 12. drużyną tabeli norweskiej ekstraklasy. Na dziś to wystarczyło, ale poza „dziś” jest jeszcze „jutro”. A tam Steaua, Basel, Viktoria Pilzno, Dinamo Zagrzeb, może Celtic. Trochę inna półka.

Faza grupowa Ligi Europy już w kieszeni. I dobrze, bo trudno sobie wyobrazić, że to jest właśnie gra i forma, w jakiej zdobywa się pierwszą od lat Ligę Mistrzów. Ale piłka ma czasem to do siebie, że dzieją się w niej rzeczy niewyobrażalne. Chyba głównie na to pozostaje liczyć.

Najnowsze

Anglia

Antyrekord Wolverhampton. „Chcemy być zapamiętani jako tchórze?”

Braian Wilma
0
Antyrekord Wolverhampton. „Chcemy być zapamiętani jako tchórze?”
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama