Jestem fanem polsatowskich produkcji, nawet jeśli czasami nie zgadzam się z tezami wygłaszanymi przez zapraszanych gości (ale ja lubię się nie zgadzać, więc w sumie nawet ten wariant mi jak najbardziej pasuje). Wróciłem z meczu Hiszpania – Chorwacja, odpaliłem nagrane wcześniej „Cafe Euro” i… Po pierwsze muszę przeprosić Romana Kołtonia, bo myliłem się w jego ocenie. Zaskoczył mnie, naprawdę z tej strony go jeszcze nie znałem. To znaczy – nie znałem go jako człowieka, który nie zdradza kumpli, a tu proszę, zamiast Smudzie z zaskoczenia wbić nóż w plecy, tym razem o dziwo grzecznie siedział koło niego i wesoło merdał ogonkiem. Wierny do samego końca jak Hachiko. Kto nie oglądał filmu o psie, któremu postawiono pomnik w Japonii, gorąco polecam, tylko potrzebny jest zapas chusteczek.
Mieliśmy więc ekskluzywny wywiad po przerżniętym wstydliwie Euro 2012 bez ani jednego trudnego pytania. Myślę, że te pytania Roman jeszcze zacznie stawiać, ale dopiero, gdy w pobliżu nie będzie (byłego) selekcjonera. W każdym razie od dziennikarza z wieloletnim doświadczeniem oczekiwałbym, że spróbuje chociaż minimalnie dokręcić rozmówcy śrubę, zamiast pytać, czy spotkają się jeszcze na piłkarskim szlaku, bo to akurat mnie przynajmniej gówno obchodzi (chociaż wolałbym, żeby spotykali się na górskim).
Franek wszystko zrobił dobrze, piłkarze zresztą też, tylko turniej się sam przegrał. Trener niczego by nie zmienił, dziennikarz chyba też nie, bo w tym temacie nie drąży. Dowiadujemy się, że każde ze spotkań kadra mogła wygrać, a ja – jak głupi – przed telewizorem dopowiadam, że ostatecznie nie wygrała żadnego, ale to chyba jakaś tajemnica. Zresztą, co ja się tam znam. Smuda ze zdumiewającą konsekwencją podkreśla, że zaczynał od zera, a zostawia gotowy zespół. Hmm, na czym polega gotowość tego zespołu, poza tym, że od prawie trzech lat nie wygrał ani jednego meczu z drużyną, która zakwalifikowała się do Euro i poza tym, że zajął ostatnie miejsce w najsłabszej grupie? Nie pojmuję tej gotowości, chyba wolałem drużyny niegotowe, które od czasu do czasu komuś dokopywały.
W każdym razie Franek zgłasza gotowość i jest to jego sukces, bo przecież – stara śpiewka – zaczynał od zera. Gdyby naiwnie przyjąć, że faktycznie zaczynał od zera to przecież jako jedyny selekcjoner nie grał od razu meczów o stawkę, tylko miał 2,5 roku na przygotowania. To komfort, o jakim pomarzyć mógłby każdy z poprzedników. Ale co to tak naprawdę znaczy – zaczynał od zera? Nie było jeszcze selekcjonera, który by od zera zaczynał, bo każdy selekcjoner żyje z piłkarzy, którzy ani nie znikają wraz z końcem kadencji jednego trenera, ani nie pojawiają się wraz z początkiem kadencji drugiego. Jeśli Smuda mówi, że coś zbudował to ja tego zupełnie, ale to zupełnie nie rozumiem. Bo niby co? Zespół? Ze stuprocentową pewnością można przyjąć, że Orest Lenczyk nie wystawiałby w ataku Gikiewicza, tylko też Lewandowskiego. Nie Sobotę, tylko też Błaszczykowskiego. Nie Sochę, tylko też Piszczka. Ta drużyna – gdy popatrzymy na skład personalny – w kolosalnym stopniu zbudowała się sama, tak jak to kadra zawsze się buduje sama. Piłkarze się promują i jeśli osiągają wysoką formę to nie dają selekcjonerowi żadnego wyboru. Lewandowski, Piszczek, Błaszczykowski, Szczęsny, Wasilewski, Dudka… Przecież oni graliby u każdego selekcjonera i Smuda nie robił żadnej łaski, że ich powoływał.
Do czego zmierzam – skład personalny kadry nie jest fanaberią Smudy, tylko poza kilkoma wyjątkami (farbowane lisy, chociaż Obraniaka to wziął już Beenhakker) odzwierciedleniem stanu posiadania polskiej piłki. Ktokolwiek byłby selekcjonerem, dostałby do poskładania dokładnie te same puzzle. I pytanie, czy zdołałby je na tyle poukładać, by na kimś zrobić wrażenie. Smuda nie poukładał, bo przegrał wszystko, co było do przegrania.
Co więc zostawia? Gdzie ten zespół? Są piłkarze, bo byliby nawet, gdyby Franiu się nigdy nie narodził. Ale zespołu nie ma.
* * *
Po meczu z Czechami zapytano Franciszka Smudy, czy poda się do dymisji. Odpowiedział wymijająco, że nie ma sensu, bo i tak miał kontrakt tylko do Euro. Dziennikarz dopytał: – Ale może by się pan podał tak honorowo, symbolicznie? A Franiu – że to niepotrzebne.
