Reymonta 22, stadion Wisły. Z parkingu klubowego wyjeżdża mini cooper z odsuniętym dachem i muzyką na cały regulator. „Czeczererecze…”. W środku uśmiechnięty czarnoskóry chłopak, który przed dwoma miesiącami trafił szóstkę w totka i tylko od niego zależy, czy odbierze wygraną. Człowiek, któremu futbol uratował życie, nie wyobraża sobie bez niego ani jednego dnia i tak naprawdę nic poza kopaniem piłki nigdy nie robił. A kiedy już nie trenuje, wrzuca na Facebooka… swoje fotki z kibicami. Taki właśnie jest Romell Quioto, nowy napastnik Wisły.
Rok 2012 to najbardziej szalony okres w jego karierze, ale i tak ma prawo być zadowolony co najwyżej połowicznie. Z jednej strony nie pojechał na igrzyska olimpijskie z reprezentacją Hondurasu, z drugiej – większość jego kolegów może mu zazdrościć, bo to on, jako jeden z nielicznych, wyrwał się z zapyziałej honduraskiej ligi i zrealizował marzenia o wyjeździe do Europy. A to jest celem każdego chłopaka kopiącego tam piłkę. Wyjazd, nieważne do jakiego kraju. Europa to Europa. – Miałem propozycje ze Szwecji, Norwegii, było nawet jakieś zapytanie z Arabii Saudyjskiej, ale najbardziej konkretna okazała się Wisła – opowiada Quioto, który trafił do Krakowa na roczne wypożyczenie. – Dzięki temu zyskałem w ojczyźnie olbrzymią popularność. Znają mnie wszyscy, cały czas ktoś do mnie pisze na Facebooku.
Kiedy włączam dyktafon, zmienia się nie do poznania. Po radosnym 21-latku nie ma już śladu. Uśmiech zastępuje powaga i ważenie każdego wyrazu. Co drugie-trzecie słowo wtrąca „pues”, czyli – w wolnym tłumaczeniu – „cóż” albo „więc”. Czterdzieści minut rozmowy ciągnie się jak oglądanie meczu Piasta z Zagłębiem. Na temat piłki nic błyskotliwego z siebie nie wydusi. To może chociaż o życiu? – Osman Chavez opisał na naszych łamach swoje dzieciństwo w Hondurasie. Musiał podjąć sporo wyrzeczeń, żeby znaleźć godzinę na trening – zagaduję.
– Osman jest starszy.
– Wiem, ale twój kraj to dla nas totalna egzotyka i pewnie twoje początki wyglądały trochę inaczej niż u większości piłkarzy z Europy.
– Czy ja wiem… Musiałem tylko zrezygnować z liceum. Poza tym nic nadzwyczajnego.
Po czterdziestu minutach męczarni na pytanie – „powiesz w końcu coś ciekawego?” sam odpowiada pytaniem. – Ale co? Jak zacznę mówić w pełni szczerze, a ty wszystko opublikujesz, to będę miał problemy w Hondurasie, bo zaczną tam przeinaczać moje słowa albo włożą mi w usta coś, czego w ogóle nie powiedziałem. Wielu piłkarzy już tak u nas miało – wyjaśnia i wraca do pues, pues, pues…
Zachowuje się tak, jakby miał dużo do stracenia. Tym bardziej, że – jak sam twierdzi – aklimatyzacja sporo go kosztowała. I kosztuje nadal… – Pierwsze dni na testach wyglądały tak: trening, hotel, trening, hotel… Nigdzie nie mogłem wyjść, bo Osmana nie było w klubie, a po angielsku ciężko mi się dogadać – tłumaczy. W klubie pomocną rękę wyciągnęli do niego… – Kew Jaliens zaprosił mnie na obiad, z Marko Jovanoviciem rozmawiam po hiszpańsku, w tym języku zagaduje też do mnie Czarek Wilk, bo zaczął się go niedawno uczyć.
Koledzy klubowi sprawili, że Quioto nie czuje się już w szatni wyobcowany, ale kiedy przychodzi coś kupić lub załatwić w mieście, wtedy zaczynają się schody. Np. dwa kody PIN w banku – to dla niego nowość. W Hondurasie mają jeden. I jak tu samemu odblokować kartę? Z każdym dniem Honduranin odnajduje się w Polsce coraz lepiej, ale widać, że aklimatyzacja wciąż sporo go kosztuje. Tym bardziej, że do Krakowa przyjechał sam i non stop jest przyklejony do swojego Blackberry, przez który komunikuje się z przyjaciółmi. A na tapecie ma zdjęcie dwuletniej córki. – W młodym wieku zostałeś ojcem – zagaduję.
– W młodym? To u nas normalne – wzrusza ramionami. – Mój ojciec ma wiele dzieci z różnymi kobietami.
Kilka dni po wywiadzie Quioto dzwoni i pyta, czy możemy się spotkać i pogadać, bo ma problem z zorganizowaniem i zrozumieniem kilku spraw. Proponuję piwo o 21 na Rynku. – Nie piję alkoholu – informuje, ale przyjeżdża na czas, co i tak jest sukcesem, biorąc pod uwagę mentalność południowców. Rozmawiamy już normalnie, bez tego „pues, pues”, ale po godzinie, jakoś przed dziesiątą podnosi się z krzesła. – Tak szybko lecisz?
– Jutro trening.
– O której?
– O jedenastej.
– No to masz kupę czasu.
– Tak, ale muszę porządnie odpocząć. Jak mi się uda coś osiągnąć, może wtedy gdzieś wyjdę. Na razie nie mam powodu, żeby świętować i przesiadywać na mieście.
Rzeczywiście, patrząc na jego pierwsze mecze nie ma czym się zachwycać. Co prawda w starciu z trzecioligowym Lubońskim w Pucharze Polski zaliczył dwie (albo trzy) asysty i jego wejście rozruszało Wisłę, ale na tle Bełchatowa i Podbeskidzia wypadł już blado. A z GKS-em już kilka minut po wejściu zmarnował wymarzoną „patelnię”. Dwa mecze wystarczyły, aby na Quioto posypała się krytyka, a Kazimierz Węgrzyn stwierdził, że nie potrafi strzelać goli, z czego był znany w Hondurasie.
Przekazaliśmy Romellowi tę opinię, co… wyjątkowo go rozwścieczyło. – Nie umiem strzelać goli? Wystarczyły dwa mecze, żeby już mnie tak oceniać? – pierwszy raz widzę go rzeczywiście zdenerwowanego. – Dajcie mi złapać rytm, to zobaczymy, czy rzeczywiście nie umiem. Dajcie mi trochę czasu.
TOMASZ ĆWIÄ„KAŁA

