Reklama

Tomasz Cebula: – Za szybko wpadłem w samozachwyt, a tak naprawdę nic nie osiągnąłem

redakcja

Autor:redakcja

11 czerwca 2013, 10:35 • 11 min czytania 0 komentarzy

W 1984 roku wespół z Koseckim czy Zioberem wywalczył z reprezentacją Polski brązowy medal na mistrzostwach Europy do lat 18. Później grał m.in. w Legii i ŁKS-ie, ale wspominając tamte czasy głośniej mówi się zawsze o innych zawodnikach. Swoich podopiecznych ostrzegał przed nim Jose Mourinho, a David Beckham nie wytrzymał i po prostu… go opluł. Dzisiaj, w wieku 47 lat, trenuje i kopie piłkę w okręgówce pod Warszawą, a sprzed kilkunastu lat pozostało mu jedynie to, co niematerialne: wspomnienia. – Gdy po raz pierwszy zagrałem w reprezentacji myślałem, że jestem taki dobry, że już nie muszę trenować – mówi Tomasz Cebula.

Tomasz Cebula: – Za szybko wpadłem w samozachwyt, a tak naprawdę nic nie osiągnąłem

Zielonki. Mimo, że granica Warszawy jest zaledwie pięć kilometrów stąd, okolica w żaden sposób nie przypomina miejskiej. Znajdujemy się na stadionie… Chociaż nie, za duże słowo. Trzy boiska, mała trybuna i przenośne kontenery służące jako szatnie. Dookoła kilka domków i pusta przestrzeń. Czasami, o wcześniejszej porze, można tutaj usłyszeć pianie koguta. Na głównym boisku trenuje właśnie drużyna Naprzodu Stare Babice. Frekwencja na zajęciach nie jest porywająca. Po boisku biega zaledwie ośmiu zawodników, w tym trener, Cebula. Mimo, że wiekiem przewyższa pozostałych dwukrotnie, piłkarsko wciąż jest najlepszy.

– Trenerem jestem od 2008 roku. Namówił mnie mój przyjaciel, Marek Topczewski, z którym w juniorach grałem w jednej drużynie, w Agrykoli. Spytał, czy nie chciałbym poprowadzić rocznika 1995. Miałem papiery instruktora, przyjechałem i tak się zaczęło. W tej chwili trenuję roczniki 1996 i 1999, dziewczyny oraz seniorów – mówi Cebula. W Zielonkach spędza po kilka godzin dziennie. Oprócz tego pracuje w jednej ze szkół specjalnych w Warszawie. – Prowadzę zajęcia z młodzieżą upośledzoną. To najwdzięczniejsza grupa, z jaką można pracować. Po pierwszych zajęciach popłakałem się jak dziecko – powiedział. Do szkoły tej uczęszcza również młodszy syn Cebuli. Gdy się urodził, ważył mniej niż kilogram. Lekarze mówili, że nie ma prawa przeżyć. Dziś ma szesnaście lat.

W DWUNASTU NA MANCHESTER

Szesnaście lat temu Cebula był piłkarzem Łódzkiego Klubu Sportowego. Klubu, który w europejskich pucharach walczył z FC Porto czy Manchesterem United. To właśnie z tamtych czasów pochodzą jego najlepsze wspomnienia. Wspomnienia – i nic poza tym. – Materialnych dóbr z tego nie mam, a powinienem. Ł¹le pokierowałem swoją karierą. Za szybko wpadłem w samozachwyt. Gdy po raz pierwszy zagrałem w reprezentacji, myślałem, że jestem taki dobry, że już nie muszę trenować. Wydawało mi się, że świat stoi przede mną otworem. A trzeba było jeszcze popracować, i to ze zdwojoną energią…

Reklama

Często wspomina pan batalię z Manchesterem, mecz na Old Trafford przy 55 tysiącach widzów?
Wspominam, ale sam dla siebie. To było nieprawdopodobne uczucie. Trenerami byli wtedy Marek Dziuba i Rysiek Polak, już nie pamiętam, kto był pierwszym. Pamiętam sytuację z odprawy przedmeczowej, kiedy pan Dziuba rozrysował na tablicy nasz skład. Ręka trzęsła mu się przy tym niesamowicie. A najlepsze, że mieliśmy grać przeciwko Manchesterowi w dwunastu.

Jak to?
Z tych nerwów narysował o jednego zawodnika za dużo (śmiech). Zauważył to dopiero Michał Sławuta i podniósł rękę do góry jak w szkole.
– Trenerze, trenerze!
– Co się stało?
– Troszeczkę za dużo chłopaków pan narysował.
– Ojej, przepraszam! No, to ty nie grasz – powiedział, chyba do Ariela Jakubowskiego.

Odprawa przed takim meczem miała w ogóle sens?
Gdybym ja był wtedy trenerem odprawa wyglądałaby następująco: powiedziałbym skład, wychodzimy, pokażcie charakter i to wszystko. Nic więcej się nie dało zrobić. Manchester był dla nas jak drużyna z innej planety. Wydawało mi się, że jestem szybki, ale jak dostawałem piłkę na skrzydle to nawet nie wiedziałem, kto i kiedy mi ją zabierał. To byli inni ludzie. Nie wiem, czy oni są jakoś nakręcani? W bramce Schmeichel, w obronie Jaap Stam, który jedno udo miał dwa razy większe niż moje obie nogi. Jak go przepchnąć, co z nim zrobić? 0:2 było najniższym wymiarem kary.

Po latach Cebula ujawnia również boiskową scysję z Davidem Beckhamem. – Grałem po jego stronie. Mieliśmy jakąś utarczkę słowną, a on splunął mi bezczelnie w twarz – mówi. – To był duży piłkarz, ale chyba nie aż tak wielki, jakim go określano. Szczerze mówiąc, spodziewałem się po nim czegoś więcej. Przerzut, piłka na nos na trzydzieści czy czterdzieści metrów, rzuty wolne. To rzeczywiście miał. A poza tym – nic więcej. Ani gazu, ani szybkości…

TRUDNE MŁODEGO POCZÄ„TKI

Cebula po raz pierwszy zaprezentował się ligowej publiczności debiutując w Legii Warszawa w wieku siedemnastu lat. To tak, jakby teraz do czołowej drużyny w kraju z marszu wskoczył zawodnik z rocznika 1996. W szatni, w której znajdowali się m.in. Buncol, Karaś, Wdowczyk czy Kazimierski, nastolatek nie miał łatwego życia. – Niektórzy dopiero po kilku miesiącach pozwolili mi, żeby zwracać się do nich na ty. Wcześniej było: dzień dobry, panie Jacku, dzień dobry, panie Andrzeju… Wtedy, żeby zadebiutować w lidze w wieku siedemnastu czy osiemnastu lat trzeba było mieć jakiś kunszt piłkarski. Teraz wszystko się pozacierało. Szacunek, poszanowanie trenera, odzywki na boisku… Nasze, polskie towarzystwo strasznie się rozdziadowiło.

Reklama

Jak starszyzna traktowała najmłodszego piłkarza w drużynie?
Dla młodych czasy były bardzo ciężkie. Do dziś pamiętam zawodnika, który niemal codziennie uprzykrzał mi życie. Rysiu Milewski. Z oczu mu źle patrzyło. Poniżał mnie, ale nie na zasadzie żartów. To było poniżanie w pełnym tego słowa znaczeniu. Odechciewało mi się wszystkiego. Dziś takich rzeczy się w ekstraklasie raczej nie spotka. Następna sprawa: w wieku siedemnastu lat trenowałem u pana Jerzego Kopy po sześć godzin dziennie. Jak przychodziłem do domu byłem tak zmęczony, ze nie wiedziałem, kto otwiera mi drzwi. W górach, podczas jakiegoś marszobiegu, z wycieńczenia zaczęła mi lecieć krew z nosa.

– Trenerze, krew mi leci, już nie mogę, ledwo widzę!
– Przyłóż sobie śnieg, młody, i zapierdalaj!

Takie były czasy.

A poza treningami?
Wyjścia się zdarzały. Do dziś pamiętam jak starszyzna zabrała mnie na imprezę do hotelu Victoria. O Jezus, w wieku siedemnastu lat pójść do hotelu Victoria… Wprowadzili mnie w arkana alkoholu, bo wtedy człowiek jeszcze nie wiedział, co to jest… Kiedyś po jakimś wygranym meczu byliśmy w dyskotece, w „Remoncie”. Pół składu Legii. Byli też kibice, ale oficjalnie nikt o niczym nie wiedział. Była pewność, że nic nie wydostanie się na zewnątrz. Inne czasy.

Da się w jakikolwiek sposób porównać obecną Legię do tej sprzed piętnastu-dwudziestu lat?
W żaden.

BRZUCH BOLAŁ ZE ŚMIECHU

Dobra atmosfera panowała również w reprezentacji, w której Cebula zagrał dwanaście razy. Po raz pierwszy – w 1990 roku w towarzyskim meczu z Grecją. – To był mój pierwszy i chyba najlepszy mecz w kadrze. Właśnie wtedy poczułem, że złapałem pana Boga za nogi. W ataku zagrałem z Romkiem Koseckim. Niedawno się z nim widziałem, bo graliśmy mecz z Kosą Konstancin. Zaprosił mnie nawet na kielicha, ale w związku z tym, że nie piję, nie poszedłem. Trochę przesadza… No dobra, koniec tematu Romka Koseckiego – ucina z uśmiechem.

– Nie pamiętam, kto grał wtedy poza Koseckim, ale było super. Teraz chłopcy grają pod dużą presją, a wtedy nie było parcia na szkło. Atmosfera była tak luźna, że na wszelkich zgrupowaniach czy wyjazdach zawsze odchodziłem od stołu z bolącym brzuchem. Ale nie z przejedzenia, tylko ze śmiechu. W kawałach przodowali przede wszystkim Adaś Fedoruk i Piotrek Czachowski. Był Adaś Zejer, taki mały, który nie bardzo mówił po angielsku. Na obiad mieliśmy rybę z frytkami, a on chciał zamówić dodatkową porcję ryb. Zapytał: jak jest ryba po angielsku? A wszyscy: chips, chips! No to on: give me chips, dużo chips! Zamiast oczekiwanej ryby dostał oczywiście pełen talerz frytek.

Kojarzy pan z tamtych czasów jakiegoś zawodnika, którego potencjał był większy w porównaniu do tego, co później osiągnął?
Tak, Tomasza Cebulę (śmiech). Jestem szczery. Nie będę rzucał nazwiskami, ale widziałem na własne oczy mnóstwo zawodników tylko i wyłącznie treningowych. Czyli na treningu super, a gdy przychodził mecz, palili się. Były jeszcze sprawy pozaboiskowe. Tutaj przykład Darka Marciniaka. Kurna, przepiłkarz. Pytało o niego pół Europy. Trzydzieści sześć lat i poszedł do grobu. Ot, specyfika polskiej piłki. Gdzieś robimy masę błędów. Od kilku lat trenuję młodzież i muszę powiedzieć, że popełniają je też rodzice. Każdy z nich jest trenerem. Kilka razy była sytuacja, że o mało co nie doszło do bójki między mną a dwoma czy trzema rodzicami. W czasie meczów dochodziło do kuriozalnych sytuacji, kiedy bluzgali na sędziego czy na siebie nawzajem. Arbiter przerywał spotkanie i mówił do mnie: trenerze, niech pan ich uspokoi. Szok.

JASZCZURKI Z GRILLA? NIE, DZIĘKUJĘ

Ostatni sezon swojej kariery Cebula spędził… w Wietnamie, reprezentując barwy klubu Quang Nam, którego trenerem był wówczas nieżyjący już Jerzy Masztaler. Przyjechał ze swoją drużyną na obóz do Polski i zapytał Cebulę, czy nie zechciałby przyjechać na sparing. Przyjechał, zagrał i zdecydował się na – jak sam określa – przygodę życia. Nie pojechał tam dla pieniędzy, bo jak sam twierdzi, były takie sobie.

– Wietnam to najpiękniejszy kraj, w jakim kiedykolwiek byłem. Tam nie ma zimy, a mecze graliśmy o godzinie piętnastej. W hotelach była klimatyzacja, a na ulicy straszny ukrop. Trzeba było mieć końskie zdrowie, żeby to wytrzymać. Ja nie dość, że wytrzymywałem, to byłem wyróżniającym się zawodnikiem. A te karyple takie małe, trzeba było ich ogrywać. Uwierz mi, że to nie było łatwe. W czasie meczu chudłem cztery kilogramy. Jak przyjechałem do Polski, to mnie matka nie poznała, bo wyglądałem jak patyk.

– Po trzech miesiącach pobytu w Wietnamie znudziło mi się jedzenie na okrągło kurczaków. No to wziąłem pałeczki w rękę, usiadłem przy stole z Wietnamcami i jadłem ich rzeczy typu kwiaty, zielenina. Parę razy widziałem jak na motorach miejscowi wieźli uwędzonego psa czy kota. Kiedyś po meczu zostałem zaproszony do innego miasta. Postawili nam po piwku, a z grilla przynieśli jaszczurki. Nie byłem skłonny tego spróbować.

