Reklama

Przemysław Rudzki: – Za dużo jest klęczących dziennikarzy…

redakcja

Autor:redakcja

04 lutego 2012, 09:23 • 29 min czytania 4 komentarze

Pojechałem od razu na zgrupowanie Legii, spotkałem tam Dariusza Wdowczyka, a on mówi: „Pan w Fakcie, o Jezu… To nie rozmawiam z panem”. Słuchaj, nic nie mogłem nadać. W redakcji wszyscy wściekli, ale to nie moja wina, że nikt nie chce ze mną rozmawiać. Łukasz Fabiański mówi: – Wiesz co, nigdy bym się nie spodziewał, że będziesz w „Fakcie”… Dostałem szału. – Ok, kolego, ale zapłać mi kilka tysięcy złotych miesięcznie, opłać moje kredyty i chętnie zrezygnuję z tej pracy – opowiada dziennikarz „Faktu”, Onetu i komentator Canal+, Przemysław Rudzki.
Jakieś pół roku temu zapytaliśmy Mateusza Borka, czy nie chciałby się realizować na innym polu niż dziennikarstwo. Teraz podobne pytanie chciałbym zadać tobie, bo mam wrażenie, że pisanie o samej piłce chyba trochę cię zaczęło męczyć. Dziennikarstwo sportowe nie jest dla ciebie za ciasne?
Sam się często nad tym zastanawiam. Kiedy zaczynałem być dziennikarzem, to wszystko wzięło się z emocji. Nie podchodziłem do piłki na zasadzie – „ci grają 4-5-1, a ci 4-4-2”. Teraz pojawiają się momenty, kiedy się zastanawiam, co jeszcze mogę napisać? Byłem na finale Ligi Mistrzów, obsługiwałem kilkadziesiąt meczów reprezentacji Polski, klubów w europejskich pucharach, ileś dziesiąt meczów ligowych. W pewnym momencie zbliżasz się do ściany i nie możesz wyjść poza pewien obręb i musisz pisać o tym samym. Kogoś pochwalić, kogoś skrytykować. Ten strzelił, tamten spudłował. Tak jakbyś nie mógł wyjść przez całe życie z jednego pomieszczenia. Nie ukrywam, że czasami mnie to drażni. Równowagę daje mi to, że pracuję na trzech polach – mam gazetę, w której są krótkie formy, telewizję, która jest wciąż czymś nieodkrytym, taką jazdą bez trzymanki, wielką adrenaliną, a jestem w niej właściwie żółtodziobem, no i od roku bloga, który jest absolutnym ujściem wszystkiego, co siedzi mi w głowie…

Przemysław Rudzki: – Za dużo jest klęczących dziennikarzy…

Właśnie tego bloga chyba było ci potrzeba.
Bardzo. Potrzebowałem wentyla bezpieczeństwa dla własnej głowy. Ł»eby wyjść z pomieszczenia na zewnątrz, zaczerpnąć trochę tlenu, połączyć sport z innymi rzeczami, które się dzieją wokół nas. Powiedziałem kiedyś, w programie „Inny wymiar”, takie głupie zdanie, którego się wstydzę. Ł»e napisanie scenariusza nie jest wcale takim wielkim wyzwaniem. Chodziło mi o to, że nie jest to niemożliwe. Po tym, co mi się przytrafiło w życiu, uważam, że nie ma rzeczy niemożliwych. Często ludzie, którzy piszą scenariusze, nie są wcale wybitnymi intelektualistami, zobacz ile gniotów powstaje. To wszystko, jak powiedział jakiś pisarz, tylko „ból dupy”. Siadasz i piszesz. Nie chce ci się, ale się przełamujesz. Tyle że widzę, że jeśli dalej będę funkcjonował w takim rytmie, jak teraz, to ani nie napiszę żadnej książki, ani scenariusza. Chyba, że ktoś mi odsprzeda dodatkową dobę, bo mówimy tu ciągle o pracy. Praca, praca, praca, ale przecież ja mam też życie prywatne i chcę spędzać z narzeczoną jak najwięcej czasu. Chodzić do kina, na koncerty, do restauracji, podróżować, czytać. Inaczej życie nie miałoby sensu.

No tak, skoro w „Fakcie” musisz pisać o problemach PZPN-u albo że Jakub Kosecki jest w dobrej formie…
Gdybym tam pisał o swoich wspomnieniach z podwórka, to szef kazałby mi się pakować. Ale tabloidy się zmieniają. „Fakt” też nie jest dziś taki, jak był kiedyś.

Jest dużo bardziej ugrzeczniony.
Jest, bo ludzie zdali sobie sprawę, że można sporo zarobić na procesach. Ale wszyscy ci, którzy krytykują tabloidy, powinni się chwilę zastanowić, czy takie gazety nie są potrzebne, bo przecież tabloidy piętnują ludzką głupotę, czasem robią to koncertowo, a inne gazety przepisują po nich, ubierając w przeintelektualizowane zdania. Ł»ycie dzisiaj to jest wielkie zaglądanie do każdego kąta i robią to wszyscy. Nie tylko tabloidy.

Ja nie widzę żadnego wstydu w tym, że pracuję w „Fakcie”. Jeśli ktoś ma z tym problem, trudno. Piszę normalne teksty. Wiadomo, że co innego napiszesz do „Polityki”, co innego do Magazynu Futbol”, a co innego do „Malemena”, czy do „CKM”. Miałem kiedyś taką śmieszną sytuację – pisałem tekst o mundialu w RPA właśnie do „Malemena”. Dzwoni do mnie redaktor i mówi: „Może to głupio zabrzmi, ale to, co pan napisał, jest za mądre. Koleżanka z biurka obok obrusza się, bo napisał pan, że w RPA jest wysoki współczynnik ludzi chorych na AIDS, a ja mam jej to tłumaczyć. Pan wybaczy, ale muszę parę rzeczy pozmieniać”. Dlaczego o tym mówię? Bo bardzo nie lubię takiego określenia jak „target”. Masz target i dla niego piszesz. Ten target jeździ takimi samochodami, a ten nie może kupić takiego zegarka. W pewnym momencie został popełniony błąd i przestaliśmy wychowywać inteligentnego czytelnika. Zaczęliśmy mówić: „nie, on tego nie zrozumie”. A dlaczego nie? Skoro grę słów potrafi zrozumieć robotnik czytający „The Sun”, to dlaczego nie zachęcić Polaków do myślenia?

