Włosi zrobili swoje. Rodzili to zwycięstwo w okresowych turbulencjach. Chwilami konkretnie trzęsło, ale udało się. Irlandia jak zwykle dała z siebie absolutne maksimum, ale koniec końców została skasowana po raz trzeci. Azzurri momentami grali zbyt pasywnie, ale tym razem los ich oszczędził, puszczając im przyjazne oczko.
Filozofia reprezentacji Włoch należy do tych wciąż niezgłębionych. Im większy wokół niej szum, im głośniejszy skandal, tym gra lepiej. Największe sukcesy odnosi wówczas, kiedy prezentuje się dosyć bezbarwnie. Poprawnie, ale bez błysku. Na trójkę z plusem, tak jak w spotkaniu z Irlandią. Mnóstwo strzałów na bramkę, oddanych jednak nie z precyzyjnego karabinu snajperskiego, a średniowiecznej bombardy. Wpadły tylko dwa, choć mogło przecież znacznie więcej. Nieskuteczność utrzymywana na tym poziomie wystarczyła na słabą Irlandię. W kolejnej rundzie, przeciwko silniejszemu rywalowi, aspekt ten będą musieli zdecydowanie podreperować.
Zmiana taktyki wyszła im na plus. Tak Ignazio Abate, jak i Federico Balzaretti nie byli gorsi od Christiana Maggio oraz Emanuele Giaccheriniego. Zachowali podobne walory ofensywne, przy znacznie skuteczniejszej prezencji z tyłu. Do obrony dobrze wprowadził się rekonwalescent Andrea Barzagli, którego wygodne miejsce na kozetce u reprezentacyjnego medyka zajął już Giorgio Chiellini.
Przed tym spotkaniem mogło wydawać się, że Włosi, bardziej niż wynikiem swojego meczu, interesują się pojedynkiem Hiszpanii z Chorwacją. Będzie 2:2, czy też nie? – było głównym pytaniem niedzielnej prasy. Taki wynik dawałby bowiem awans obydwu tym drużynom, przy naturalnym wykluczeniu Azzurrich. Wietrzono tajne porozumienie, jednak obyło się bez „biszkoptów” i kibice odetchnęli z ulgą. Hiszpanie zagrali wyjątkowo słabo i bez werwy, ale przynajmniej uczciwie.
To był mecz niegrzecznych chłopców. Po raz pierwszy na tych mistrzostwach w cień osunął się grzeczniś i dżentelmen – Andrea Pirlo – który tym razem zaprezentował się bardzo przeciętnie. Zrobił miejsce dwóm niesfornym panom. Często, chyba niesłusznie i pod publikę, ustawianym w jednym rzędzie. Futbolowe świry, chociaż teraz już raczej w wydźwięku wyłącznie pozytywnym. Antonio Cassano i Mario Balotelli. Pierwszy na swoją bramkę pięknie zapracował. W ogóle, wszędzie było go pełno. Jego czarnoskóry kolega z kolei wszedł na boisko z ławki i w ogóle nie wykazywał ochoty do gry. Przebiegł Przeszedł może z 500 metrów i – tak jak stał, z miejsca – zdobył cudowną bramkę. W piętnaście minut, na stojaka dokonał więcej niż przez dwa poprzednie mecze. To zdecydowanie najoryginalniejszy piłkarz świata.
Może teraz niektórzy eksperci obok niereformowalnego i nieodpowiedzialnego dorzucą na jego temat jeszcze jeden dyżurny, słuszny przymiotnik – fenomenalny.
PB