Od powrotu z Wietnamu minęło już jedenaście lat. Część tego czasu Cebula spędził pracując w Stanach Zjednoczonych, bo akurat udało mu się dostać wizę. Do ambasady wszedł ot tak, nie licząc raczej na sukces. Widział zapłakanych ludzi, którzy rzeczywiście musieli jechać do Stanów – do rodziny czy krewnych – ale odmówiono im przyznania wizy. Sam w okienku powiedział, że dokument jest mu potrzebny, bo jedzie… odwiedzić Romana Koseckiego. Podpis, stempel i wiza jest. Pojechał, ale szybko wrócił.

Rok temu zdjął buty z kołka. W Naprzodzie Stare Babice pełni funkcję trenera, ale jest również zgłoszony do rozgrywek ligi okręgowej i czasami melduje się na boisku.

Chce się panu jeszcze grać?
(śmiech) To nie jest tak, że się chce. Czasami jest potrzeba chwili. A to za mało chłopaków przyjdzie, a to mnie denerwuje ktoś z pola. Ale zagram chyba tylko jeszcze w jednym meczu, z Rysiem Laski. Obiecałem to sobie i chłopakom. To będzie chyba ostatni mecz, w jakim wyjdę. Mój starszy syn mnie ostatnio opierniczył. Mówił: tato, nie wygłupiaj się. Ostatnio w Odrze Opole, chłopak trzydzieści siedem lat, serducho stanęło. Zdrowia się nie oszuka. Nawet jak spadniemy do A-klasy prawdopodobnie będę trenerem, ale już nie grającym. Chociaż mógłbym jeszcze pograć sobie na stoperze, ale wiadomo jak jest w niższych klasach. Nie patrzą gdzie jest piłka a gdzie kości, tylko walą równo z trawą.

Z trenerką to przygoda czy początek czegoś poważniejszego?
Chyba jestem już za stary, żeby o tym myśleć. Mam tylko papiery instruktorskie, a żeby kształcić drużyny w wyższej klasie rozgrywkowej musiałbym zainwestować trochę prywatnych pieniędzy, których nie mam. To jest dosyć czasochłonne, a ja nie mam czasu, bo codziennie jestem zajęty ćwiczeniami z młodzieżą. W weekendy mam mecze, a często jest tak, że te sesje odbywają się właśnie w soboty i niedziele.

W okręgówce wiedzą, z kim mają do czynienia?
Tak i często są na ten temat jakieś docinki. „Trenerze, myśleliśmy, że trener jest lepszy”. Na talent, jaki posiadałem, nic w piłce nie osiągnąłem. Otarłem się o reprezentację, ale nie było to to, o czym marzyłem.

POŁOWĘ MACIE, RESZTĘ ZBIERZCIE SAMI

Mecz z Manchesterem czy żarty na zgrupowaniach reprezentacji Cebula wspomina z uśmiechem na ustach, ale jest coś, o czym na pewno chciałby zapomnieć. W 2003 roku udzielił „Faktowi” wywiadu, w którym powiedział, że w sezonie mistrzowskim ŁKS kupował mecze.
– Niestety, powiedziałem prawdę. Zdarzały się różne mecze… – zawiesza głos. – Wstyd, ale takie były czasy. Kompletną abstrakcją był mecz, kiedy wygraliśmy u siebie z Olimpią 7:1. Mecz absolutnie czysty, tak nam się wydawało. Ale później okazało się, że był podobno ustawiony przez nasze kierownictwo.

W wywiadzie wspomniał pan o meczu z KSZO, do którego „załatwienia” został wytypowany. Był to mecz przedostatniej kolejki sezonu mistrzowskiego.
Nie chciałbym zagłębiać się w ten temat, bo to przykre. Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że połowę sumy za ten mecz musieliśmy zebrać my jako zawodnicy, a połowę dostaliśmy od pryncypała z góry. W związku z tym, że wisiałem za kartki zostałem wytypowany do pojechania i załatwienia tego meczu, co też się niestety stało. Wygraliśmy z KSZO 1:0. Na trybunach, z tego co się zorientowałem, wszyscy wiedzieli, że mecz jest załatwiony. Gdyby nie wygrana z KSZO, to tego mistrza byśmy nie zdobyli, bo w ostatnim meczu przegraliśmy u siebie z Lechem Poznań 0:2. Dziś mówią, że korupcji nie ma, ale jak wyglądają niektóre wyniki drużyn pierwszoligowych?

Czy zdaniem Cebuli ten proceder nadal działa? – Jak najbardziej, jestem o tym przekonany. Kiedyś, jak już, załatwiało się mecze między sobą. Nie było na przykład bukmacherów…

MATEUSZ SOKOŁOWSKI

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...