Na początku w szatni miałem dostawione krzesełko…

redakcja

Autor:redakcja

07 listopada 2011, 09:09 • 9 min czytania

W pierwszym zespole Lecha Poznań zadebiutował w listopadzie 2009 roku. Miał niespełna osiemnaście lat i został jednym z najmłodszych debiutantów w historii klubu. Zagrał cztery mecze. Trochę z konieczności, bo podstawowi obrońcy „Kolejorza” byli kontuzjowani. Później na rok zniknął. No, może nie tak zupełnie. Trenował z pierwszą drużyną Lecha, zagrał nawet w końcówce meczu z Juventusem Turyn. Ale coraz częściej był w rozjazdach. Razem z reprezentacją młodzieżową podróżował po mniejszych i większych stadionach. Wronki, Koszalin, Kołobrzeg – tam można było spotkać go częściej niż na obiektach treningowych przy Bułgarskiej. Obecny sezon zaczął na ławce, ale w ostatnim czasie radzi sobie nadzwyczaj dobrze. Od kilku kolejek wybiega regularnie w pierwszej jedenastce „Kolejorza”. Znów „pomogły” mu kontuzje kolegów z zespołu. Ale jak już otrzymał szansę, to postanowił jej nie zmarnować. Poznajcie Marcina Kamińskiego – człowieka, który być może na dłużej posadził na ławce Manuela Arboledę.
JAK Z NAPASTNIKA ZROBIĆ STOPERA

Na początku w szatni miałem dostawione krzesełko…
Reklama

Aby dodać tej opowieści dramatyzmu, można powiedzieć, że rozpoczyna się w Azji. W końcu, jak mówi przysłowie: „od Konina Azja się zaczyna”, a właśnie w tym mieście dziewiętnaście lat temu urodził się Marcin Kamiński. Wychował się na Chorzniu – spokojnej dzielnicy położonej na obrzeżach miasta. Gdzieś tam, wśród niskich i kolorowych bloków, na boisku szkolnym stawiał swoje pierwsze piłkarskie kroki. Kopał tam jednak tylko do drugiej klasy podstawówki. Wtedy mama postanowiła zaprowadzić go na trening w klubie. Na miejscu pojawił się problem. Najmłodsza drużyna Aluminium Konin skupiała chłopców o rok starszych od niego. Kiedy przyszedł na zajęcia, trener powiedział, że ma wrócić za rok. Wówczas nie był jeszcze tak wysoki. – Wręcz przeciwnie, byłem jednym z niższych w zespole. Urosłem dopiero później, kiedy byłem już w gimnazjum – wspomina. Mama była jednak nieugięta i może właśnie jej upór sprawił, że Marcin jest tu, gdzie jest teraz. Porozmawiała z trenerem na osobności i ten pozwolił młodemu „Kamykowi” zostać. Po skończonych zajęciach nie miał już wątpliwości, że chłopak może spokojnie grać ze starszymi kolegami. Kamiński podkreśla, że to mu bardzo pomogło w rozwoju. Właściwie do końca swojej przygody z juniorską piłką zawsze grał z zawodnikami starszymi od siebie.

Zanim jednak został obrońcą „Kolejorza”, w młodzieżowych zespołach Aluminium był odpowiedzialny za strzelanie bramek. I był w tym naprawdę dobry. – Byłem szybki i zwinny, pewnie dlatego trener ustawiał mnie w ataku – tłumaczy. Parę napastników tworzył z Jarosławem Ratajczakiem, który też trafił później do Lecha, a obecnie gra w Olimpii Grudziądz. – Kiedy jeździliśmy na jakieś turnieje, to Jarek najczęściej zdobywał tytuł króla strzelców, a ja nagrodę dla najlepszego zawodnika. Śmiesznie wyszło, że później w Poznaniu stworzyliśmy parę środkowych obrońców – uśmiecha się Marcin. Koledzy z Konina potwierdzają, że już wtedy było widać u niego zadatki na klasowego piłkarza. – Zawsze był spokojny i skromny, ale przede wszystkim bardzo pracowity. Miejsce, w którym jest obecnie zawdzięcza swojej ciężkiej i wytrwałej pracy – podkreśla Mateusz Augustyniak, który razem z Marcinem stawiał pierwsze piłkarskie kroki i do dziś reprezentuje barwy konińskiego klubu, grającego obecnie w trzeciej lidze.

Reklama

„Kamyk” opuścił Konin bardzo wcześnie. Właśnie miał zaczynać gimnazjum. Trenerzy „Kolejorza” wypatrzyli go podczas rozgrywek międzywojewódzkich i zaproponowali mu przenosiny do Poznania. W domu Kamińskich odbyła się poważna narada. – Tata był za tym, żebym jechał, ale mama się wahała. Nie chciała mnie wypuścić z domu, ale wiedziała też, że jest to dla mnie bardzo ważne. A ja? Wiadomo, że strach był. Dzieciak byłem jeszcze. Miałem dopiero trzynaście lat – przyznaje. W końcu wspólnie podjęli decyzję – trzeba spróbować.

Trafił do sportowego internatu. W pokoju zamieszkał z Wojciechem Gollą, z którym trzyma się zresztą do dziś. – Wojtek był największym żartownisiem z nas wszystkich. Ale ogólnie w internacie było spokojnie – podkreśla.
– Nie wierzę, że nie było żadnych imprez.
– Nie, na serio. Nie mogliśmy za bardzo szaleć. Szkoła, trening, internat. I tak w kółko – na nic więcej nie było czasu. Codziennie musieliśmy wracać przed ósmą wieczorem, bo inaczej był problem z dozorcą. A z nim lepiej było nie zadzierać, bo mógł zadzwonić do rodziców lub trenera i byłby kłopot – tłumaczy.

Image and video hosting by TinyPic

Jeszcze w Koninie z ataku trafił na lewe skrzydło. Po przenosinach do Poznania w ciągu roku urósł o trzynaście centymetrów. Później wszystko potoczyło się już bardzo szybko. – Rzeczywiście przyszedł do nas jako skrzydłowy – potwierdza Mariusz Rumak, asystent Jose Bakero, który prowadził Marcina w zespole juniorów Lecha. – W pierwszym meczu wszedł z ławki na bok pomocy i zdobył nawet bramkę, ale po meczu wzięliśmy go na rozmowę i stwierdziliśmy, że lepiej będzie dla niego, jeśli przekwalifikuje się na obrońcę.

– Dlaczego akurat obrona, z powodu warunków fizycznych? – dopytujemy.
– Tak, ale nie tylko. Już wtedy Marcin wyróżniał się dużą odpowiedzialnością na boisku i doskonałym czytaniem gry. To cechy charakteryzujące dobrego obrońcę. Poza tym miał umiejętność szybkiego wyprowadzania akcji, ale kulała trochę u niego gra jeden na jednego, a napastnik musi to potrafić – wyjaśnia Rumak. Zmiana pozycji wyszła Marcinowi na dobre. Podkreślają to i trenerzy, i on sam. W ciągu pół roku wywalczył sobie pewne miejsce w młodzieżowej reprezentacji Polski, a później został jej kapitanem. Nie od razu przyzwyczaił się jednak do nowej roli. Czasem nadal ponosi go fantazja i rusza z piłką pod pole karne rywali. Kilka takich akcji przeprowadził w niedawnym meczu z Legią. – Oczywiście, że czasem ciągnie mnie do ataku. Pamiętam przecież, że grałem kiedyś w napadzie i fajnie było strzelać bramki. Ale zdarza mi się to już coraz rzadziej – zapewnia.

– A nie jest tak, że trener Bakero mówi czasem: „Kamyk” tu jest linia środkowa i masz jej nie przekraczać? – dociekamy.
– Nie, nie – śmieje się Marcin. – Jest wręcz przeciwnie. Trener mówi, żeby się czasem podłączyć z akcją. Wtedy stwarzamy sobie przewagę, bo przeciwnicy zastanawiają się, kto powinien mnie zaatakować, a ja mogę spokojnie biec z piłką.

DEBIUT, A PÓŁ¹NIEJ CAفY ROK Z GفOWY

Pierwszy trening z seniorami Lecha odbył u Franciszka Smudy, ale była to jednorazowa przygoda. „Franz” nie lubił stawiać na młodych i nie interesował się w ogóle ich losem. Na stałe do kadry pierwszego zespołu Kamiński został włączony dopiero za Jacka Zielińskiego. – Trener przyszedł na sparing, w którym juniorzy grali z zawodnikami testowanymi przez klub. A po meczu powiedział, że mam przyjść na trening pierwszej drużyny – tłumaczy. Miał wtedy 17 lat. Właśnie został mistrzem Polski juniorów i najlepszym zawodnikiem turnieju finałowego. Nie zdążył nawet zostać pełnoprawnym członkiem Młodej Ekstraklasy. Trafił prosto do szatni pierwszego zespołu. Wszyscy w klubie podkreślają, że solidnie na to zapracował. – Od początku wiedział, że chce zostać piłkarzem. Był zdeterminowany i sumiennie wypełniał swoje obowiązki. Nawet te w szkole. Uwierzy pan, że miał średnią ocen w liceum powyżej 4,0? Było tak, chociaż więcej czasu niż w szkole spędzał na zgrupowaniach kadry – podkreśla Mariusz Rumak.

Pierwsze wejście do seniorskiej szatni Marcin wspomina miło. Chociaż nie od razu poczuł się pełnoprawnym członkiem zespołu. – Nie chciałem nikomu zająć miejsca, więc na początku miałem z boku dostawione krzesełko i tam się przebierałem – śmieje się „Kamyk”. Do drużyny wprowadzał go Ivan Djurdević i to z nim na początku najbliżej się trzymał. Ale zaznacza, że wszyscy bardzo mu pomagali. Nawet Manuel Arboleda, który chyba jeszcze nie wiedział, że wychowuje sobie poważnego rywala do gry w pierwszej jedenastce.

Pierwsze kilkanaście sekund w ekstraklasie zaliczył pod koniec listopada 2009 roku w meczu z Ruchem Chorzów. Ale na głęboką wodę został rzucony tydzień później w Lubinie, kiedy po niespełna trzydziestu minutach zmienił kontuzjowanego Grzegorza Wojtkowiaka. Później zagrał jeszcze dwa mecze i… na kolejny sezon zniknął. Dlaczego? Oddajmy głos Marcinowi: – To było przed startem rundy wiosennej. Pojechałem z Lechem na obóz przygotowawczy do Hiszpanii. Reszta drużyny wróciła do Poznania, a ja zostałem, bo w to samo miejsce przyjeżdżała na turniej reprezentacja młodzieżowa. W pierwszym meczu zerwałem więzadła w kolanie i miałem dwa miesiące gry z głowy. Jak wyzdrowiałem, to znowu pojechałem na kadrę… I tak w kółko – wyjaśnia.

Nie mógł walczyć o miejsce w składzie Lecha, bo coraz więcej czasu spędzał na zgrupowaniach. – Podobną sytuację miał Mateusz Możdżeń. Zagrał w sześciu meczach od początku sezonu, a potem pojechał na dwa spotkania kadry. Zagrał tam łącznie dwadzieścia minut, a jak wrócił do Poznania, znów musiał usiąść na ławce – przypomina sobie Kamiński. On sam grał nieraz w dwóch kadrach niemal równocześnie – w swoim roczniku i z zawodnikami o rok starszymi. Nie chce przyznać, że ciągłe wyjazdy mogły trochę zahamować jego rozwój, ale… – Na wiosnę w klubie mnie prawie wcale nie było. Będąc na jednej kadrze patrzyłem w internecie, że mam powołanie na kolejną. Wracałem do Poznania na dwa dni i znów wyjeżdżałem. Jak czasem udało mi się zaliczyć jeden trening w klubie, to już był sukces.

