Małek, jak zwykle, wypaczył wynik. Pojedynek „gwiazd” bez ambicji w Lubinie…

redakcja

Autor:redakcja

27 lutego 2013, 20:26 • 3 min czytania

Ten Puchar Polski to się jednak do czegoś przydaje. Można się dzięki niemu bardzo łatwo, naocznie przekonać, jaka różnica dzieli Ekstraklasę i pierwszą ligę albo – jak dzisiaj – czy lider zaplecza jest wyraźnie gorszy pod względem jakości od mistrza Polski. Odpowiedź brzmi: Nie. Ale już, kiedy za sędziowanie bierze się Robert Małek, umiejętności nie mają większego znaczenia.
Kompletnie nie jesteśmy w stanie zrozumieć, dlaczego arbiter M. czekał aż do 95. minuty, skoro mecz przedłużył o zaledwie 180 sekund? Dlaczego jeśli w czasie doliczonym przeprowadzono zmianę, nie dołożył extra pół minuty, tylko dwie, co doprowadziło do przegranej Floty? Piotrowi Ćwielongowi należą się oczywiście gratulacje, bo takiej bramki już pewnie nigdy nie strzeli, ale pozostaje olbrzymi niesmak, gdy asystę przy golu zalicza sędzia. I to taki notorycznie wypaczający wyniki meczów. Zresztą, bramka Bodzionego dla Floty też była mocno dyskusyjna – w końcu sam zawodnik przyznał, że zagrał ręką.

Małek, jak zwykle, wypaczył wynik. Pojedynek „gwiazd” bez ambicji w Lubinie…
Reklama

Mówiąc szczerze – Floty po prostu nam szkoda, bo na przegraną po prostu, tak po ludzku, nie zasłużyła. Momentami mieliśmy nawet wrażenie, że mistrz Polski to ci w niebieskim, a gospodarze ledwo wrócili z ligi zakładowej i w pośpiechu wzięli się za puchar, bo pod względem organizacji gry, a nawet zwykłych umiejętności – nie licząc przebłysków Waldemara Soboty lub Krzysztofa Ostrowskiego (który po każdym dobrym zagraniu i tak musiał się skompromitować) – podopieczni Dominika Nowaka w ogóle nie odstawali. A kilka przypadkowych zbiorowisk, typu Bełchatów czy Wisła, pewnie na luzie by rozklepali. W Świnoujściu nie ma bowiem takich sabotażystów jak ten śmieszny Stevanović, który gdy leci kontra przeciwnika, a najbliższego rywala ma trzy metry od siebie, to stoi w miejscu, a w najlepszym wypadku posuwa się do przodu truchtem. Bo biegiem tego nazwać nie można.

***

Reklama

W drugim z dzisiejszych meczów Zagłębie podjęło Ruch Chorzów, czyli mieliśmy okazję obejrzeć korespondencyjny pojedynek dwóch zawodników, którzy już dawno powinni się zwinąć ze swoich drużyn, a z niewiadomych przyczyn niesamowicie się z tym ociągają. Chodzi nam oczywiście o Macieja Jankowskiego i Szymona Pawłowskiego – piłkarzy, którzy poprzez swoje mizerne otoczenie już dawno przestali się rozwijać. Zwróćcie np. uwagę, z kim przychodzi im grać. Costa dośrodkowuje z lewego skrzydła, Kikut znajduje się kilka metrów od niego, nie podchodzi, leci wrzutka, a tam niekryty Pawłowski, bo jakiś Konczkowski lub inny artysta się „delikatnie” zagubił i nie zorientował, że zawodnika trzeba przypilnować.

I tak nam się nasunęło, obserwując tych Konczkowskich i Stevanoviciów… Juergen Klopp w pierwszym sezonie pracy w Borusii, gdy jego zespół złapał zadyszkę, zapowiedział, że jeśli do końca rundy, w każdym meczu jako drużyna przebiegną 120 kilometrów, dostaną trzy dni wolnego. Raz się udawało, raz nie, ale Błaszczykowski i spółka zapierdzielali jak dziki. Piszczek wyśrubował nawet ponoć średni dystans 122 metry na minutę, natomiast Felipe Santana, który znalazł się na drugim biegunie i był chyba najsłabszy – 113.

Ile przebiegają Kikut i Stevanović? 60 i 30?

Najnowsze

Anglia

Kolega Casha z klubu to specjalista od pięknych goli

Braian Wilma
0
Kolega Casha z klubu to specjalista od pięknych goli
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama