Nigdy nie rozumiałem kompleksów. Nigdy nie rozumiałem mitologizacji idoli. Nigdy nie rozumiałem irracjonalnego zakładania, że wszystko co obce, powinno być dla nas wzorcem do naśladowania, wyznacznikiem i kompasem. Supermecz z Barceloną obnażył boleśnie kompleksy. Uwypuklił i ośmieszył zjawisko mitologizowania idoli. Ujawnił, że dla wielu osób prościej walczyć o niepodległość Katalonii, niż zdrową Polskę. Kilkanaście godzin szału związanego z supermeczem było dla mnie niespotykaną katorgą, nie tylko dlatego, że od dawna nie znoszę Barcelony.
Zacznę od zjawiska najbardziej błahego, a jednocześnie najbardziej irytującego, bo – w mojej opinii – kompletnie niedojrzałego. Sam przestałem uważać piłkarskich idoli za nadludzi jakoś koło dziesiątych urodzin i nie potrzebowałem nawet do tego jakichś wybitnych zdarzeń, które drastycznie otworzyłyby mi oczy. Po prostu sam zacząłem trenować, potem spotykać ich w różnych sytuacjach przemierzając wzdłuż i wszerz moje miasto, wreszcie zacząłem rozumieć świat na tyle, by instynktownie wyczuć, że w ich żyłach nie płynie wcale błękitna krew, a po skończonym meczu walą tak samo jak nasza szatnia po treningu. Ludzie tacy jak my. Też się męczą. Też są zróżnicowani, są głupsi i są mądrzejsi, są sympatyczniejsi i mniej sympatyczni, tacy, którzy mają się za gwiazdorów i tacy, którzy są świadomi swojej przeciętności. Brzmi banalnie, bo jest banalne. Brzmi dziecinnie, bo jest dziecinne. To wiedza, którą trzeba przekazywać ośmiolatkom, dziewięciolatkom, dziesięciolatkom. Twój idol z telewizji to człowiek taki jak ty, też musi jeść, też musi pić, też musi potem iść siusiu. Reprezentuje ten sam gatunek.
Takie proste słowa, a wydaje mi się, że niektórzy jakby o nich zapominali. Gdy widzę tłumy nastoletnich piszczących fanek, które ekscytują się tym, że Justin Bieber oddycha tym samym łódzkim powietrzem, co one, zebrane pod Atlas Areną – czuję zażenowanie. Są już na to za stare, nie mają sześciu lat, powinny już mieć za sobą pierwsze lekcje biologii i wiedzieć doskonale, że to też człowiek. Okej, siedmioletnie dziewczynki drące się wniebogłosy „bejbe, bejbe” naśladując swojego króla to widok bardziej rozbrajający, niż żenujący, ale trzynasto-, czternasto-, piętnastolatki? Gdy słyszę podniecone głosy „o Boże, on tu jest, zaraz do nas wyjdzie, może nawet rzuci jakiś kawałek garderoby” czuję wstyd. Gdy z kolei zaczynają odmawiać „Zdrowaś Mario” w intencji pojawienia się w oknie jakiegoś kanadyjskiego piosenkarza… No cóż, cieszę się, że przynajmniej katolicyzm trzyma się mocno.
Jestem pewny, że obrazki tych piszczących dziewczynek były niejednokrotnie wyszydzane, wyśmiewane i mieszane z błotem przez dzielnych chłopców, którzy – bardzo słusznie – uważają mitologizowanie muzyka za grubą przesadę i paranoję. Dzielni chłopcy pewnie nie raz i nie dwa pisali na forach o popieprzonych małolatkach, które dałyby się pokroić za możliwość dotknięcia idola. Nie jestem pewny, ale wydaje mi się, że widziałem tych dzielnych chłopców w orgazmicznym uniesieniu, gdy zobaczyli na żywo Messiego i Neymara. Nie jestem pewny, ale wydaje mi się, że widziałem tych dojrzałych facetów, jak nieomal odmawiali to samo „Zdrowaś Mario” w intencji gola dla Barcelony, po którym któryś z biegających po murawie półbogów mógłby pozdrowić, choćby najmniejszym gestem, swoich wiernych wyznawców.