Reklama

Po samych komentarzach widać, że jeśli piszesz o sporcie, to w dużej mierze czytają cię debile.
Komentarze to już w ogóle…

A ty masz zdrowie i jeszcze na to wszystko odpisujesz.
Kiedyś stworzyłem kategoryzację ludzi, którzy wchodzą na mojego bloga. Niektórzy poczuli się tym urażeni. Ale przecież są czytelnicy, którzy komentują, bo nie mają z kim w domu pogadać, życie im się nie układa i jak kogoś obrażą, to mają dwa razy lepszy dzień. Ja nie chcę tracić na nich czasu. Nie chcę wrzucać wszystkich do jednego worka, ale nie wiem, gdzie musiałbym umieścić bloga, żeby ci ludzie chcieli mądrze podyskutować.

Musiałbyś chyba przestać pisać o sporcie. Czyli wracamy do początku rozmowy.
Pytanie, co jest bardziej wartościowe. Pięć merytorycznych komentarzy, w których ktoś ci wytknie błąd i pomyślisz: „kurczę, ten facet ma rację”, czy tysiąc komentarzy, w których ktoś napisze, że „jesteś kutasem” albo podszywka „Zdzisław Kręcina: Ale się nawaliłem”. Wiem, to jest dobre dla strony – mówię teraz akurat o Weszło – bo napędza klikalność. Ktoś ma satysfakcję, że kogoś zwyzywał, a tak naprawdę połknął haczyk, bo kliknął.

Wypada tylko zacytować Mateusza Klicha, który pojawia się pod każdym tekstem…
Taaak, typowo polskie. Ale na Zachodzie czegoś takiego nie ma.

Stanisław Lem powiedział, że zorientował się, ile jest idiotów na świecie po tym, jak zainstalował sobie internet.
Dlatego człowiek, który tworzy w internecie, jest rozdarty. Chcesz komuś napisać: „o czym ty człowieku mówisz?”, usuwasz wpisy, ale ten ktoś wraca z innego IP. Walka z wiatrakami, tego się nie wygra. Mądrzy mówią: olać to, nie odpisywać. Zawsze tak to sobie wyobrażam, że skoro pięćset czy tysiąc osób wchodzi codziennie na mojego bloga, to zawsze wyobrażam sobie, że ci ludzie stoją pod moim oknem i czasem chciałbym ich zaprosić do domu, bo blog to mój dom, moje miejsce. Tak tłumaczyłem czytelnikom – ten blog jest jak dom i tu panują moje zasady. Jeśli bym kogoś zaprosił do mieszkania i ten ktoś zacząłby mi sikać na środku pokoju, to miałbym prawo go wywalić, tak? Mam poczucie własnej wartości, wiem, co osiągnąłem i nie zburzy mi to mojego ładu życia, ale, wiesz… Czasami to takie kamienie w bucie, przez które trudno się chodzi, uwierają.

Często porównujesz Polskę z Anglią, w której parę lat temu pracowałeś. Z czego to wynika, że tam nie ma takiej prymitywności i nienawiści wśród czytelników?
Nie wiem, chyba z jakiejś ogólnonarodowej frustracji. Ostatnio zmagam się z wieloma takimi rzeczami. Na przykład listonosz powiedział, że nie przyjdzie do mnie, bo mieszkam na poddaszu i będzie zostawiał awizo, nawet jak będę w domu. Pani, która mieszka pode mną, uważa, że nie powinienem żyć na poddaszu, bo chodzę jej po głowie, a czy ona komuś też nie chodzi? Steffen Moeller, mój sąsiad, aktor z Niemiec, opowiada, że ludzie każą mu się wynosić do Konstancina, bo tam mieszkają artyści. Ale nikt nie bierze pod uwagę, że ten Steffen poszedł do parku, za swoje pieniądze wyłożył kostkę brukową pod stół do ping-ponga i od nikogo nie chciał złotówki. Ja bym chciał, żeby każdy człowiek z mojej klatki był taki jak Steffen Moeller. Ł»yłoby się nam dużo lepiej. Mariusz Piekarski poruszył ten problem w ostatnim wywiadzie o transferze Borysiuka. Rozsierdził czytelników, ale przecież nie chodziło mu o to, że ten, kto zarabia trzy tysiące złotych, jest gorszy. Polacy nie lubią takich ludzi jak Piekarski, którzy są ze wszystkiego zadowoleni.

Reklama

Ktoś nawet napisał komentarz w stylu: „patrzcie na gościa, uśmiechnięty, w marynarce!”. Ręce opadają.
Uśmiechnięty i w marynarce… Wow, to zbrodnia! Co z tego? Taka mentalność. Najlepiej wszyscy powinniśmy sobie obciąć zarobki i dać tym, którzy mają mniej. Sorry, ale tak to nie działa. Krytyka, podyskutujmy o niej. Jeśli na przykład ktoś powie, że jestem słabym komentatorem, czy fatalnym ekspertem, bo popełniłem merytoryczny błąd, to jestem w stanie to przyjąć. Z takimi ludźmi mogę dyskutować. Ale jak ktoś pisze, że jestem złamanym tym czy tamtym, to powtarzam – niech on się nadaje! Zapraszam. Skoro jest to tak łatwe, że ja mogę to robić, będąc tak beznadziejnym, to znaczy, że każdy da radę, prawda? Miałem kiedyś zabawną sytuację. Kolega co rusz podsyłał mi wpisy jakiegoś frustrata, który obrażał mnie na forum Canal+. Twierdził, że się do niczego nie nadaję. I nagle, pewnego dnia, ten frustrat, którego największym sukcesem życiowym jest to, że tutaj teraz o nim wspominam, napisał do mnie maila, czy – uwaga – mógłbym zajrzeć na jego bloga i udzielić konstruktywnych uwag. Ręce opadają. Jak można być takim hipokrytą? Ale nie chcę też demonizować internautów. Siatkarka Dorota Świeniewicz całkiem obraziła się na ich wpisy. To przesadna reakcja. Większość trzeba jednak olać. Niestety. Nie zmienisz świata.

Nie wiem, może ci ludzie powinni częściej chodzić do psychologa. Choć z drugiej strony żyjemy w kraju, w którym trener reprezentacji narodowej nie odróżnia psychologa od psychiatry, więc może to dla ludzi jakiś wstyd? W Stanach, jak ceny pomidorów skoczą, to ktoś idzie na kozetkę. A do klubu AA, jak wypije 0,25 wódki. Teraz oczywiście żartuję, wszystkie skrajności są złe, ale Polacy nie przyjęli na klatę tych wszystkich przemian i frustrację przekuwają w nienawiść. Andrzej Niedzielan powiedział kiedyś w „Magazynie Futbol”, że w Holandii, jak sąsiad ma jedną krowę, a drugi ma dwie, to ten pierwszy chce mieć trzy. A w Polsce liczy, że temu drugiemu jedna zdechnie, żeby mieli chociaż po jednej. Ale najlepiej, żeby zdechły obie, bo wtedy choć przez chwilę poczuje się lepiej. Taka mentalność. Dlatego napisałem ostatnio, że potrzebuję ósmego dnia tygodnia. Z drugiej strony – wszedłem do knajpy na Placu Zbawiciela i zobaczyłem tam szczęśliwych ludzi. Sobota rano, jedzą croissanty, piją kawę, śmieją się, nie ma frustracji. Czyli można.

Ty chyba też się do nich zaliczasz. Wykonujesz pracę, która kiedyś wydawała się nierealna. Nawet, kiedy na emigracji pisałeś mail do Zarzecznego, w którym pytałeś, czy wystarczy pasja, żeby zostać dziennikarzem.
Napisał do mnie ostatnio taki człowiek: „Pan to musi być strasznym pesymistą, taki pesymizm bije z pana notek”. To paradoks, bo ja jestem optymistą, ale łatwiej mi się pisze o rzeczach złych. Generalnie uważam, że jak jest czarno, źle i w ogóle syf, to łatwiej tworzyć. To tak jak w polskim kinie. Najlepsze filmy ostatnich lat – „Dług”, „Plac Zbawiciela”, „Dom Zły” – nie są o podlewaniu tulipanów. Nick Hornby napisał kiedyś, że życie to nie jest wygrana z mistrzem kraju i zjedzenie ryby z frytkami. Tak, życie to nie jest seks z dwiema modelkami każdego dnia. Ale cieszę się swoją pracą i od A do Z zdaje sobie sprawę, że wielu chciałoby być na moim miejscu. Czasem, jak budzę się rano i nie mam ochoty iść do pracy – nie oszukujmy się, każdy ma takie dni – przypominam sobie, jak szedłem do przeprowadzek w Londynie o szóstej rano, też było strasznie zimno i miałem przenieść dwie tony z kolegami i przeładować cztery ciężarówki. Wtedy wszystko mi przechodzi. Najważniejszy jest punkt odniesienia.

Kontynuując wątek tego listu – napisałeś, że nie potrzebujesz kariery jak z bajki, jak Twarowski czy Borek, tylko chcesz po prostu zacząć, jakoś wskoczyć do tego dziennikarstwa. No i chyba wyszło jak z bajki. Jedna decyzja i życie się zmieniło.
Pisałem te słowa o drugiej w nocy, od serca, chyba bez rozumu. Mieszkaliśmy nad sklepem monopolowym więc nasze dyskusje były wtedy ułatwione. I taką dyskusję, którą z kolegami prowadziliśmy do późna, po prostu przelałem na papier. Nie napisałbym drugi raz takiego maila. Nie umiałbym. I myślę, że Paweł nie mógł mi tej pracy nie dać. To znaczy zaproszenia, bo on mi właściwie machnął flagą na start. Zobaczył w tym mailu jakieś emocje i poprosił o teksty. Wysłałem pierwszy, nie odpisał. Ale wysłałem kolejny, kolejny, kolejny i dopiero któryś tam, enty, Paweł uznał, że się nadaje… Masz rację, może wyszło jak z bajki. Ale w tej bajce zginęło najpierw kilku bohaterów. Było trochę krwi.

Dlaczego drugi raz nie napisałbyś takiego maila?
Bo nie potrafiłbym tego tak ułożyć. Widzisz, wrócę do tego programu „Inny wymiar”, gdzie była rozmowa o tym, jak zostaliśmy dziennikarzami. Codziennie dostaję teraz jeden-dwa maile, bo ludzie myślą, że skoro do mnie napiszą, to od razu dostaną pracę. Wysyłają kopie, nie są w tym wszystkim sobą, naśladują kogoś, to jest „ulepione”. Nie tędy droga. Dziś ludzie nie mają osobowości, są ulepieni z tego, co tworzą inni. Szukają gotowca. To główny problem tych, co do mnie piszą. Poza tym Paweł miał tę przewagę nade mną, że był wice-naczelnym gazety. Ja nikogo nie zatrudnię. Mogę tylko powiedzieć, czy ktoś umie pisać, ale niestety – większość nie umie. Krzysiek Stanowski kiedyś powiedział, że nie może się nadziwić, jak dużo ludzi pisze na portalu Republikafutbolu.pl, nie umiejąc jednocześnie pisać. Ktoś myśli, że napisze, że Euro 2012 to bardzo ważna impreza i myśli, że to jest już tekst. Albo streszczenia Wikipedii, albo że Del Piero jest legendą Juventusu. Nie chcę tych ludzi ganić, bo też miałem kiedyś zawiązane oczy, ale ktoś mi je odwiązał. I to jest chyba najważniejsze.

Powiedziałeś w którymś z wywiadów, że Krzysiek Stanowski i Jacek Kmiecik orali tobą w „Przeglądzie Sportowym”.
Pamiętam taką sytuację. Pojechałem do Poznania, miałem coś tam zrobić, pokręciłem się po budynku Lecha i wróciłem z pustymi rękami. Wzięli mnie na obiad i powiedzieli otwarcie: „masz więcej talentu, niż wszyscy, którzy tu przychodzą. Musisz coś z tym zrobić, ale to tylko od ciebie zależy. Mogłeś zrobić to, to, to i to, a nie zrobiłeś nic. Bardzo nas zawiodłeś, bo spodziewaliśmy się, że przywieziesz bardzo dużo, wymagamy od ciebie więcej”. Dokręcali mi śrubę. Właściwie nie było przypadku, żeby mi nie cofnęli tekstu, bym coś poprawił.

Jak przyszedłem do „Przeglądu”, to wszyscy na początku byli dla mnie mili, ale po dwóch dniach podszedł do mnie Jacek Kmiecik i mówi: „Fajnie, że z nami jesteś, ale może byś w końcu coś ciekawego napisał?”. Hmmm, ale co? Ja nie wiedziałem nawet, jak wygląda dziennikarstwo, czym się to je, byłem absolutnie zielony. Nie było mnie przez rok w kraju i nagle ktoś mi kazał pisać o aferze barażowej, więc zanim pojechałem do PZPN, musiałem pójść do archiwum i przez kilka godzin wszystko przeczytać, ale nie przyznałem się, że nic nie wiem. Na obczyźnie tego nie śledziłem. Czytałem o Chelsea, Manchesterze United i myślałem, że na tym świat się kończy. Kolorowy, ładny futbol, drodzy piłkarze i znane twarze. Potem było już łatwiej, byli zadowoleni z mojej pracy. Ale początki były szorstkie. W zasadzie nie mieszkałem w domu.

Mieliście taką ekipę, że nie było czasu wracać do mieszkania.
Jak byłem w Warszawie, to impreza, ale ja rzadko w ogóle byłem w Warszawie. W poniedziałek Stargard Szczeciński, we wtorek Lublin, w środę Grudziądz, w czwartek Katowice. Cały czas jeździłem po Polsce. Tydzień za tygodniem, miesiąc po miesiącu. Moja ówczesna dziewczyna przyleciała na cztery dni do kraju z Londynu i trzeciego dnia ja jej komunikuję: „Słuchaj, musze się zbierać”. Zrobiła wielkie oczy i pyta: „Gdzie?”. Do Radomia, na materiał. Pojechałem i tyle ją widziałem. Praca była dla mnie najważniejsza, ale nie żałuję.

Jeździłeś z własnej woli czy non-stop cię wysyłali?
Sam chciałem jeździć. Jak był mecz Manchester City – Groclin, to powiedziałem, że mogę jechać autokarem, jeżeli firma nie ma pieniędzy na bilety lotnicze. Ostatecznie nie pojechałem, ale cały czas miałem podniesioną rękę. Halo, tu jestem. Do waszej dyspozycji. Tak jak Krzysiek, który napisał o tym w coming-oucie na Weszło. Różnica między nami polegała jednak na tym, że on był niemal dzieckiem, kiedy zaczynał, a ja miałem 26 lat.

Wiesz, do pewnego czasu wydawało mi się, że studia najważniejsza rzecz, będę pracował w firmie i zarządzał ludźmi. A tu jestem w jakiejś gazecie na stażu i ktoś, w dodatku młodszy ode mnie o parę lat, wydaje mi polecenia. Byłem rozdarty, nie byłem pewny, czy chcę to robić. Ale jak parę razy ktoś mnie pochwalił, to mi dawało kopa.

Bardziej motywują cię komplementy niż krytyka?
Ciężko znoszę krytykę. Krytyka mnie boli i czasem złoszczę się na kogoś przez tydzień. Wiele rzeczy mówiono mi w dobrej wierze, a ja się obrażałem. A później słyszałem: „No co ty, jesteś na mnie obrażony? Powiedziałem ci to, żebyś następnym razem zrobił lepiej. To nie ma nic wspólnego z tym, czy cię lubię”. Wiesz, ja miałem w ogóle przechlapane, bo ludzie zarzucali mi wtedy koniunkturalizm, przyjaźnie w imię tego, żeby mieć mocną pozycję w „Przeglądzie”, a ja wierzyłem, że po prostu dobrze wykonuję swoją pracę. Możesz się z kimś przyjaźnić i pracować razem. Nie musisz się zgadzać z każdą opinią tej osoby, co czasem nawet bywa konstruktywne.
To tak jak z Weszło. Czytam wszystko, ale z wieloma rzeczami się nie zgadzam, czasem jakiś pogląd weryfikuję po czasie. Łatwo można kogoś wykreować na bohatera, a jeszcze łatwiej strącić, ośmieszyć.

Tak było z Krzyśkiem Przytułą, którego oceniliście, moim zdaniem, za surowo. Znam go z Canalu, wiem, jaki to chłopak. Może nie był wybitnym piłkarzem, ale czy to mu odbiera prawo oceny gry? Co z tego, skoro umie czytać tę grę? To absolutny perfekcjonista.

Drażni ten jego mentorski ton.
Ale właśnie on się nie mądrzy! Mówi po prostu to, co widzi. Jak robię z nim mecz, to jestem spokojny, że świetnie się do wszystkiego przygotuje. Później ktoś powie: „a, ten Przytuła”. No, co ten Przytuła? Zna się na piłce i tyle. Mówię o tym z pełną odpowiedzialnością, bo mam przyjemność z nim pracować.

Dobra, nie o Przytule mieliśmy rozmawiać. Wróćmy do twojej kariery. Zacząłeś dość późno, ale bardzo szybko ten czas nadgoniłeś.
Tak, to była straszna gonitwa, ale w pierwsze lata pracy w „Przeglądzie” włożyłem mnóstwo serca. Ludzie nie wiedzą, że czasem trzeba poświęcić wszystkie swoje sprawy. Nie dorabiam do tego jakiejś martyrologii, bo lubiłem być w delegacji i spędzić tydzień w hotelu. Ale wielu moich kolegów reagowało w taki sposób:
– Pojedziesz tu i tu.
– Jutro?
– No, do Katowic.
– Ale to tak jutro?

A ja byłem w stanie się spakować i lecieć. Takie dziennikarstwo jest zresztą najlepsze. Często latałem do Szkocji do Artura Boruca. Zawsze jak się tam wybierałem, miałem dobry tekst. Bo przyjechał po mnie na lotnisko, ochroniarz z hotelu powiedział do niego: „Synu, załóż czapkę, bo się przeziębisz, a jutro derby Glasgow”. Miałem dziesięć wypowiedzi różnych ludzi, których nie usłyszałbym zza biurka. Siadałem i przepuszczałem ten tekst przez siebie. To było automatyczne. Ale, jak już wcześniej mówiliśmy o tym wypaleniu, w pewnym momencie pomyślałem, że byłem tu, tu i tu, i co ja mogę napisać jeszcze lepszego? Dlatego podziwiam na przykład Roberta Błońskiego z Gazety Wyborczej, bo on jest cały czas zafascynowany wszystkim co go otacza. Tyle lat w zawodzie, a on ciągle – Błaszczykowski, Małysz, sport, sport i sport. Jakby wczoraj go odkrył, niesamowite. Czasem mówię do niego: – Błonka, już wystarczy, pogadajmy o czymś innym.

No, sam powiedz, co możesz jeszcze napisać? Ale o futbolu.
Zazdroszczę Krzyśkowi książki Iwana. Tu nie chodzi o poklask, ale o to, że zostawiasz po sobie coś dużego… Nie ma większego zaszczytu. Sam mam kilka pomysłów na książkę, ale one właściwie nie mają nic wspólnego z piłką. Leżą w laptopie zaczęte. Tu sto tysięcy znaków, tu pięćdziesiąt tysięcy, tu dwieście, tu zalążek, dwa zdania… Wiecznie coś zapisuję. Kiedyś skończę. Kiedyś, jutro, ciągłe odkładanie, jak na studiach, jak w liceum.

Myślałeś też o założeniu bloga pt. „Szepty miasta”.
Ale żeby prowadzić taki blog, musiałbym mieć codziennie wolne. Bo te historie gdzieś leżą. W tramwaju, może przy stoliku obok nas. Kiedyś Piotr Wereśniak powiedział, że wyszedł na balkon i zobaczył, że policja aresztuje faceta. I pomyślał: „a co by się stało, gdyby ten facet był aresztowany przez pomyłkę?”. Tak napisał scenariusz do „Kilera”. To był zalążek, wokół którego obudował całą akcję, ale bez zalążka nic nie ma. Napisanie biografii to co innego. Jeśli znajdziesz kogoś tak ciekawego jak Andrzej Iwan… Nie chcę mówić, że to samograj, bo wielu ludzi spieprzyłoby tę książkę, napisałoby bełkot i zastosowało chronologię. A wiem, że to będzie się dobrze czytać.

Ale dobra, bo idziemy w stronę wypalenia, a ja wcale nie jestem wypalony. Mam 35 lat, przede mną jeszcze dużo dobrego, mam nadzieję. Czuję, że cały czas się rozwijam, że da się wyciskać malutkie kroki do przodu. Mam wielka satysfakcję, że mogę co tydzień komentować najlepszą ligę świata. Poświęcam temu dużo czasu, ale ten czas daje mi wielka frajdę. Liga angielska to dla mnie fenomen. Wydawało mi się kiedyś, że się na niej znam, że wszystko już wiem, ale ciągle coś odkrywam. Komentuję mecz i mówię z automatu, że rok temu w meczu z Liverpoolem ten piłkarz coś zrobił. Otwiera mi się jakaś furtka i myślę, że za dziesięć lat tę wiedzę będę miał jeszcze większą. Szukam siebie w tym, to jeszcze nie jest to, poprawiam, staram się poprawiać, ale czuję, że idzie to w dobrą stronę. Uczę się od innych, ale niekoniecznie tego, co wziąć, tylko czego unikać.

Dziś każdy komentator może powiedzieć: „dajcie mi głos Szpakowskiego, to pokażę fajerwerki”. Jestem świadom jego mankamentów, ale od każdego można coś wziąć i coś wyeliminować. Myślę w ogóle, że dobry komentator to taki, który nie przeszkadza widzowi. Dlatego lubię pytać ludzi niekoniecznie zaangażowanych w futbol, jak się kogoś słucha. Pytam też mojej Kasi: „lubisz słuchać tego komentatora?”. A ona, że lubi słuchać tego, który nie przeszkadza. Bo mecz jest najważniejszy, a komentator powinien być dodatkiem. Jednak. I być sobą, nikogo nie udawać, a to nie jest łatwe, bo łapiesz różne rzeczy, nawet nieświadomie.

Kiedyś robiłem jeden z pierwszych meczów i Czarek Kowalski wysłał mi sms-a: „bardzo fajnie ci idzie, ale czemu cały czas mówisz głosem Rafała Nahornego?”. A ja mam tę przypadłość, że bardzo szybko dostosowuję się do ludzi. Jak pracowałem w „Fakcie”, to sporo czasu spędzałem z Piotrkiem Wołosikiem z Białegostoku. Potem spotkałem się z nim i jego żoną, i ona do mnie rzuca: „ty mówisz tak samo jak on!”. Zacząłem mówić z białostockim akcentem, z takim lekkim wschodnim zaśpiewem (śmiech).

A Liga+ Extra? Chyba trochę nie pasujesz do cukierkowego obrazu naszej ligi. Smokowski – dobry policjant, Twarowski – zły, a Rudzki?
Też chyba zły. Staram się być, powiedzmy, wyważony. Wiem już, że nie zbudujesz telewizyjnego autorytetu na samej krytyce, to bez sensu, trzeba też ludzi czasem pochwalić. „Liga+” i potem „Liga+ Extra” to kolejny rozdział. Byłem fanem tego programu na długo zanim się w nim pojawiłem. Kiedy jeszcze mieszkałem w Czeladzi, spotykaliśmy się u jedynego kolegi, który miał Canal+, żeby oglądać, głównie występy Pawła Zarzecznego… I to był mój problem lata później w „Lidze+ Extra”. Ł»e chciałem być, jak Paweł. Za każdym razem kiedy wychodziłem z programu z przeświadczeniem, że nie powiedziałem nic tak śmiesznego jak Paweł, byłem sfrustrowany. Ale wyleczyłem się z tego. Powiedziałem sobie pewnego dnia: „Bądź sobą. Dlaczego masz być taki jak inni?”. I zeszło ze mnie to napięcie, bo pierwsze programy kosztowały mnie bardzo dużo zdrowia. Starałem się być taki świetny, błyskotliwy, żartobliwy… Chciałem być miksem wszystkiego – Zarzecznego, Wojewódzkiego i Hornby’ego. A jeszcze w tym wszystkim pozostać sobą. Mogłem dostać roztrojenia jaźni. Zacząłem w końcu mówić tak, jak chcę, jak czuję, wróciłem do korzeni. Emocje. A czy ktoś to kupuje? Nie wiem, nie mnie to oceniać. Kiedyś Paweł mi powiedział: „no, fajnie, że jesteś w tej Lidze+ Extra. Co prawda oglądam to bez głosu, bo pewnie i tak nic ciekawego nie mówisz, ale i tak się cieszę, że tam jesteś”. Ale wiem, że on się z tego naprawdę cieszy.

Zarzeczny napisał kiedyś, że w Polsce nie ma czegoś takiego jak publicystyka sportowa. Zgadzasz się z tym?
Paweł mówi wiele rzeczy, które na początku wypychasz ze swojej świadomości, a później jak się zastanowisz, to dochodzisz do tego, że ma rację. On gra z czytelnikiem, lubi prowokować. Wszyscy mówią, że Małysz super, to on napisze, że do dupy i będzie miał 50 tysięcy komentarzy. Lubi dotykać granic prowokacji, ale ma w tym sporo racji. Nie zgadzam się ze wszystkim, ale czasem biorę jakiś wybrany fragment i myślę, że dobrze to ubrał słowa. To on mi kiedyś powiedział, że jeśli w czasie czytania mojego tekstu ludzie choć raz się uśmiechną – warto było go napisać. Jeśli się wzruszą – również. Emocje, po raz kolejny.

Co do tej publicystyki, w Polsce rzeczywiście nie ma wielu takich autorów. Kiedyś lubiłem felietony Rafała Steca, a dziś nie jestem w stanie ich czytać. Sorry… „Podawał komunikaty otworem gębowym” zamiast „przeklinał”. Ja też mogę napisać tekst, którego nikt nie zrozumie. To nie jest sztuka powrzucać wyrazy ze słownika Kopalińskiego. Ja nie jestem – wracamy do zagadnienia – targetem tych felietonów. Może to jest dla jakichś rozedrganych licealistów. No, ale nie ma przymusu, ja też nie muszę czytać gazet dla kobiet. Lubię natomiast bardzo felietony Jerzego Pilcha. Czasem potrafi napisać taki tekst, że mistrzostwo świata. Np. jak strasznie go wkurza odpakowywanie płyt z folii albo jak boi się, że wychodząc ze sklepu bramki zaczną wyć i posądzony zostanie o kradzież. Banały z codziennego życia, a napisane w taki sposób, że czytasz to jednym tchem. Gdyby pisał o samej piłce, to też byłoby świetne. Nikt nie wpadł na taki pomysł: Jerzy Pilch tylko o sporcie.

Byłoby ciekawiej niż w „Przeglądzie Sportowym”. Tak a propos tej publicystyki sportowej.
Nie chce mi się gadać o „Przeglądzie”. Ktoś mi zarzuci, że sam tam pracowałem i nic nie zmieniłem. „Przegląd” przestał mnie kompletnie emocjonować. Kiedyś kupowanie tego dziennika było sensem mojego życia. Zamiast chodzić na rozmowy kwalifikacyjne, siadałem na ławce i czytałem „Tempo”, od deski do deski. Dziś już tego nie robię.

Praktycznie nie ma tam większych materiałów.
Wydaje mi się, że gazety zmierzają ku upadkowi, przenoszą się do internetu, a dużo ludzi przy dłuższym tekście zaczyna komentarz od „za długie, nie czytam”.

U nas, przy wywiadzie Iwana z Wojciechowskim było odwrotnie. Wszyscy narzekali, że za krótkie. 12 tysięcy znaków. A tak długie wywiady np. w „Przeglądzie” praktycznie w ogóle nie idą. Wyjątki potwierdzające regułę to rozmowy z Bońkiem i Szczęsnym.
Kilka lat temu do normalnego, codziennego wydania wchodziły teksty na 16-20 tysięcy znaków. Np. reportaż z derbów Flamengo – Fluminsense. Albo jak jechałem do Andy’ego Johnsona, który miał grać w reprezentacji Polski, to napisałem z 17 tysięcy znaków. Podróżowałem pociągiem z kibicami Crystal Palace, piłem z nimi piwo… W ogóle rozmawiamy o zupełnie innych rzeczach. Ale myślę, że wtedy kibic w Warszawie czy w Pcimiu Dolnym w PKS-ie otwierał „Przegląd” i się przenosił z tym tekstem do tamtego świata. To jedyna rzecz, która mogłaby wygrać z internetem. Ekskluzywny wywiad, reportaż albo to, o czym mówiłeś wcześniej – publicystyka. Weź do ręki „Four-Four-Two”. Masz faceta, który pojechał do Iraku i spędził tam pół roku z reprezentacją, która przygotowywała się do Pucharu Azji. Opisał to na dziesięciu stronach. O czym my rozmawiamy? Kto by kogoś wysłał w Polsce? Firmy tną koszta i odbijasz się od ściany. Jest coraz mniej pieniędzy na wyjazdy, a każdy mówi, że i tak wszystko będzie w internecie. Ale tak rozumując, zmierzamy do zagłady intelektualnej.

I mówi o tym dziennikarz brukowca…
To łatka, z którą długo walczyłem, ale już tego nie będę robił. Nie muszę się nikomu z niczego tłumaczyć. Ale prawda jest taka, że do „Faktu” trafiłem przypadkowo. To była chyba najtrudniejsza sytuacja w moim życiu. Pracowałem w „Przeglądzie Sportowym” i dostałem propozycję z „Nowego Dnia”. Tyle lat marzyłem, by znaleźć się w „PS”, więc odchodziłem z ciężkim sercem. Po pierwsze jednak, nie wyobrażałem sobie wtedy pracy z ludźmi, którzy tą gazetą rządzili, po drugie – liczyłem, że w nowej pracy będę robił coś fajnego. Ł»e skoro nie piszą tylko o sporcie, to dadzą mi zrobić wywiad z jakimś muzykiem albo aktorem. Tyle że gazeta upadła po dwóch miesiącach. To absolutny fenomen rynku wydawniczego – dłużej robiliśmy ją „na ścianę”, niż ukazywała się w kioskach. Pewnego dnia zebrali nas wszystkich na dole i Maciek Szczęsny – niewiele osób o tym wie, ale był wtedy fotoreporterem – mówi: „mam przeczucie, że zamkną tę gazetę”. Miał rację. Niektórzy mdleli, niektórzy płakali…

