Pora na napisy końcowe. Zapraszamy już za rok!

redakcja

Autor:redakcja

30 sierpnia 2012, 22:49 • 4 min czytania

Była sobie kiedyś, zdaje się, taka dziecięca historyjka – o szamanie, który całe życie mieszkał w swoim namiocie i nigdy z niego nie wychodził. Przez cały czas był przekonany, że ma najlepszy szałas w wiosce, ale nie wiedział, że zaraz obok, tuż za rogiem, ktoś wybudował znacznie większy. Dokładnie tak samo jest z polskimi drużynami i ich grą w pucharach. Dopóki łba nie wychylimy, nawet nie wiemy, jak jesteśmy słabi. Za to pięknie się łudzimy – kogo to musimy ograć, jak daleko awansować, podliczamy, ile możemy na tym zbić milionów. A potem się budzimy i okazuje się niezmiennie, że mamy zespoły spod znaki FC Bez-nadziei.
Jeszcze chwilę przed dziewiętnastą Adam Godlewski w studiu Orange Sport przekonywał, że „nie ma powodu, żeby się niepokoić o postawę Legii”. Od razu wydało nam się to odrobinę dziwne, bo wszystko wskazywało raczej, że ten niepokój, chcąc nie chcąc, powinien towarzyszyć zawsze. Z drugiej strony, myśleliśmy sobie, cokolwiek by powiedzieć o grze Rosenborga w pierwszym meczu w Warszawie, na pewno Legii specjalnie nie przestraszył i nie dostarczył jej powodów do kompleksów.

Pora na napisy końcowe. Zapraszamy już za rok!
Reklama

Czyli, teoretycznie, wygrać można.

Jan Urban, jeśli spojrzeć na nazwiska, wyszedł skrajnie ofensywnym ustawieniem. Z operującym jak najbliżej środka فukasikiem, bardziej zorientowanym na grę z przodu Golem, dalej Radoviciem, Koseckim, Ljuboją oraz Saganowskim. I dopiero rzeczywistość, jak zwykle, zweryfikowała plany. Przez całe 45 minut, z krótką przerwą na błysk Ljuboji, oglądaliśmy przeciąganie liny w wykonaniu dwóch przeciętnych drużyn, które bardzo chciały, a nie za bardzo mogły. Legioniści grali tak nerwowo, tak niedbale, tak niechlujnie (dopiszcie sobie tu jeszcze kilka synonimów), jakby obowiązywała ich, jak w koszykówce, bariera 24 sekund, w których trzeba przejść z obrony do ataku i potem jeszcze strzelić gola.

Reklama

Kto wie, jak ten mecz by się potoczył, gdyby już na samym starcie sędzia odgwizdał rękę Łukasika w polu karnym. Mogłoby się Legii bardzo szybko, jakby to powiedział Ryszard Tarasiewicz, palić w dupce, a tak na przerwę schodziła z przewagą jednej bramki, zresztą po jedynym celnym strzale. Różne rzeczy można mówić o Ljuboji, czasem można rozbierać go na części pierwsze, narzekać, że po przerwie częściej się krzywił i rozkładał ręce niż miał piłkę przy nodze, ale kilka zagrań w każdym meczu ten facet ma z zupełnie innej futbolowej bajki. Lepszej. Takiej, w której mecze się wygrywa, a nie tylko zbiera cięgi.

Szkoda, że po przerwie Legia zagrała aż tak bardzo… W polskim stylu, czyli prowadząc 1:0 udowodniła, że w drugiej części powtórzyć się już tego nie da. Rosenborg rozhulał się w najlepsze. Norwegowie byli szybsi niemal w każdym pojedynku. Zgasł Radović, a cały środek ciężkości przesunął się o 20-30 metrów w kierunku bramki Legii. No i wreszcie pojawił się Ł»yro, a jak tylko wszedł, tak głupio sfaulował i zaraz było 1:1. Grał dziś, niestety, jak Krzysztof Oliwa w swoich najlepszych czasach w NHL-u. Bić, rąbać i uciekać… Pisaliśmy to ostatnio i powtórzymy dzisiaj – w obecnej formie Ł»yro powinien wchodzić na stadion tylko, jak kupi sobie bilet. Najlepiej na sektor za bramką.

To co? Koniec? To już? Czy coś nas jeszcze czeka?

„Kowal” z Mateuszem Borkiem, komentujący rewanż Śląska, zaczęli grzebać polską piłkę już koło siódmej minuty meczu, jak tylko usłyszeli o porażce Legii. Aż tu nagle przerwał im Kaźmierczak, wsadzając głowę w gąszcz obrońców Hannoveru. Prawie identycznie, jak przed kilkoma dniami w nowym klubie Piotr Celeban, którego Śląsk, na swoje nieszczęście, zamienił na kiepską podróbkę o nazwie Jodłowiec. On też odpowiednio się dzisiaj przywitał…

Najpierw zdemolował Kelemena, potem przeciwnika. Czerwień, gol. Pozamiatane.

Waldemar Sobota przed rewanżem w Niemczech zapowiadał, że Śląsk jedzie po awans, tylko musi zagrać jak w pierwszej połowie meczu w Szwecji i w drugiej części spotkania z Hannoverem we Wrocławiu. Szkoda, że zapomnieliśmy mu wtedy wspomnieć o jednej ważnej rzeczy. W tych dwóch połowach, najlepszych w wykonaniu Śląska, mistrz Polski stracił trzy gole. I jak się okazało, w Hannoverze może liczyć na powtórkę. Napiszemy jednym zdaniem, bo inaczej musielibyśmy opisywać sparing. Jedyny Polak, który grał w tym meczu w piłkę, nazywał się Sobiech. Na resztę spuśćmy chwilową zasłonę milczenia.

Osobny akapit należy się wrocławskiemu duetowi napastnik – trener. Orest Lenczyk zawsze był lekko zwichrowany, ale zdawał się mieć swoje żelazne zasady, w które lepiej nie ingerować, nie próbować ich zmieniać. Był dla nas ostatnim człowiekiem, który może zrobić to, co zrobił dzisiaj. Postawilibyśmy każde pieniądze, że Diaz ma u niego przesrane po wsze czasy. Prędzej Smuda padnie w ramiona Peszce. Prędzej Lenczyk zrezygnuje z przewrotów i wymyków, by nie robić przykrości Ćwielongowi, niż jeszcze kiedyś spojrzy na piłkarza, który znieważył go w najgorszych słowach. A jednak, trener wytarł twarz i powiedział „ratuj. Zagrasz w pierwszym składzie”. Każdy może sobie teraz odpowiedzieć, czy było warto.

A tymczasem podsumujmy. To był szósty mecz Śląska w tegorocznej edycji pucharowej. Piąty przegrany. Goli straconych – siedemnaście. Ł»egnamy się z państwem, do zobaczenia kiedyś, w lepszym piłkarskim świecie!

PAWEف MUZYKA

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama