Trafić na tak banalny kalendarz na początku rundy… Legia to w tej rundzie prawdziwi szczęściarze. Najpierw przetarcie z Koroną, potem spacerek z Olimpią Grudziądz i na koniec zmasakrowanie Bełchatowa. Tak to pewnie wyglądało w głowie trenera Urbana, ale rzeczywistość nie okazała się taka różowa. Miało być FC Hollywood, momentami jest „Kac Wawa”.
Oglądając Legię na żywo w starciu z Olimpią, gdyby nie temperatura i obecność kibiców, do 60. minuty mieliśmy wrażenie, że jesteśmy w trakcie okresu przygotowawczego. Po Grudziądzu cudów się nie spodziewaliśmy, ale tak niemrawo grającej Legii nie pamiętamy chyba od czasów Skorży. Brak precyzji, problemy z przyjęciem piłki, kiepskie fragmenty gry, masa głupich strat i dziwne zachowanie Wojciecha Skaby, który nie odważył się wyjść przy bramce gości.
Ten mecz miał – można powiedzieć – dwie części. Do i od 60. minuty. Pierwsza to absolutne przeciętniactwo, druga – jazda bez trzymanki, jak przez ostatnich kilka minut z Podbeskidziem. Jeśli mielibyśmy wskazać najlepszego piłkarza tego meczu, pewnie – nie licząc strzelca dwóch bramek, Marka Saganowskiego – padłoby na Wladimera Dwaliszwiliego, który po pierwsze nie dawał się tak łatwo przestawiać obrońcom Olimpii, po drugie w zasadzie nie podejmował głupich decyzji. A reszta? Co najwyżej średnio. Radović jeszcze jako tako i w miarę efektownie, ale – że o Golu przez litość nie wspomnimy – Furman, na którym ma się opierać budowa „nowej Legii” chyba od czasów juniorskich nie zaliczył tylu strat i niedokładnych zagrań w jednym meczu. No i powoli trzeba zacząć obalać mit o jego doskonałych strzałach z dystansu, bo ostatnio to – cytując Jacka Gmocha – głównie strącał gołębie.
Legia ostatecznie rozpędziła się do prędkości dla Olimpii Grudziądz nieosiągalnej i w praktyce zapewniła sobie awans do kolejnej rundy Pucharu Polski. Jednak jeśli w lidze też będzie rozpędzać się w takim tempie, to po 60 minutach może przegrywać 0:3… Na Grudziądz wystarczyło, na Bełchatów też powinno, potem nie musi być tak kolorowo.