I się zgodziłem – to niepotrzebne. Koniec kontraktu, Smuda stał się – jak to mawia Boniek – martwą kaczką, nie ma sensu zmuszać go do jakichś symbolicznych pożegnań.
Teraz się okazuje, że Franek się wił jak piskorz tylko dlatego, że trzyma go kasa – w rzeczywistości kontrakt ma do końca sierpnia, co oznacza jeszcze pensję za lipiec (150 000) i sierpień (150 000). Oczywiście on z tego nie zrezygnuje, bo to dla niego charakterystyczne. Andrzej Iwan mawiał, że Smuda zarabia miesięcznie 150 000 złotych, a żyje za 1300. O skąpstwie selekcjonera krążą legendy i to uzasadnione. Czasami jak przyjeżdżał w weekend do Warszawy to specjalnie nic nie jadł na mieście, bo wiedział, że na Polonii dostanie za darmo.
Smuda w czasie przegranego Euro 2012 zarobi 150 000 za czerwiec, 150 000 za lipiec, 150 000 za sierpień i jeszcze – tak mi się zdaje – ponad 300 000 złotych za premie (tak głupio nazwano dodatkowe wynagrodzenie za przegranie Euro). Nieźle.
Franiu, jak już się tak tuczysz na tych porażkach to pamiętaj, że masz do oddania premię z Zagłębia Lubin – osiągniętą dzięki korupcji.
* * *
W Gdańsku po meczu zarwało się niebo. Lunął taki deszcz i tak zawiało, że po specjalnym namiocie dla prasy biegali ochroniarze i na wszelki wypadek otwierali wyjścia ewakuacyjne. Mój kolega miał tego pecha, że na mecz przyjechał pociągiem. Mówi, że na dworcu pod gołym niebem stłoczonych było 30 000 osób i nie dało się nawet ruszyć palcem w nodze – taki był to ścisk. Tkwił tam w samym środku, przez kilkadziesiąt minut bombardowany z góry wściekłymi kroplami deszczu. Jak dzisiaj wracał, to jeszcze czuł się mokry. Współczuję. Ja czułem się mokry od samego wyglądania raz na jakiś czas z namiotu, czy nawałnica przechodzi.
Dziennikarze w czasie Euro mają świetne warunki, co wczoraj wyjątkowo doceniłem – od UEFA dostaliśmy nawet płaszcze przeciwdeszczowe, żeby spokojnie dojść do samochodów. Być może kogoś to interesuje, więc mniej więcej nakreślę, co się nam oferuje.
Po pierwsze – podjechać możemy pod sam stadion samochodem, wchodzimy do biura prasowego i odbieramy wejściówki na mecz, do strefy wywiadów oraz na konferencje prasowe. W biurze jest wszystko, czego potrzeba – szybki internet, telewizory plazmowe, fotoreporterzy mają nawet punkt naprawy aparatów, jest barek (chociaż drogo, malutkie ciasteczko plus cola to 14 złotych), są toalety, jest punkt, w którym można odebrać statystyki lub nawet spytać o zakwaterowanie. Biuro prasowe albo urządzone jest bezpośrednio na stadionie i na trybunę wjeżdża się prosto z niego windą (Warszawa), albo w bardzo bliskim sąsiedztwie stadionu (Wrocław, Poznań, Gdańsk).
Po drugie – na stadionie otrzymuje się stanowisko z biurkiem, z licznymi gniazdkami z prądem, z szybkim łączem internetowym i z telewizorem, na którym można nie tylko oglądać mecz i powtórki, ale też są kanały z przeróżnymi statystykami. Gdy rozgrywane są dwa mecze równocześnie, można przełączyć na ten drugi. Na biurku na każdego czeka też butelka wody mineralnej (i można prosić o kolejne, jeśli kogoś suszy).
Po trzecie – już po meczu można iść albo na konferencję, albo do strefy wywiadów z piłkarzami. Mam wrażenie, że jeszcze dziesięć albo osiem lat temu w takiej strefie dało się normalnie porozmawiać nawet z największymi gwiazdami, a teraz co poważniejsi zawodnicy mają dziennikarzy w głębokim poważaniu. Strefa wywiadów powoli staje się strefą straty czasu. Owszem, piłkarz ma obowiązek przejść koło ciebie, ale nie ma żadnego obowiązku się zatrzymać. Zakazane jest zbieranie autografów i robienie zdjęć, co popieram, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto nie potrafi się powstrzymać i przynosi dziennikarzom wstyd. W strefie wywiadów też porozstawiane są telewizory, żeby w wolnej chwili oglądać inny mecz lub też odbywającą się równolegle konferencję.
Organizacja mistrzostw jest na najwyższym światowym poziomie, ale organizacja to nie tylko protokół, który trzeba wypełnić. W żadnym innym kraju nie widziałem, by obsługa była tak miła, tak uśmiechnięta i tak pozytywna. Aż żal, że zostały nam w Polsce już tylko trzy mecze.
KRZYSZTOF STANOWSKI