Everton w finansowej ruinie

redakcja

Autor:redakcja

10 grudnia 2011, 10:58 • 11 min czytania

Termin „Wielka Czwórka” w angielskiej piłce od pewnego czasu nie jest już aktualny. Co prawda dalej do Ligi Mistrzów awansują cztery zespoły, ale jej skład zmienia się prawie co roku i określając układ sił, najpewniej byłoby mówić o Wielkiej Szóstce. Gdy popatrzymy na tabelę Premier League z ostatnich dwóch lat, to aż trudno uwierzyć, że jeszcze cztery czy pięć lat temu największe szanse na dołączenie do Big Four czy też Sky Four miał Everton. Klub z niebieskiej części Merseyside jeszcze niedawno był stawiany za wzór. Wzór mądrego inwestowania w klub, pracy z młodzieżą, czy umiejętnego zarządzania pieniędzmi. Takie angielskie Udinese. Ale do czasu. Teraz jeżeli popatrzymy na model zarządzania finansami na Goodison Park, to ostatni przymiotnik jakim możemy określić to, co się dzieje w klubie Davida Moyesa jest właśnie „mądry”. Bo nic tam nie jest mądre, nic tam nie jest robione z głową. Gdyby finanse Evertonu pokazać średnio rozgarniętemu ekonomiście, ten na pewno złapałby się za głowę.
Od lat chwały do lat posuchy

Everton w finansowej ruinie
Reklama

Zatrudnienie Davida Moyesa także było strzałem w dziesiątkę. Patrząc na pracę tego menadżera z perspektywy lat, nie ma wątpliwości, że jest on najlepszą inwestycją poczynioną przez włodarzy Evertonu w ostatniej dekadzie. Sezon 2004/2005 i przełamanie hegemonii Wielkiej Czwórki. Co ważniejsze, na koniec sezonu niebieska część Merseyside znalazła się przed tą czerwoną. I chociaż do Ligi Mistrzów nie udało się awansować, to wydawało się, że następne lata będą jeśli nie lepsze, to równie dobre. Wkrótce Everton zajął dwa razy miejsce tuż za lokatą dającą awans do najważniejszych rozgrywek europejskich i…to by było na tyle.

Sezon 2004/2005 był najlepszym w ostatniej dekadzie nie tylko ze względu na wyniki sportowe, ale i na wyniki finansowe. Czwarta pozycja w lidze spowodowała napływ sporej ilości gotówki czy to z praw telewizyjnych, czy też z powodu awansu do pucharów europejskich. Sprzedaż młodego Rooneya to powód, dlaczego w zestawieniach końcoworocznych, przychody wyglądały imponująco. Właściciele pomyśleli pewnie, że tak będzie już zawsze. Wszystkie problemy, a było ich niemało, zostały zamiecione pod dywan. Stary stadion, na którym nie da się zarobić? Teraz to już nie problem. Wydawanie więcej niż się zarabia? Wszyscy tak robią. Banki, które powoli zaczynają upominać się o swoje? Spokojnie, za chwilę objawi się kolejny młokos, którego sprzedamy za grube miliony.

Reklama

Właśnie w atmosferze błogiej nieświadomości minęły kolejne lata na Goodison Park. Nieciekawie zaczęło się dziać na początku 2010 roku. Wtedy to kibice Evertonu usłyszeli po raz pierwszy, że w klubie nie dzieje się za dobrze. Klub już nie walczył o puchary, ale o pierwszą 10-tkę. Głośne transfery kojarzone z The Toffees, jeżeli już były, to z klubu, a nie do klubu. Na początku 2011 roku, włodarze opublikowali raport, z którego wynikało, że pomimo przychodów w wysokości prawie 80 mln funtów, klub i tak zanotował straty finansowe. Niedługo potem Kenwright ujawnił, że od pięciu lat większość pieniędzy, które wpływają do klubu są przejmowane przez banki, które już nie udzielają klubowi kredytów, bo od pamiętnego sezonu 2004/05, dług klubu urósł z kilku do 45 mln funtów a nikt nie kwapi się do jego spłaty.

Cierpliwość kibiców skończyła się na początku obecnego sezonu. Skoro wszyscy wielcy rywale mają bogatych właścicieli, jeżeli rywal zza miedzy, w samym 2011 roku na transfery wydaje ponad 100 mln funtów, jeżeli wszyscy najlepsi piłkarze z klubu odchodzą, a w dodatku The Toffees toną w długach, to chyba coś nie gra. Fani z różnych stowarzyszeń rozpoczęli protest i zażądali spotkana z prezesem Kenwrightem. Do spotkania doszło, a jego przebieg został nagrany przez kibiców, po to, by część, która nie dołączyła do protestu przejrzała na oczy i uświadomiła sobie w jak trudnej sytuacji znajduje się klub. Kenwright poinformował rozgoryczonych fanów, że klub od kilku lat nie notuje zysków; że duże transfery nie są możliwe, ponieważ te mogły być sfinansowane tylko z pożyczek bankowych, a banki najpierw muszą odzyskać swoje pieniądze wcześniej pożyczone klubowi; że jedyne źródło zysków to sprzedaż biletów i transfery młodych piłkarzy, a pieniądze z transferów i tak w znacznej części są przejmowane przez banki.

Z całego zamieszania wyłonił się jeden bohater- Moyes. Menadżer, do którego część kibiców i ekspertów miała pretensje, że sezony ligowe rozpoczyna w kiepskim stylu, że nie walczy o puchary, okazał się postacią, która ma największy wpływ na finanse klubu. To właśnie on decyduje kogo sprowadzić mając nad sobą klubowych włodarzy z kalkulatorami w rękach, obliczających czy dany zawodnik nie jest za drogi. To on, oprócz samych zawodników oczywiście, dba o ich rozwój i formę fizyczną, a co za tym idzie, dba o klubową kasę, ponieważ jak już wspomniałem, to pieniądze z transferów pozwalają Evertonowi na normalne funkcjonowanie. To wreszcie on z coraz słabszej kadry co roku potrafi zbudować drużynę, która coraz rzadziej, ale jednak potrafi utrzeć nosa faworytom.

Na przeciwnym biegunie znalazł się za to Kenwright. Bycie kibicem Evertonu miało być jednym z mniej istotnych atutów pozwalających mu na przejęcie klubu z Goodison Park, a okazało się jedynym jego atutem. Zaczęto wytykać mu błędy. Pierwszy i najważniejszy to oczywiście nieumiejętność znalezienia nowego sponsora, który wydobyłby klub z zapaści. Niektórzy kibice twierdzą nawet, że obecny właściciel tak kocha klub, że odda go tylko tym inwestorom, którzy będą pałać takim samym uczuciem to The Toffees jak on. Następny argument przeciwko, to błędy w zarządzaniu stadionem. A ten, mimo że ma już swoje lata i architektonicznie należy do innej epoki, to jednak część pomieszczeń mogłaby być przekształcona w pomieszczenia użytkowe, a te klub mógłby wynajmować i na nich zarabiać. Kolejna wada właściciela to brak decyzji w sprawie nowego stadionu. Kilka lat temu grupa Tesco chciała wybudować stadion na obrzeżach Liverpoolu i co więcej zobowiązała się do pokrycia większości kosztów budowy. Everton miał dołożyć pieniądze pochodzące ze sprzedaży Goodison Park i ośrodka treningowego oraz podpisać umowę, według której to właśnie grupa Tesco miała by prawo do nadawania nazwy nowemu obiektowi. Tesco Stadium to brzmi głupio, prawda? Ale klub z milionowymi długami i bez perspektyw na zdobycie pieniędzy powinien być gotowy na takie poświęcenie. Wspomniałem też o ośrodku treningowym. Ten i tak został sprzedany, ponieważ domagały się tego banki i teraz Everton, aby mógł normalnie trenować to ośrodek treningowy… wynajmuje. Sprzedane zostały także i to za bezcen, atrakcyjne tereny w centrum Liverpoolu, które byłyby idealnym miejscem na nowy stadion. Jednak najbardziej skompromitował się Kenwright podczas negocjacji z potencjalnym inwestorem. Po tym jak właściciel The Toffees oświadczył, że pertraktuje przejęcie klubu z pewnym azjatyckim konsorcjum, wyszło na jaw, że spółka ta nie istnieje od kilku lat, a potencjalny inwestor ma pieniędzy tyle, że starcza mu na życie w mieszkaniu z jedną sypialnią.

Finanse, finanse

Pomimo wątpliwych kompetencji Billa Kenwrighta, kibice nie domagają się jego odejścia za wszelką cenę. Przede wszystkim chcą, by ten, jeżeli nie potrafi znaleźć inwestorów, sam przedstawił plan działania. A do naprawy jest cała lista zaniedbań. Patrząc z finansowo-ekonomicznego punktu widzenia Everton to ruina. Oto kilka faktów dotyczących finansów klubu z Goodison Park.