A ty?
Ja poszedłem na górę, wziąłem telefon i zacząłem dzwonić, bo wiedziałem, że tylko to może mnie uratować. Dwa tygodnie przed zamknięciem gazety spotkałem się z Piotrkiem Wołosikiem, który chciał mnie ściągnąć do „Faktu”. Mówię mu: „Słuchaj, mam dobre pieniądze, luz psychiczny. To nie tabloid, nie trzeba tu krwi. Nie chcę, może kiedy indziej”. Ale oferta była aktualna i trzeba było z niej skorzystać. Piotrek podał mi rękę w bardzo trudnej chwili. Miałem kredyt na mieszkanie, na samochód i nie miałem za co tego spłacać. Poszedłem do Łazienek, siadłem na ławce i zacząłem zastanawiać się nad swoim życiem. Doszedłem do wniosku, że chyba muszę wrócić do Czeladzi albo do Londynu, bo nie ma już dla mnie miejsca w Warszawie. Do „Przeglądu” nie miałem powrotu, bo sam stamtąd odszedłem. „Gazeta Wyborcza” mnie nie chciała. Mam zresztą wielki żal do Andrzeja Olejniczaka, bo zachował się wtedy żenująco. Powiedział, że „Gazeta” mnie bierze, że jestem jedyną osobą, którą chcą z „Nowego Dnia”. Spotkałem się z nim, mieliśmy się spotkać drugi raz, ale przestał odbierać telefon. Zabrakło mu jaj. Przecież mógł powiedzieć: „Przemek, jednak cię nie chcemy”. Albo: „Nie mamy kasy”. To też jest takie polskie, cytując Klicha.

Wylądowałem więc w „Fakcie”. Pojechałem od razu na zgrupowanie Legii, spotkałem tam Dariusza Wdowczyka, a on mówi: „Pan w Fakcie, o Jezu… To nie rozmawiam z panem”. Słuchaj, nic nie mogłem nadać. W redakcji wszyscy wściekli, ale to nie moja wina, że nikt nie chce ze mną rozmawiać. Łukasz Fabiański mówi: – Wiesz co, nigdy bym się nie spodziewał, że będziesz w „Fakcie”… Dostałem szału. – Ok, kolego, ale zapłać mi kilka tysięcy złotych miesięcznie, opłać moje kredyty i chętnie zrezygnuję z tej pracy – powiedziałem.

Ludzie nie zdają sobie sprawy, że tabloid jest trudnym miejscem do pracy, bo wymaga innego myślenia, patrzenia na temat. To się trochę zmieniło, ale wtedy my nie mogliśmy napisać, że Legia zagrała sparing. Musieliśmy znaleźć informację, że piłkarz drużyny rywala dwa lata temu przejechał dziesięć osób. Było bardzo ciężko. W otwarty sposób nabijaliśmy się z piłkarzy, ale potem oni nie chcieli z nami rozmawiać, a jednocześnie czasem ktoś chciał taką rozmowę. Pat.

Kiedyś napisałeś, że jak piłkarz przestał od ciebie odbierać telefon, nie mogłeś spać. To wtedy, jak pracowałeś w „Fakcie”?
Miałem dobry kontakt z paroma piłkarzami, ale mówili: – No dobra, ale to dla „Faktu” będzie….
– No dla „Faktu”, ale czy to coś zmienia w naszych relacjach? Co ci zmienia, czy powiesz, że dobrze zagrałeś „Faktowi”, czy innej gazecie? – pytałem zupełnie naturalnie.

Stereotyp. Ale nie zamierzam zachęcać ludzi do niczego. Każdy ma swój wybór. Ja mogę spojrzeć w lustro i powiedzieć – niczego nie zmyśliłem i nie podkoloryzowałem. Czasami w „Przeglądzie” pisałem tekst na sześć tysięcy, a można było treść zawrzeć w dwóch. W „Fakcie” uczysz się optymalizacji, ale ja szczerze mówiąc wolę dłuższe formy. Mieliśmy kiedyś fajny temat w „Przeglądzie” i ktoś pyta: „A znaków ile?”. A Zarzeczny na to: „Nie rozmawiaj o znakach. Ma być tyle, ile trzeba”. Tak powinno wyglądać dziennikarstwo. Jak masz dwie cegły, to nie zbudujesz domu.

Wróćmy jeszcze na chwilkę do Ligi+ Extra, konkretnie do pamiętnego odcinka z Franciszkiem Smudą.. Podobno przed programem też było między wami ostro.
Trener Smuda pomylił dwie rzeczy – dziennikarstwo z kolegowaniem się. Ja nie jestem jego kolegą i nigdy nie byłem, bo nie mam takiej potrzeby. On uważa, że skoro odebrał ode mnie telefon, to jesteśmy kolegami. Może ktoś swoim zachowaniem nauczył go takiego mechanizmu. Ta Liga+ Extra to dla mnie jedna z najtrudniejszych sytuacji zawodowych. Trener w ogóle nie za bardzo chciał wystąpić ze mną w programie. Możesz mu powiedzieć, żeby się zwijał, ale z drugiej strony widzowie oglądają ten program dla niego, a nie dla mnie, mam tego świadomość. Tyle że dziennikarz jest tam stałym gościem i to nie powinno być dla trenera zaskoczeniem. To nie było szukanie konfrontacji. Program toczy się swoim życiem. Raz jest Antek Bugajski, raz ja.

Trener Smuda nie przyjmuje moich argumentów. Powiedział mi jednak na koniec, że mogę do niego dzwonić. Ale i tak nie mam po co. Nie zgadzam się praktycznie z niczym, o czym mówi, więc nasza rozmowa nie ma sensu. To nie byłby dialog, tylko postrzępione monologi na zasadzie – on swoje, ja swoje.

Z nim nie da się chyba zrobić normalnej rozmowy na merytoryczne argumenty.
Nie da się. Musiałbyś odpuścić pewne rzeczy, przymknąć oko na to jego zaprzeczanie samemu sobie, na tę niekonsekwencję, na to wszystko, gdzie sam sobie podkłada nogę na każdym kroku. Mnie nie interesuje taka rozmowa, żeby tylko coś mieć do gazety. Ale on też wie, co to jest „Fakt”, ile może, w końcu to największa gazeta w Polsce, i wie, na jakich instrumentach zagrać, żeby było dobrze. Śmieszna sytuacja na konferencji po meczu Polska – Włochy: zadaję jakieś pytanie o Kubę Błaszczykowskiego, a trener rozpromieniony na twarzy i uśmiechnięty: „to jest bardzo mądre pytanie”. Czarek Olbrycht spojrzał na mnie: „to wy znowu jesteście wielcy przyjaciele”? Nie, po prostu zadałem normalne pytanie. Jestem dziennikarzem, to chcę wiedzieć, czy jeśli nie grał akurat w Borussii, to będzie brany pod uwagę jako kapitan reprezentacji Polski i zadaję normalne pytania. Myślę, że jest za dużo klęczących dziennikarzy, którzy psują robotę tym nieklęczącym. Piłkarz wychodzi do mix-zony i słyszy same laurki, jest klepany po plecach. Tacy ludzie psują rynek, bo potem ty napiszesz, że ktoś zagrał słabiej, a zawodnik się obraża – jak w ogóle śmiałeś!?

Z tego powodu nie przyjaźnisz się już z Borucem.
Ja się z nim nigdy nie przyjaźniłem. Po prostu mieliśmy dobry kontakt. Artur w pewnym momencie otoczył się podszepytwaczami, takimi co łażą i trują. „A słyszałeś co ten powiedział? A słyszałeś co tamten mówił?”. W 2006 roku zacząłem pojawiać się w programie „Sport+”. Prowadzący, Rafał Wolski, zapytał mnie na antenie o formę Boruca. A ten popełniał wtedy straszne błędy. Znaliśmy się dobrze, ale nie mogłem powiedzieć, że świetnie sobie radzi, skoro Rankin strzelił mu właśnie gola z czterdziestu metrów. Powiedziałem – popatrz, jaki jest wydźwięk tego zdania – że „to bramkarz, który nie umie grać meczów o małą stawkę, ale na wielkie się mobilizuje i na mundialu w Niemczech będzie numerem jeden”. I tak było. Ale któryś przydupas zadzwonił do niego, by poskarżyć, że zły Przemek Rudzki go krytykuje. Zmienił numer i już się nie odzywał. Przyjął informację i nie chciał rozmawiać. Ok. Nie mam z tym problemu, ten numer nie jest mi do niczego potrzebny. Potem powiedział wspólnemu znajomemu, że ja się wypromowałem, bo o nim pisałem. To jakiś żart?

Polscy piłkarze tego nie rozumieją.
Nieee. Gdybym ja był piłkarzem, to ustawiłbym sobie pracę w ten sposób: jeden dziennikarz z „Faktu”, jeden z „Gazety Wyborczej”, jeden z „Przeglądu Sportowego”, jeden z „Super Expressu”, jeden z Rzeczpospolitej” itd…. Z nimi rozmawiam. Piłkarze nie wiedzą, że w redakcji jest tak, że jeżeli jeden człowiek odpowiada za jakąś działkę, to drugi nie wchodzi mu w paradę. Rozmawiałem kiedyś z Łukaszem Fabiańskim. Mówię: – Łukasz, daj mi numer.
– Nie, nie mogę ci dać.
– Nie, że nie możesz. Nie chcesz. Przecież nie będę do ciebie codziennie dzwonił. Zadzwonię przed meczem, po meczu, góra dwa razy w miesiącu.

Ale piłkarze tego nie rozumieją. A dziennikarze czasem się mszczą. Tak nie powinno być, bo to żenujące, ale wiem, że tak robią. Piłkarz kompletnie nie zdaje sobie sprawy, że to niewykorzystana nisza. Ułożyć sobie pięciu dziennikarzy, odebrać telefon, być normalnym rozmówcą, bez kontrowersji! Wystarczy, że powie, jak mu się grało. Przecież to jest pisanie o banałach, nie dorabiajmy ideologii. Nikt mu nie każe opowiadać o życiu prywatnym. Artur też pomylił pojęcia. Może kiedyś będzie okazja to wyjaśnić, bo w dalszym ciągu uważam, że jest świetnym bramkarzem, inteligentnym chłopakiem, ale Diego Maradona też miał dużo podszeptywaczy i w pewnym momencie się w tym zatracił. Nie był takim człowiekiem, jakim się czuł, tylko takim, jakim chcieli go inni. Jak ktoś jest na szczycie, to akceptuje tych, którzy mówią mu, jaki jest wielki i cudowny. Ludzie nie mają do siebie dystansu. O Jezu, popełnił błąd! A kto ich nie popełnia?

Często narzekasz na piłkarzy, w sumie trudno się dziwić, ale powiedz – poznałeś jakiegoś zawodnika, z którym mógłbyś usiąść przy piwie, pogadać na poziomie i tematów nie brakowało?
Teraz mam problem… Jak się zajmowałem Legią, to takim gośćmi byli Jacek Zieliński i Łukasz Surma… Jest paru takich – w Canal+ poznałem kolejnych. Lubię rozmawiać z Grześkiem Mielcarskim, zawsze ma sto ciekawych historii do opowiedzenia. To samo Kaziu Węgrzyn. Ale to są wszystko ludzie z innego pokolenia. Dzisiaj rośnie inne – podpięte pod facebook. Odpowiedź brzmi więc – za wielu takich piłkarzy nie wymienię. Kuba Wojewódzki powiedział kiedyś, że przyłapał się na tym, że robiąc wywiady z gwiazdami show-biznesu, on tych ludzi koloruje. Ł»e chce sprawić, żeby wyglądali lepiej, bo wtedy inni powiedzą: „Ooo, jaki on zrobił świetny wywiad”. Prawda jest taka, że gdybyśmy pisali od A do Z, wszystko, dosłownie, wywiad z przeciętnym piłkarzem wyglądałby katastrofalnie. Kochałem pracę w „Magazynie Futbol”, bo mogłem się spotkać z Jerzym Pilchem, Janem Nowickim, czy raperem Eldo i z nimi pogadać o czymś więcej. Piłka była tylko fundamentem, punktem wyjścia. Słuchało się ich z wielka przyjemnością.

Spodziewałem się, że przejdziesz do tej trójki. Piszesz o piłce, a najlepszymi rozmówcami nie są piłkarze.
Nie są. To prawda.

Rozmawiał TOMASZ ĆWIÄ„KAŁA

foto: Paweł Sławski

Najnowsze

Felietony i blogi

1 liga

Młoda Stal Rzeszów zaskoczyła 1. ligę. Zub: Trzeba było powalczyć o docenienie

Szymon Janczyk
13
Młoda Stal Rzeszów zaskoczyła 1. ligę. Zub: Trzeba było powalczyć o docenienie

Komentarze

4 komentarze

Loading...