No kurwa, przecież to jest paranoja. Rozumiem, że to idole, role model, wielcy piłkarze, którzy jeszcze przez wiele lat będą wspominani w kronikach. Ale to wciąż ludzie. Czy Bill Gates mógłby liczyć na tłumy fanów pragnących choćby pogłaskać jego wyglancowane buty? Przecież osiągnął w swoim fachu tyle samo, albo nawet i więcej, dostając za to lepsze pieniądze, zyskując u wielu ludzi większy szacunek i wpływając na losy świata w o wiele większym stopniu. Wszyscy jesteśmy ludźmi, krew, kości, trochę mięsni, mózg. Tymczasem patrząc na oszalałe spojrzenia fanów zgromadzonych w Gdańsku nie zdziwiłbym się, gdyby dziś Allegro zaludniły liczne aukcje „piasku, po którym przespacerował boski Leo” oraz „ziemi, na którą spojrzał Neymar”. I licytowaliby ci sami ludzie, którzy wcześniej wyszydzali psychofanki Justina Biebera. Gdzie poczucie własnej wartości? Gdzie godność? Rzecz tyczy się zresztą nie tylko tych żebrzących o spojrzenie swojego idola, ale i tych sprintujących po koszulki. Ludzie, właśnie z nimi zremisowaliście 2:2, nie potrafili was pokonać! Nie wnikajmy czy grali na 13,5 czy na 18%, a może nawet na 24%. Czy byli tu podstawowym składem, czy może półpodstawowym, czy w 1/3 podstawowym. Nie wygrali i tyle. Ale nie, to przecież bogowie, trzeba więc podjechać do krycia już w 88. minucie, żeby czasem idol nie spierdolił razem z koszulką do szatni.
Idol to idol. Inspiracja, przykład, wzór, ale nie półbóg.
***
Dalej, kompleksy, które uaktywniły się z siłą tira wjeżdżającego na pełnej w mostek kapitański na łajbie Fiata 126p. Nie wiem, może coś przeoczyłem, ale wydawało mi się, że na mapie futbolu jest parę różnic, między naszym krajem, a – dajmy na to – Singapurem. Jasne, w obecnej kondycji niewykluczone, że przybysze z dowolnego azjatyckiego kraju przetrzepaliby nam kadrę jak Jarema Kozaków w „Ogniem i mieczem”, podobnie rzecz ma się z piłką klubową, ale futbol w tym kraju ma jednak jakieś tradycje. Trwa okres świętowania stuleci rodzimych stowarzyszeń, od Cracovii czy Wisły, przez Widzew i ŁKS, po nadchodzące rocznice Legii, Lecha, Ruchu i wielu innych zasłużonych klubów. Mamy tysiące młodych chłopaków pocinających w piłkę nie tylko na plejce, ale w malutkich drużynach z równie małych wiosek. To nasz sport narodowy, w którym jeszcze dwie, trzy dekady temu mieliśmy spore sukcesy. Nie jesteśmy Singapurem, do którego raz na tysiąc lat przyjeżdżają piłkarscy misjonarze pokazać jak gra się w futbol. Jesteśmy może nieco zakurzoną, może trochę zaniedbaną, ale starą, mogącą się pochwalić wiernymi i oddanymi członkami parafią. Więcej, w pewnym momencie – kontynuując metaforę – parafianie zaczęli sobie radzić lepiej od kleru. Kibice są znani jeśli nie na całym świecie, to w całej cywilizowanej, wyposażonej w Internet Europie. Fanatyzmu zazdroszczą nam w Anglii, we Włoszech, w Hiszpanii i Rosji.
Mamy się czym chwalić, nawet jeśli aktualnie po boiskach biegają Dalibory i inne Daniele. Tradycja trwa, a z takim parciem na futbol kiedyś wreszcie musi się odwrócić karta. Mecze z Barceloną grała choćby Wisła, ledwie kilka lat temu. Nie wmówicie mi, że od tej pory wszystko się tak konkretnie rozsypało, że w kraju jedynym godnym dopingowania klubem pozostała katalońska Barcelona. Nie wmówicie mi, że od tamtej pory nasz futbol został rozmontowany w tak spektakularny sposób, że pozostało nam jedynie tęskne marzenie za zagranicznymi potęgami. Nie, to się nie uda. Nikt nie wmówi mi, że lepiej raz w życiu obejrzeć Barcelonę w meczu sparingowym, niż co tydzień spoglądać z pogardą na kopaninę opatrzoną niespotykaną w Europie atmosferą tworzoną przez fanatycznych kibiców.
A jeśli faktycznie teraz będziemy czekać z utęsknieniem do wakacji, żeby zachodnie kluby zaczęły swoje letnie tournee podczas których wkroczą do trzeciego świata ukazać wytęsknionym fanom cząstkę swej boskości, to w pizdu z tym całym futbolem, równie dobrze można się przerzucić na żużel.
Może warto, żebym wyklarował – tak się nie stanie. Bo futbol i w ogóle szerzej sport to na całe szczęście nie tylko aktualna forma i wyniki, ale lata tradycji, kibicowski fanatyzm, oddanie barwom i szereg innych rzeczy, których nie zrozumie fan Adama Małysza, który ostatnio transformował się w wiernego kibica Roberta Kubicy. Czy tam Justyny Kowalczyk, nie nadążam, kto jest na topie.
***
Wreszcie wisienka na tym słodkim, aż do wyrzygania, torcie. Kibice Barcelony, których przyjechało z Katalonii ze czterdzieści tysięcy, jak nic. Lechiści naturalnie olali cały ten cyrk, bojkotując jakikolwiek doping i zakładając, że w cyrku dla gimnazjalistów powinni się bawić przede wszystkim cyrkowcy oraz gimnazjaliści. Nie obiecywałem sobie zbyt wiele po polskich fanatykach „więcej, niż klubu”, ale to co zobaczyłem przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Sektorówka?! Okrzyki „Independencia”?! Polskie barwy z jakimiś zabawnymi nadrukami dotyczącymi wierności Barcelonie i Katalonii?!
Ultraska na całego, brakowało tylko rac i skrojenia barw jakimś przypadkowym fanom Lechii, którzy jednak zbłądzili na stadion. Nie mam nic przeciwko sympatyzowaniu z zagranicznymi drużynami. Nie mam nic przeciwko wyskakiwaniu z pilotem w ręku w górę z okrzykiem „tak jest, jebać te kurwy”, gdy właśnie „ukochany” Bayern strzela gola Barcelonie, albo „od zawsze mój” Real ogrywa Manchester United. Rozumiem, emocje, do tego sympatia, fajnie. Ale świrowanie Katalończyka śmierdzi mi jakąś piramidalną hipokryzją, ogromnym wieśniactwem, o kompleksach nie wspominając. Natychmiast przychodzi mi na myśl Bolec z „Chłopaki nie płaczą”, który sugeruje, że „naszym chłopakom brakuje luzu”. Pamiętacie, jak zgasił go Fred? Przydałoby się kilku takich Fredów na trybunie „najbardziej fanatycznych sympatyków Barcelony”, którzy darli się „independencia”, jakby mieli jakiekolwiek pojęcie o sytuacji politycznej w Hiszpanii. Którzy pieprzyli coś o ultrasowaniu w imieniu drużyny, którą pierwszy raz zobaczyli na oczy, a następny raz obejrzą na żywo jak jakaś Legia, albo Lech wpadnie na Barcę w pucharach.
Synki. I córeczki. Ultrasowanie to tysiące kilometrów przebyte za swoim klubem, milion wyrzeczeń, problemy w pracy/szkole/domu, zarwane noce, często spędzone na komendzie za stanie na schodach na trybunie głównej, ultrasowanie to całe godzin spędzone na malowaniu sektorówek (nie zamawianiu ich w zewnętrznej firmie), spędzone na rozkładaniu kartoników (a nie patrzeniu, jak rozkładają je wynajęci do tego celu stewardzi), spędzone na obmyślaniu projektów i realizowaniu swojej pasji, a nie podniesienie nad łeb sektorówki na pierwszym meczu rzekomo „swojego” klubu.
Naprawdę starałem się podejść do tego sparingu z sercem, z wyrozumiałością, z sympatią. Duże wydarzenie, klasowa drużyna, wielka frajda dla dzieciaków, spora atrakcja dla fanów piłki. Ale to co dzisiaj odwalili malowani Katalończycy, stękający fanboje ubóstwiający półbogów i kompleksiarze, którzy oddaliby nerkę za możliwość urodzenia się gdzie indziej wyzwoliło we mnie dotąd nieznane pokłady żółci, jadu i agresji.
Against modern football. Support your local football team.
GFR