Tekst czytelnika: Grają umiejętności, a nie potencjał! A gdyby tak wprowadzić Moneyball?

redakcja

Autor:redakcja

30 lipca 2013, 10:52 • 8 min czytania

Moneyball zrewolucjonizowało na zawsze baseball, koszykówkę, futbol amerykański i hokej. Dyrektorom sportowym klubów z tamtych lig dziś wspomnienie komponowania drużyny bez użycia narzędzi Moneyball przypomina wspomnienia chłopa, który przesiadł się z sierpa na kombajn. Albo milionera przesiadającego się z podstarzałej żony na dziewczynę od Fibaka.
Moneyball to dziesiątki zaawansowanych statystyk. Ł»aden ruch zawodnika, żadne zagranie, nie jest pozostawione bez wymiernej wartości. Bardzo ważne, że system ten bierze pod uwagę też tzw. „zagrania pasywne”, czyli choćby ustawianie się, grę w obronie. Przykładem tego, jak dzięki Moneyball możemy odróżnić gówno od złota jest Brandon Jennings.

Tekst czytelnika: Grają umiejętności, a nie potencjał! A gdyby tak wprowadzić Moneyball?
Reklama

Jennings w jednym z pierwszych meczów w NBA zaliczył 50 punktów, czyli zrobił klasycznego Smolińskiego, czy jak kto woli Możdżenia. Michael Jordan przez całą karierę miał tylko 8 takich spotkań, a tymczasem tutaj 21-letni chłopak na dzień dobry rzuca pół setki. Dzięki temu na stałe wskakuje do składu Bucks, nie oddaje miejsca w składzie przez cztery lata, średnio rzuca około 20 punktów na mecz. Dziś ma ledwie 24 lata i jest wolnym agentem na rynku transferowym – kluby powinny się o niego zabijać, prawda? Otóż okienko transferowe w NBA jest otwarte już miesiąc, a nie zgłosił się po niego nikt. Kibice Bucks lamentują na forach, bowiem to oznacza, że przynajmniej rok jeszcze będą musieli oglądać Jenningsa w składzie.

Patrząc na ogólne statystyki mogłoby się wydawać, że to dobry zawodnik, jednak zaawansowane statystyki pokazują, że Jennings jest jednym z najmniej efektywnych graczy dekady. Podejmuje fatalne decyzje odnośnie rzutów, tragicznie ustawia się w obronie, a holując piłkę ogranicza skuteczność zespołu. Sam wykręca niezłe statystyki, dla laika może robić nawet niezłe wrażenie podczas meczu, ale po pierwsze, w obronie zawali więcej punktów, niż zdobędzie z przodu, a po drugie, te dwadzieścia punktów rozgrywający z prawdziwego zdarzenia zmieniłby w czterdzieści, umiejętnie rozprowadzając akcje, a nie grając pod siebie. Tak Moneyball nie zwraca uwagi na metrykę, punkty, wrażenia artystyczne – weryfikuje to, co faktycznie zawodnik wnosi do zespołu. Jednym z najważniejszych nowych statystyk, które wniosło, jest „win shares”, czyli jak zagrania jednego zawodnika przekładają się procentowo na zwycięstwa zespołu.

Reklama

Jeśli zastanawiasz się, dlaczego Lech od początku sezonu nie potrafił zdominować żadnego rywala, w żadnym meczu nie wypadł naprawdę przekonująco, w tabeli już wyprzedza go pół ligi – to warto spojrzeć na kadrę tego zespołu przez pryzmat tego, o czym mówiliśmy powyżej. Czy Możdżeń, gdyby grał w I lidze i miał 30 lat, właśnie pakowałby walizy i był transferowany do Lecha? Nie, nawet Widzew by go na testy nie zaprosił, a Widzew nie testował jeszcze tylko ekspedientek z łódzkich Ł»abek. Możdżeń gra, bo wyrobił sobie nazwisko parę lat temu, strzelając fantastyczną bramkę przeciwko drużynie światowej klasy, a także bo jest wciąż relatywnie młody, czyli ma „potencjał”. Ale kluczowa rzecz: POTENCJAف NIE GRA, grają umiejętności. A te Możdżeń ma na poziomie średniaka z I ligi, nie więcej. Wydaje się, że napastnicy mając grać przeciwko Lechowi, i widząc Możdżenia na defensywnym pomocniku, nie lamentują zbyt często „o nie kurwa, tylko nie Możdżeń!”. Z przodu jeszcze gorzej, Możdżeń na ofensywnym pomocniku nie poprowadziłby Chojniczanki Chojnice do Pucharu Chojnic. فyżka gorzkich faktów dla kibiców Lecha: pozycja Możdżenia w polskiej piłce jest decydowana przez nazwisko i wiek, przez dawne „zasługi”, a nie przez grę na boisku, to co wnosi do gry co tydzień. W najlepszych swoich meczach nie odstaje, nie przeszkadza, ale spora szansa, że w meczu Lecha z dajmy na to Podbeskidziem na defensywnym pomocniku nie odstawałby i Bolesław Dywan, sześćdziesięcioletni prezes Kolejarza Stróże. Lech regularnie wystawia więc w składzie gracza, dla którego prawdopodobnie i Ekstraklasa to za wysokie progi.