Image and video hosting by TinyPic

W takich warunkach Jacek Zieliński nie mógł na niego stawiać, bo nie wiedział nawet, w jakiej „Kamyk” jest formie. Przez cały sezon zagrał tak naprawdę tylko raz. Dopiero kiedy w Poznaniu pojawił się Jose Bakero. Dostał szansę na ostatnie dziesięć minut meczu z Juventusem Turyn w Lidze Europy. – Pamiętam to wspaniałe uczucie, kiedy trener powiedział, że mam się szykować do wejścia. Ten mróz, sypiący śnieg, atmosfera na stadionie – to może się już nigdy nie powtórzyć. Można powiedzieć, że ten jeden występ zrekompensował mi cały niezbyt udany rok.

NIE BAĆ SIĘ I WYKORZYSTA Ć SWOJÄ„ SZANSĘ

Ale nawet u trenera Bakero miał na początku pod górkę. Kiedy Hiszpan pojawił się w klubie, „Kamyk” akurat leczył kolejną kontuzję. Wrócił do zdrowia, zacisnął zęby i postanowił udowodnić swoją wartość. Na początku tego sezonu grał „ogony”. Szczęście uśmiechnęło się do niego w meczu z Wisłą Kraków. Uśmiech od losu okazał się pechem tego, który go do zespołu wprowadzał – Ivana Djurdjevicia. Kamiński pojawił się na boisku za kontuzjowanego Serba i zwietrzył swoją szansę na więcej minut na boisku. Od tego meczu systematycznie robi postępy. Poniżej dowód:

Image and video hosting by TinyPic

W meczu z Legią zapracował na solidną „szóstkę” od Mariusza Piekarskiego i podkreśla, że ten występ był dla niego w pewnym sensie przełomowy. – Co by nie mówić, to przed meczem trochę się bałem. Wiadomo, o co chodzi w spotkaniach między Lechem i Legią. Ale wyszedłem na rozgrzewkę, zobaczyłem tych wszystkich kibiców na trybunach i wiedziałem, że będzie w porządku – wyjaśnia. I rzeczywiście było – nie dał za bardzo pograć doświadczonemu Danielowi Ljuboji, a parę razy odważnie włączył się nawet do akcji ofensywnych Lecha.

Trzy ostatnie mecze i trzy razy dziewięćdziesiąt minut. Rok temu Marcin mógłby w to nie uwierzyć. Tak, jak w to, że może na dłużej na ławce posadzić Manuela Arboledę. Chociaż przyznaje, że… nadal w to do końca nie wierzy. Ale po ostatnim nie najlepszym sezonie, wszystkie klocki w końcu wracają na swoje miejsce, a kariera Marcina może nabrać rozpędu. W maju zdał maturę. Nie mieszka już w internacie. Razem z Wojtkiem Gollą wynajmują mieszkanie w centrum Poznania. O dziwo, nie mają Play Station. – Ale myślimy o zakupie konsoli. Bo na razie po treningach po prostu leżymy przed telewizorem. Czasem tylko gdzieś się wyjdzie – śmieje się. W szatni też się wiele zmieniło. Nie siedzi już z boku na krzesełku, tylko ma normalne miejsce. Tak, jak wszyscy. Obok siebie ma Manuela Arboledę, ale podkreśla, że to czysty przypadek. I chociaż w ostatnich meczach zapracował sobie na miano podstawowego zawodnika, nadal nosi sprzęt za starszymi kolegami. – Jestem najmłodszy i to jest dla mnie zupełnie normalne. I powiem ci, że nawet to lubię.

MACIEJ SYPUفA

Najnowsze

Polecane

Media: Zaskakujący scenariusz. Polska siatkarka może zmienić obywatelstwo

Wojciech Piela
3
Media: Zaskakujący scenariusz. Polska siatkarka może zmienić obywatelstwo
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama