Zawsze chodził własnymi ścieżkami i trafił do Juve

redakcja

Autor:redakcja

10 lipca 2013, 17:04 • 9 min czytania

Trudno znaleźć drugiego zawodnika tak często pojawiającego się w mediach przy okazji wszelkich kłótni, sporów, waśni i konfliktów. Trudno znaleźć drugiego zawodnika tak często walczącego o niezależność i autonomię. Hardy, uparty, nienawidzący ograniczeń, a jednocześnie oddany i lojalny, gdy obdarzy się go zaufaniem. Jedna z najbardziej charakterystycznych twarzy współczesnego futbolu, jeden z najbardziej awanturniczych napastników oraz zwyczajnie znakomity zawodnik. Carlos Tevez, który podbijał serca w Argentynie, Brazylii, po obu stronach Manchesteru i we wschodnim Londynie, teraz rusza na podbój Turynu.
109 milionów dolarów. Sporo. Właśnie tyle wydano na Teveza w kolejnych klubach: 20 milionów wyłożył Corinthians, 19 West Ham United, 16 Manchester United, 38 ich lokalny rywal i wreszcie 16 Juventus Turyn. Podróżnik z Argentyny zazwyczaj się spłacał, zarówno marketingowo, jak i piłkarsko, ale od początku był z nim pewien problem – brak jakiejkolwiek kontroli nad jego poczynaniami, wypowiedziami i decyzjami.

Zawsze chodził własnymi ścieżkami i trafił do Juve
Reklama

Chuligańskie życie

Jego życie to właściwie pasmo sukcesów sportowych przeplatanych kłótniami z całym światem. Od najmłodszych lat zdradzał olbrzymi talent wsparty wyjątkowym szczęściem do sprowadzania na siebie problemów. Poparzenia twarzy, z których blizny nosi z dumą do dziś. Kopanie piłki na przedmieściach Buenos Aires, gdzie kumple z boiska za bramką trzymali nie plecaki, a noszoną zawsze za pazuchą broń. Właśnie takiego zgarnęli go zresztą działacze All Boys, jego pierwszego piłkarskiego klubu. Wyrwano go z podwórka, gdzie otaczali go bandyci, chuligani, gangsterzy i drobniejsi przestępcy. Wyrwano go, gdy biegał z piłką na bosaka, na tyle szybko, z taką gracją i tak skutecznie, że oczarował wszystkich w klubie. Jako trzynastolatek był już jednym z najbardziej obiecujących juniorów Boca Juniors, argentyńskiego giganta, w którym przebić potrafią się tylko najlepsi ze swoich roczników. Co zostawił za sobą? Na przykład przyjaciela Gaucho Cabanasa, który popełnił samobójstwo, gdy otoczyła go policyjna obława. Braci i kuzynów, którzy wyspecjalizowali się w rabunkach i wymuszeniach. Rodzinę, która nie stroniła od narkotyków.

Reklama

Tevez miał potencjał, by skończyć w podobny sposób, w tym samym środowisku. Kiedyś ojciec zapytał go wprost, gdy przechodzili ulicami swojego miasta obok zakrwawionych zwłok jednego z lokalnych rzezimieszków. „Chcesz skończyć jak on?”. Tevez zapamiętał lekcję. Nie chciał skończyć z kulą w głowie na środku brudnej ulicy gdzieś w Buenos Aires. Butę i pyskaty jęzor z podwórka postanowił na moment zamienić na pokorę profesjonalisty. Szybko stał się gwiazdą, najpierw w Boca Juniors, a następnie w Corinthians, gdzie stał się jednym z niewielu Argentyńczyków posiadający darmowy wstęp do wszystkich lokali w mieście. Koszulki z jego nazwiskiem sprzedawały się w rekordowych ilościach. Król strzelców i mistrz był już niemal gotów, by postawić kolejny krok. Zaistnieć w Europie.

Myślisz, że Juve wygra Serie A (kurs 1.60)? TYPUJ W BET-AT-HOME >>

Sam przeciw światu

Problemy z jego ciężkim charakterem zaczęły się jednak na wiele miesięcy przed wyjazdem do Londynu. Tevez po wartościowych nauczkach z lat dzieciństwa starał się nie gadać za wiele i przede wszystkim nie kłócić się ze swoimi pracodawcami, ale… No właśnie. Starał się. W 2003 roku rozkręcił swoją pierwszą poważną zadymę, w stylu, jaki znamy z jego gry w Europie. Jako zawodnik Boca Juniors miał wziąć udział w rozgrywkach Pucharu Interkontynentalnego, który pokrywał się z terminami meczów kadry U-20. Tevez uważał, że w U-20 mógł grać jak sam był U-17, ale teraz ma inne rzeczy na głowie. Odmówił przyjazdu na kadrę, a nawet… zgłosił oficjalną skargę na federację. Argentyńscy działacze klęli, rwali sobie włosy z głowy i załamywali ręce nad nieposłuszeństwem młodego napastnika, ale ostatecznie musieli pozwolić Tevezowi na grę w klubie. W zamian ten miał wycofać swój pozew.

Dwa lata później, w Corinthians, pobił się z kolegą z klubu, Carlosem Alberto, a następnie z wymienił ciosy Marquinhosem. Znów mu się upiekło. Tevez został w składzie, Marquinhosowi zasugerowano wypożyczenie. Zaczął przebąkiwać, że chce zakończyć karierę jak najszybciej, żeby córka nie musiała oglądać jego urazów. Słowem – albo dziwaczał, albo głos odzyskiwał stłumiony Carlitos, kolega bandziorów z Fuerte Apache, dzielnicy, w której wychowywał się mały Tevez. Powoli brakowało mu też wyzwań. W Ameryce Południowej miał status półboga, a na półkach całkiem pokaźną kolekcję medali, statuetek, pucharów i innych wyróżnień. Carlos musiał zrobić krok w przód. Przekroczyć bramkę lotniska i wreszcie wyjechać do Europy.

Angielskie wyjście nie jest w jego stylu

Z jednej strony trafił w miejsce… dziwne. Do klubu bez większych ambicji, jeśli chodzi o grę w Europie (występowali jedynie w Pucharze UEFA, w dodatku pierwszy raz od wielu lat), do klubu bez większych sukcesów na arenie krajowej, bez większych nadziei na podjęcie równej walki z potentatami z Anglii, nie wspominając o rywalach z kontynentu. Z drugiej jednak, lepiej raczej trafić nie mógł. Tevez, coraz częściej marudzący i narzekający, nie pasowałby ani do dzielnicy eleganckich willi, w której siedzibę ma Chelsea, ani do wielkich hiszpańskich klubów w zadbanych, bogatych miastach. Jego naturalnym środowiskiem były miejsca przyciągające ludzi równie twardych jak on. W najsilniejszych europejskich ligach trudno znaleźć bardziej odpowiadające tej charakterystyce miejsce, niż wschodni Londyn. Upton Park. Boleyn Ground. West Ham United.

– Cały czas czuję się tam jak w domu – komentował wielokrotnie Tevez, pytany o klub, któremu zawdzięcza najwięcej. Dziewiętnaście pierwszych meczów, zero goli. Tysiące rozdanych autografów, Carlitos zawsze znajduje na nie czas, ale zero goli. Przyzwoita gra, ale zero goli. Wiele klubów by mu nie wybaczyło, wielu kibiców uznałoby go za niewypał, ale nie goście z West Ham United. Wystarczało im zaangażowanie. Walka. Morderstwo w oczach, gdy w pobliżu biegnie zawodnik rywali. Tevez szybko stał się idolem, może nie na miarę wielkiego Di Canio, ale idąc jego śladami.

Jego gole pomogły „Młotom” utrzymać miejsce w lidze, kibice skandowali jego nazwisko co mecz, a puby wschodniego Londynu musiały zaopatrzyć się w koszulki z numerem 32, które udekorowały ściany każdego z nich. Sam Tevez nawet po odejściu chętnie pokazywał znak skrzyżowanych rąk, hołd dla fanów z Upton Park.

Oni odwdzięczali się przyśpiewką: „There’s only one Carlos Tevez and he wants to come home”. Niestety, obustronna miłość mogła trwać zaledwie jeden sezon, po którym Tevez, przy potężnym zamieszaniu dotyczącym jego kontraktu, zmienił barwy klubowe. Kolejne sześć lat miał spędzić w Manchesterze, zwiedzając przy tym i zdobywając mistrzostwa w obu wielkich klubach z tego miasta.

Z United – Liga Mistrzów i dwa tytuły mistrzowskie. Z City – mistrzostwo i Puchar Anglii. Najtrudniejszy moment sześcioletniej przygody? Bez wątpienia zamiana czerwonych wnętrz Old Trafford na błękitny City of Manchester Stadium. Zresztą tę zmianę barw było widać na każdym kroku, na wielkich błękitnych billboardach z napisem „Welcome to Manchester”, jak i na czerwonych śmieciarkach oznaczonych hasłem „tu możesz wyrzucić swoją koszulkę Teveza”. Kampania nazywała się „recycling Tevez”. Podjazdowa wojna marketingowa trwała jeszcze przez długie miesiące, na przykład wówczas gdy Tevez paradował podczas mistrzowskiej fety z napisem „RIP Fergie”, czy wtedy gdy otwarcie krytykował jego politykę. – Ze starym nie dało się dogadać. Ma się za prezydenta Anglii – wypalił w jednym z wywiadów. W City jednak… nie było wcale lepiej. Po zakończeniu miesiąca miodowego, Tevez złapał się za bary z Mancinim, obwiniając go o niesprawiedliwe faworyzowanie innych zawodników. Oczerniał w prasie taktykę swojego trenera, narzekał na zbyt wczesne zdejmowanie z boiska, powiedział nawet, że czuje się „traktowany jak pies”. Przez moment wyjechał do Argentyny, wydawało się, że może pójść śladami Adriano, Brazylijczyka, który tak bardzo tęsknił za slumsami, że porzucił na ich rzecz futbolową karierę. Pojawiły się pogłoski, że Tevez może nie wrócić do piłki, a i on sam nie starał się ich dementować. Systematycznie wylewał swoje żale na całe środowisko. – Futbol skupia się na kasie. Jest coraz więcej menedżerów młodych chłopców, którym nie zależy na motywowaniu do wygrywania. A oni mają dwa telefony, dom i wydaje im się, że osiągnęli wszystko – komentował, dając do zrozumienia, że nieszczególnie podoba mu się w klubie, w reprezentacji i w ogóle w futbolu. – Jestem zmęczony piłką, jest jej za dużo. Chcę cieszyć się życiem rodzinnym. Myślę o zakończeniu kariery, w końcu wygrałem już całkiem dużo. Ł»ycie piłką mnie wyczerpało – mówił jeszcze przed mistrzostwami świata w 2010 roku. Konfliktowy charakter raczej nie ułatwiał futbolowego życia…

Wiecznie skonfliktowany

Spory z Fergusonem i Mancinim nie były jedynymi wojenkami, które prowadził Tevez. Potrafił między innymi skrytykować Maradonę („jak może ustalać skład na mundial, jeśli nie widział nas na treningach”), później jednym głosem z Maradoną krytykować Batistę (Tevez pytał, dlaczego Batista nie odbiera od niego telefonów i nie chce wziąć odpowiedzialności za brak powołań dla Carlitosa, Maradona nieco ostrzej sugerował, że „trzeba być pijanym, by nie powołać Teveza”). Ta druga scysja dotyczyła turnieju Copa America, który odbywał się w Argentynie. Carlos był na tyle zdeterminowany i zdesperowany, że… przyleciał do Buenos Aires, osobiście spotkać się z Batistą. – Zawsze wychodziłem w takich sprawach naprzeciw. Nie wypowiadałem się przez Maradonę, ani nikogo innego. Zawsze mówię w swoim imieniu. Ta rozmowa pozwoliła nam wszystko wyjaśnić, bo Batista wierzył w rzeczy, które nie były prawdą – komentował po spotkaniu. Naturalnie dopiął swego i pojechał na wymarzone Copa America…

Ferguson, Manicini, Batista, Maradona i… kodeks karny. Konkretnie zasady ruchu drogowego, z którym Tevez też miał – nomen omen – wyjątkowo nie po drodze. Jazda bez uprawnień przeliczona na godziny robót społecznych? 250. Dwieście pięćdziesiąt sześćdziesięciominutowych randek z łopatami, szpadlami i zmiotkami. Tevez odpracował to godnie, w towarzystwie bulwarówek krzyczących z nagłówków: „Don’t cry for me Argie Cleaner”.

Włoska robota

W City osiągnął wszystko. Nawet gdy grał rzadziej, nawet gdy musiał ustępować miejsca innym – ostatnie cztery sezony może uznać za udane. Nie ma kokieterii w słowach Michaela Owena, który stwierdza wprost – Tevez to najlepszy napastnik Citizens, jeśli odchodzi, to znaczy, że na Etihad trafi ktoś naprawdę drogi i mocny. – Cztery lata temu celowałem z Manchesterem City w mistrzostwo i grę w Lidze Mistrzów. Teraz mam identyczne ambicje – tłumaczył zaś sam Carlitos na konferencji otwierającej jego przygodę z nowym klubem. Kilka dni temu nazwisko Tevez nadrukowano bowiem na nowych koszulkach Juventusu Turyn.

– Chcą dominować we Włoszech tak jak w ostatnich dwóch sezonach i powalczyć o zwycięstwo w Lidze Mistrzów. To znacznie ułatwia decyzję zawodnikowi – żartował z dziennikarzami, tuż po podpisaniu nowego kontraktu. Z Buffonem, Pirlo i resztą mistrzowskiego zespołu będzie chciał skarcić swoich byłych pracodawców, ale przede wszystkim pokazać, że mimo wielokrotnego zapowiadania szybkiego końca kariery, wcale nie zamierza układać się do piłkarskiego grobu.

Wybrał sobie numer dziesięć, ten, który wcześniej nosił legendarny Alex Del Piero. Po wiecznie spokojnym, opanowanym, przystojnym i ugodowym Włochu, „dychę” przejmuje raptowny, impulsywny, pokiereszowany bliznami i konfliktowy Argentyńczyk. – Dla mnie to olbrzymi zaszczyt – przyznaje Tevez. Inni dodają: „zaszczyt i ciężar”.

Najnowsze

Ekstraklasa

Jagiellonia w więzieniu! W Alkmaar „nie chcieli Polaków”, jak jest teraz?

Szymon Janczyk
YouTube Logo
Jagiellonia w więzieniu! W Alkmaar „nie chcieli Polaków”, jak jest teraz?
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama