Chyba każdy takich ma. Dla chłopaków z Bródna był to pewnie Wojtek Kowalczyk, potem może Artur Boruc, dla kibiców Lecha – Piotr Reiss, dla Ruchu – Mariusz Śrutwa, dla Górnika Zabrze – Jacek Wiśniewski. Swój chłopak, wyrastający gdzieś pomiędzy nami, czasem grający z nami w piłkę na podwórku, potem zaś robiący furorę w barwach naszego ukochanego klubu. Lojalny, przywiązany do klubu, zżyty z ludźmi na trybunach – dla rówieśników powód do dumy, dla młodszych największy idol.
Zachodnia strona Łodzi w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych miała Marka Saganowskiego. Każdy młody chłopak chciał mieć koszulkę z „dziesiątką” i strzelać gole z przeplatanką na piersi dokładnie tak jak „nasz” Sagan. Z drugiej strony miasta był Szymkowiak, Łapiński, czy Koniarek, na osiedlach należących do ŁKS-u – przede wszystkim „Sagan”. Do dziś pamiętam stare numery czasopisma „Hat-trick”, w których opisywano jego pasję motocyklową, czy pokazywano zdjęcia z bramy w której mieszkał z wymazanym niedbale napisem „Sagan gol”.
Ja miałem wyjątkowe szczęście. Najpierw od jego siostry dostałem podpisane zdjęcie z HSV Hamburg, potem „Sagan” zaczął uczyć się w szkole, w której uczyła moja mama. Dla siedmiolatka zaczytanego w „Piłce nożnej” i innych tego typu wydawnictwach możliwość zobaczenia na żywo, ba, pogadania z tym nieosiągalnym idolem z okładek piłkarskich magazynów była czymś absolutnie niewyobrażalnym. Podobny kaliber emocji wywoływały tylko gole w meczach międzyklasowych i wyścigi BMX-ów pod blokiem. Jedno z najmilszych wspomnień dzieciństwa to moment, gdy miałem okazję usiąść w ławce z „Saganem” i wspólnie rozwiązać krzyżówkę z ostatnich stron „Piłki nożnej”. Podejrzewam, że nie cieszyłbym się wcale mocniej, gdyby zamiast „Sagana” usiadł tam Zidane, albo Beckham.
Potem Marek połamał się na motocyklu, co niestety zatrzymało na długie lata jego piłkarską karierę. Zdążył zdobyć 11 bramek w mistrzowskim dla ŁKS-u sezonie 1997/98, potem był jednym z ostatnich zawodników, którzy pozostali w Łodzi po odejściu Antoniego Ptaka. Na pożegnanie z eŁKSą wbił jeszcze dwie bramki Zagłębiu Lubin, ale nic już nie mogło uchronić tamtego zespołu przed spadkiem. Niedługo później sam odmitologizowałem piłkarzy, jak każdy dorastający chłopak. Do „Sagana” jednak, tak u mnie, jak i u moich kolegów, pozostał olbrzymi sentyment. Patrzyliśmy jak rozwijał się w Płocku, jak grał na nosie naszym kolegom z Piłsudskiego paradując w koszulce ŁKS-u przed ich sektorem (ile potem było kłótni w szkole!), jak stawał się idolem w Legii, jak podróżował po Europie. Kupowaliśmy go jako pierwszego w każdej kolejnej edycji Football (a wcześniej Championship) Managera. Zawsze waleczny, skromny.
W Łodzi nie było go przez dekadę. W tym czasie zdążył strzelić gola w Lidze Mistrzów zwiedzić kilka klubów z ambicjami i możliwościami, zarobił też trochę pieniędzy. Ale w ogóle się nie zmienił. Na fecie towarzyszącej meczowi ŁKS – Flota bez trudu rozpoznał znajomych nie widzianych od ponad dziesięciu lat. Nie mówił jak Bieniuk o tym, że w Łodzi nie szanuje się pracy Panów Piłkarzy. Gdy kibice czekali rok później pod szatniami na skompromitowanych kolejnymi porażkami zawodników, on jako jeden z pierwszych wyszedł z nimi porozmawiać. Choć do niego akurat NIKT nie miał żadnych pretensji.
Miło będzie znów zobaczyć go z Orzełkiem na piersi. Nawet w towarzystwie Perquisów i Polanskich.
JAKUB OLKIEWICZ
[email protected]