Czy Drewniak jest poważną przeszkodą dla rywali? Czy wnosi ożywienie z przodu? Nie, pod względem umiejętności to zapchajdziura. Znowu: gra na potencjał i dowód. W Miami Heat i San Antonio Spurs, finalistach NBA czyli drużynach, które mają wygrywać teraz, nie ma takiego tematu jak granie zawodnikiem, żeby go ogrywać. Lech też jest drużyną, która ma wygrywać teraz, ogrywanie Drewniaka to tylko kolejny cios w jakość pierwszej jedenastki, nic więcej. I nie chodzi o to, że drużyny grające o triumfy teraz nie mają grać młodymi, tylko że one muszą patrzyć co zawodnik da teraz drużynie – w Spurs w pierwszym składzie gra młody Kawhi Leonard, ale tylko dlatego, że już teraz jest jednym z lepszych na swojej pozycji, a nie dlatego że może za dwa lata taki będzie; na tej samej zasadzie grają w Legii Furman czy Łukasik. Natomiast czy ktoś przy zdrowych zmysłach powiedziałby o Drewniaku, że to czołowy defensywny pomocnik ligi? Jak Lech chce walczyć o mistrzostwo i LE mając w składzie tak przeciętnego zawodnika? Inne wielkie wyzwanie dla kibica: jakie są atuty Trałki na boisku? Czy on ma znakomity odbiór? Czy trzyma w ryzach linię defensywną? A może jak na defensywnego pomocnika gra dobrze z przodu i ma niezłe podanie do przodu? Nic z tego, Trałka jest kompletnie nieobecny przez większość meczu, nie wnosi nic, to ruchomy pachołek, która ma za zadanie „nie przeszkadzać”. Nadawałby się może w drużynie z ligowej młócki, ale chyba Lech mierzy trochę wyżej?

Defensywny pomocnik na miarę ambicji tej drużyny powinien albo umieć pograć trochę z przodu, albo być graczem trudnym do przejścia. Tymczasem obecnie ma do wyboru młodych jeszcze nic nie umiejących zawodników, a także przeciętniaka bez zalet. Murawski sam nakłada czapką całą tą bandę, razem nie są warci połowy jego nogi. Wyjście w niedzielę Rumaka pomocą Drygas, Drewniak, Możdżeń to proszenie się o wpierdol i prawdopodobnie jeden z najmniej kreatywnych środków pomocy w historii.

Moneyball brutalnie weryfikuje też umiejętności graczy chimerycznych. Tych, którzy grają bardzo dobrze raz na cztery mecze, a pozostałe grają słabo albo przeciętnie. W ten sposób łatwo oszukać człowieka, bowiem zapamiętasz te wspaniałe zagrania, piękne bramki, a z czasem zapomnisz o tych bezbarwnych spotkaniach – szczególnie, jeśli twój zespół mimo nich potrafił wygrać. Zaawansowane statystyki Moneyball jednak takich rzeczy nie zapominają i nic dziwnego, iż wspomniany Jennings choć co sezon miał kilka meczów, w których rzucał ponad 30 albo i 40 punktów, to i tak jest uznawany za zgniłe jajo ligi, które najchętniej kluby podrzuciłyby największym rywalom. W perspektywie bowiem całego sezonu użyteczność takiego zawodnika jest o wiele mniejsza, niż to byś zapamiętał postrzegając takiego gracza w konwencjonalny sposób – czyli jedyny, jaki obecnie mamy do dyspozycji oceniając zawodnika w piłce nożnej. Dlatego najlepszymi piłkarzami Lecha są Murawski, Buric, Hamalainen i Kamiński, bo nie tylko grają oni na dobrym poziomie, ale przede wszystkim – grają na tym poziomie w praktycznie każdym meczu. Co z tego, że Pawłowski czy Lovrencsics potrafią zagrać mecz lepiej od wyżej wymienionych, skoro równie dobrze w następnych dwóch mogą w ogóle nie istnieć? Co z tego, że choć Pawłowski czy Gergo w pojedynczych meczach potrafią zagrać jak gwiazdy ligi, tak ich łączna coroczna efektywność będzie taka sobie? Może jest tutaj problemem też motywacja, i gdyby na skrzydłach w Lechu byłaby większa rywalizacja to gracze ci więcej wnosiliby do swojej gry; poczucie, że choćby nie wiem co się działo, jakkolwiek chujowo byś grał, jesteś nie do wygryzienia ze składu bo kompletnie nie ma cię kim zastąpić, robi różnicę. Przykładem najbardziej zmotywowanego gracza w Lechu jest Ubiparip, efekty wszyscy znamy. Pawłowski od ładnych paru lat nie wie, co to rywalizacja o miejsce w składzie, w Zagłębia był nie do ruszenia, w Lechu też wygląda na to, że inaczej nie będzie – to nie jest atmosfera, w której zawodnicy wznoszą się na wyżyny.