W latach 2006-08, pomimo trudnej sytuacji finansowej, Everton bił trzy rekordy transferowe. Najpierw, za 8.6 mln sprowadzono Andy Johnsona, następnie Yakubu za 11.25 mln i ostatecznie Fellainiego, za 15 mln. Mimo tych imponujących kwot, The Toffees i tak plasują się na szarym końcu jeżeli chodzi o kwoty netto wydawane na transfery. Ostatnio mniej wydali tylko Newcastle, ale to dlatego, że za bajeczne pieniądze oddali Carrolla do Liverpoolu. Co to oznacza w praktyce? To, że Everton nie wydaje pieniędzy, które są zaksięgowane na ich kontach. Transfery, jeżeli są, to finansowane na szybko, najczęściej tuż po sprzedaży jednego z zawodników. Sytuacja wygląda jeszcze gorzej, gdy odnotujemy, że niedawno Everton musiał zrezygnować z zakupu bramkarza Andy’ego Lonergana, ponieważ ich ofertę przebiło Leeds, czyli klub z Championship.

Od roku 2005, Everton zanotował tylko jeden rok na dużym plusie. Było to po transferze Rooneya. Od tego momentu, tylko raz klub nie stracił i bilans zysków i strat wyszedł na zero. W pozostałych latach klub tylko tracił. Dochód klubu na przestrzeni pięciu lat wzrastał od 60 mln w roku 2005 do 79 mln w roku ubiegłym, ale wydatki wzrastały jeszcze szybciej-z 37 mln przed pięcioma laty, do 97 mln w roku 2010. A i tak sytuację ratowała sprzedaż zawodników, bo gdyby nie odejście kilku graczy, w samym roku 2010, Everton zanotowałby stratę rzędu 22 mln funtów, co oznacza, że straty nie wynosiłyby 97 a prawie 120 mln funtów.

Duży zastrzyk dla klubowej kasy, to pieniądze z Premier League, która płaci za zajęte miejsce w lidze i rozdziela pieniądze z praw telewizyjnych, a te renegocjowane są co trzy lata i co trzy lata ilość pieniędzy systematycznie wzrasta. Everton, z obecną kadrą nie ma co myśleć o pieniądzach z transmisji meczów w europejskich pucharach a i z samej Premier League tych pieniędzy jest coraz mniej, ponieważ z roku na rok maleje liczba transmisji meczów z udziałem The Toffees. Ciekawie wyglądają też zestawienia zysków w dniu meczu. Anfield Road może pomieścić o pięć tysięcy więcej kibiców niż Goodison Park, a tymczasem Liverpool zarabia ponad dwa razy więcej od Evertonu w dniu meczu. Co więcej, White Hart Lane ma o cztery tysiące miejsc mniej, a Tottenham zarabia prawie dwa razy tyle co Everton.

Jeżeli weźmiemy pod lupę reklamy na koszulkach to najlepiej wypadają dwa kluby z Manchesteru, a także drużyna z czerwonej części Merseyside. Te trzy drużyny zarabiają po około 20 mln rocznie, podczas gdy Everton może dostać maksymalnie 4 mln. Maksymalnie, ponieważ suma od sponsora jest uzależniona od wyników klubu. I o ile tutaj większych wątpliwości co do działania szefostwa klubu z Goodison Park nie ma, bo jak wiadomo więcej dostaje ten, który gra lepiej, to wątpliwości pojawiają się jeśli przeanalizujemy zyski ze sprzedaży oficjalnych pamiątek klubowych. Otóż Everton podpisał umowę, na mocy której tylko jedna firma może sprzedawać klubowe pamiątki. Według specjalistów , klub traci na tym ok. 7 mln rocznie.

W omawianym pięcioleciu, pieniądze na wynagrodzenia dla piłkarzy także niebezpiecznie poszybowały do góry. Z 31 mln w roku 2005, zrobiło się 54 mln pięć lat później. Co więcej, pieniądze te coraz rzadziej wydawane są na młodych Anglików, których zastępują drodzy przybysze zza granicy. Dyrektor wykonawczy Evertonu, Robert Elstone, przekonuje, że wysokość pensji pokazuje szacunek klubu do nowo przybyłych zawodników i zabezpiecza klub przed odejściem tych, którzy z drużyną są od lat. Ale ciężko takie tłumaczenie zaakceptować kibicom, kiedy za reprezentanta Anglii – Lescotta, do klubu sprowadza się trzech piłkarzy zza granicy. Na obronę władz klubu odnotujmy, że uposażenia rosną w całej lidze i trudno utrzymać zawodników, gdy ci mają perspektywę gry za dużo większe pieniądze.

Szansa na ratunek

Gdy porównamy dług Evertonu z innymi klubami, sytuacja nie wydaje się tragiczna. Jest tylko jedno „ale”. O ile ogromnym zadłużeniem w Manchesterze City nikt się nie przejmuje, ponieważ arabscy właściciele mogą go spłacić w każdym momencie, to w klubie z Goodison Park nie ma prawie żadnych perspektyw na spłatę zadłużenia. Wyjście z sytuacji oczywiście istnieje i to nie jedno, ale czy są one w ogóle realne?

Everton mógłby zacząć grać na miarę najlepszych ekip w Anglii. Dobra gra to więcej transmisji, a te przekładają się na większe wpływy z praw telewizyjnych. Dobra gra to awans do Ligi Mistrzów, a tam pieniądze są ogromne. Ale czy Everton mógłby gra lepiej? Nie bardzo.

Z kadrą uszczuplaną co roku, z coraz słabszymi zastępcami, na ten moment wydaje się to niemożliwe. No to może cięcie kosztów? Czemu nie. Specjaliści obliczyli, że jeżeli The Toffees obcięliby koszty o 15 mln, a do tego co roku sprzedawali zawodników za 10 mln, to szybko wygrzebaliby się z dołka. No i do tego obcięcie środków na wynagrodzenia dla zawodników do poziomu ok. 39 mln rocznie. Wykonalne? No pewnie. Tylko, że w sezonie 2009/10, w Premier League były trzy drużyny z takim lub mniejszym budżetem na wypłaty-dwie z nich spadły… To może nowy, większy stadion? To już było. W 2003 roku, Everton nie uzbierał odpowiedniej kwoty potrzebnej do rozpoczęcia budowy nowego stadionu. O Tesco Arenie już wspominałem. Do tego dochodzą jeszcze kibice, którzy stadion chcą mieć w mieście, pod ręką, a nie na obrzeżach. A więc nowi właściciele? To wydaje się być priorytetem. Wszystkie finansowe wyliczenie przedstawione wyżej mogą szokować, ale największy szok to, że Kenwright, jako właściciel nie zainwestował ani grosza w The Tofees. Mało komu w historii piłki udało się zbudować perpetuum mobile, czyli klub zarabiający na bieżącą działalność, na wysokie pensje i na drogie transfery. Zbudowanie takiego tworu w lidze, gdzie prawie wszyscy żyją ponad stan, także jest niemożliwe. Ostatnia opcja to szkolenie i sprzedaż wychowanków. Finch Farm, akademia Evertonu od lat jest uznawana za jedną z najlepszych w Anglii. Szkolenie wychowanków tylko po to by ich sprzedać może nie będzie popularne wśród fanów, ale może zagwarantować kilka ładnych milionów w przyszłości. Ale i tu pojawia się problem. Obecnie cały świat chce gonić Barcelonę. Młodzież chcą szkolić wszyscy. Jeżeli Everton jest w ciężkiej sytuacji finansowej, a w tym samym czasie Manchester City otwiera ultra nowoczesną akademię piłkarską, sir Alex Ferguson mówi, że w jego klubie trzeba położyć jeszcze większy nacisk na szkolenie młodych adeptów piłki nożnej, to czy w takich warunkach Everton ma szansę na utrzymanie się w czołówce futbolowych akademii?

Liga angielska pod względem finansowym jest ligą brutalna. Przekonali się o tym niedawno kibice Portsmouth. Oni próbowali ratować klub, ale odpowiedniej sumy uzbierać nie mogli. W Evertonie sytuacja nie jest aż tak tragiczna, by kibice organizowali zbiórki, ale klub osłabiany z roku na rok może skończyć jak West Ham w ubiegłym sezonie. Za zasługi i za piękną historię The Toffees miejsca w lidze nie utrzymają, a z właścicielami myślącymi w trochę innych kategoriach niż większość społeczeństwa będzie o utrzymanie jeszcze trudniej. Cudowna moc Davida Moyesa też kiedyś się wyczerpie, a może po prostu wyczerpie się jego cierpliwość. Bez niego, o lepszą przyszłość w niebieskiej części Merseyside będzie niezwykle trudno.

KRZYSZTOF ZBYROWSKI

JEŚLI CHCESZ NAPISAĆ SWÓJ TEKST O LIDZE ZAGRANICZNEJ, WYŚLIJ MAILA. DLA NAJLEPSZYCH NAGRODY PIENIÄ˜Ł»NE!

[email protected]
[email protected]
[email protected]
[email protected]

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama