Lechia Gdańsk wreszcie wygrała mecz na własnym stadionie. Wreszcie, ponieważ zdarza się jej to rzadko, a konkretnie: zdarzyło się po raz pierwszy od marca. W marcu właśnie lechiści pokonali Koronę Kielce 3:2, a później zanotowali druzgocącą serię:
Wisła Kraków 0:0
Jagiellonia Białystok 2:3
Podbeskidzie Bielsko-Biała 1:2
Ruch Chorzów 4:4
GKS Bełchatów 1:1
Górnik Zabrze 0:2
Podbeskidzie Bielsko-Biała 2:2
Razem – 4 punkty na 21 możliwych. Jeśli można mówić o klątwie, to dzisiaj została przełamana: Jagiellonia nie dość, że w Gdańsku przegrała, to jeszcze nie zdołała sklecić ani jednej sensownej akcji i nie oddała ani jednego celnego strzału. Mateusz Bąk w ogóle niepotrzebnie zakładał rękawice, równie dobrze mógł przez 90 minut sprawdzać jakość trójmiejskiego cateringu, do spółki zresztą z napastnikiem gości Balajem, który czekał i czekał na jakieś podanie, ale ostatecznie żadnego się nie doczekał. Raz tylko zapachniało golem dla „Jagi”, a raczej rzutem karnym, ale sędziemu Borskiemu nie zapachniało i słusznie: bliżej było do symulki Kupisza, niż do faulu Bieniuka.
Dobrze grał Buzała, dobrze grał Deleu, do tego jak zawsze trudni do przejścia wydali się być stoperzy Bieniuk i Madera. Jak grali we dwóch w Widzewie, to już wtedy trudno ich było wyprowadzić w pole, a teraz tę samą jakość przenieśli do Gdańska. Niestety, po wyjeździe Barcelony, czar prysł i Grzelczak znowu stał się Grzelczakiem, chociaż jedno podanie do Matsuiego miał świetne. Tylko że akurat tego dnia Matsui był fatalny.