Gdyby jutro Lech zaczął wykorzystywać futbolową wersję moneyball, prawdopodobnie wystawiałby właśnie pół kadry albo na sprzedaż, albo do wypożyczenia. Połowa tej kadry bowiem to gracze jadący na opinii, na zasługach, na dawnych sukcesach, na potencjale, na wieku, na kilku świetnych meczach przeplatanych słabymi, a nie z powodu faktycznie posiadanych umiejętności, które potrafią udowodnić w każdym meczu. Za ostro powiedziane? Ale przypomnijmy jeszcze raz pionierów Moneyball, baseballowych Oakland Athletics. W momencie, gdy wprowadzili oni ten system jako pierwsi na świecie, wyniki jakie otrzymali był kompletnie zaskakujące – przykładowo kazały im się pozbyć największej gwiazdy zespołu i rozwalenie całego trzonu drużyny. W zamian sugerowały sprowadzenie zawodników – jak się wówczas wydawało – drugiego, trzeciego sortu, no-namów, rezerwowych. Odważyli się jednak na ten ruch, byli na dole tabeli, wiele nie mieli do stracenia. Efekt przerósł ich najśmielsze oczekiwania: mieli w tym sezonie serię 25 meczów bez porażki, wyrównując rekord ligi mający blisko sto lat, a ligę zakończyli wyżej, niż kluby mające kilkanaście razy wyższe budżety. Z tym wiąże się najważniejszy wniosek, bowiem to tylko pokazuje, jak zawodne jest ocenianie zawodników w taki sposób, w jaki robimy to dzisiaj.

W tym roku w NBA jednym z najgorętszych towarów handlowych był rezerwowy Clippers Eric Bledsoe, zdobywający 8 punktów na mecz, grający mało, ale wypadający fantastycznie w zaawansowanych statystykach. Jego przejęcie przez Phoenix Suns uznane było powszechnie za wielki sukces tej drużyny, a wspomniany rzucający po blisko 20 punktów na mecz Jennings wciąż czeka na choć jednego zainteresowanego, Bucks do Suns oddaliby go z pocałowaniem ręki. Ilu jest w polskiej lidze rezerwowych, którzy w ograniczonym czasie gry pokazali efektywność o wiele lepszą, niż połowa zawodników mających pewne miejsce w drużynach z czołówki tabeli? Tego się prędko nie dowiemy, ale że tak jest – możemy założyć. Odkąd w 2003 roku drużyna z Oakland zaczęła wykorzystywać Moneyball, dziś nie ma ani jednej zawodowej drużyny z NHL, NFL, NBA i MLB która nie korzystałaby z podobnych narzędzi – to ma swoją wymowę.

To już nie czasy oceniania zawodników po tym, jak wchodzą po schodach. Jasne, zaproponowanie, by dziś jakiś rodzimy klub próbował mierzyć się z własnym systemem rozbudowanych zaawansowanych statystyk, i kierował swoją polityką transferową wedle tamtejszych wyników, pewnie wydaje się wam absurdem. Ale wyobraźcie sobie jak wielkim absurdem w 2003 roku były ruchy transferowe będącego na dnie tabeli, a już niedługo potem rekordowego Oakland Athletics.

LESZEK MILEWSKI

PS
dla zainteresowanych analiza zaawansowanych statystyk wspomnianego Jenningsa:

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama