Na ukochaną Wisłę w koszulce w pasy, czyli kawałek historii derbów Krakowa

redakcja

Autor:redakcja

05 listopada 2011, 16:24 • 6 min czytania

Pochodzi z Ł»ywca, więc sam o sobie mówi – krakus napływowy. Kocha jednak to miasto i kocha Nową Hutę. Przez dwanaście lat grał w barwach Wisły. Połowę tego czasu jako jej kapitan. W przeddzień kolejnego spotkania Cracovii i Wisły, Marek Motyka opowiada o historii krakowskich derbów. O braku wody, prądu i treningach na Błoniach. O „śnieżnym upokorzeniu” ze strony kibiców albo o tym, jak jako były kapitan „Białej Gwiazdy” z drżącymi nogami wychodził na mecz przy Reymonta… w koszulce w pasy.
W tamtych czasach Cracovia najczęściej grała w niższej lidze niż Wisła. Zwykle spotykaliśmy się w styczniu – na meczach o Herbową Tarczę Krakowa. To były derby z prawdziwego zdarzenia. Zawsze trudne, zawsze wymagające. Bez względu na to, gdzie w tym momencie była Cracovia. Czy w drugiej, czy nawet trzeciej lidze, Wisła i tak nie mogła być pewna zwycięstwa, bo ambicja wyrównywała siły. To była jedyna okazja, żeby się spotkać i sprawdzić. Dlatego na boisku nikt nie odpuszczał choćby na pół metra.

Na ukochaną Wisłę w koszulce w pasy, czyli kawałek historii derbów Krakowa
Reklama

Wiadomo, jak jest dzisiaj. Nawet trudno to nazwać derbami, kiedy ze względów bezpieczeństwa na stadion nie wpuszcza się kibiców gości. Kiedyś ci ludzie byli dopełnieniem atmosfery meczu. Na trybunach zawsze siedzieli fani i jednej, i drugiej drużyny, choć już wtedy wrogość między nimi była bardzo duża.

Absolutnie nie między zawodnikami. To byli w większości ludzie z Krakowa. Znali się, szanowali i tylko na boisku walczyli do upadłego. Na trybunach, nie ma co kryć, dochodziło do różnych spięć, a często poważnych awantur. Interweniowała policja, były rozwalone samochody albo porozbijane sklepowe lady. Krótko mówiąc, często poważna zadyma. Ganianie po osiedlach, szukanie przeciwników… Derby dla tych ludzi były okazją do totalnego wyżycia.

Reklama

Image and video hosting by TinyPic

Barwy Cracovii na płocie okalającym sektor wiślaków…

Kiedyś, jako kapitan Wisły, poszedłem do kibiców razem z Andrzejem Tureckim z Cracovii. Akurat graliśmy przy Reymonta, zima była sroga, duży śnieg… Poproszono nas, byśmy zaapelowali do ludzi o zgodę, żeby derby wreszcie były bezpieczne. Daliśmy się namówić. Ruszyliśmy obaj z mikrofonem na kiju, taką typową „szczekaczką”, jakbyśmy szli na jakąś pielgrzymkę. Podeszliśmy do kibiców, a ja ubrałem to wszystko w słowa o poszanowaniu i sportowej walce. Gadka wydawała mi się fajna, konkretna, ale z trybun usłyszałem tylko: „Motyka, spierdalaj, my kochamy kosę…”. Jak zaczęli w nas napierdzielać kulkami ze śniegu, tak szybko uciekaliśmy do szatni. Chcieliśmy dobrze. Skończyło się tylko na żalu i małym upokorzeniu. Nie było możliwości do tych ludzi przemówić. Wtedy dopiero się przekonałem, że jeszcze długo musi tak zostać. Ł»e dla tych kibiców to najlepsza pożywka, móc się spotkać i skonfrontować…

Wisła znajdowała się w tym czasach pod opieką milicji, co z jednej strony nie było zbyt komfortowe. Taki był system, komendant policji obligatoryjnie prezesem klubu. Kilku zawodnikom zawsze udało się podczepić pod jakieś etaty, załatwić mieszkanie albo talon na samochód. Budżety też były przez milicję regulowane, załatwiane politycznymi kanałami. Nikt o tym otwarcie nie mówił, ale czuło się mały kompleks między Cracovią i Wisłą. Jakąś małą nutka zazdrości, że Cracovia zawsze w cieniu, że Wisła zawsze bogatsza, zawsze o klasę czy dwie wyżej.

Dla „Pasów” to były wyjątkowo trudne czasy. Brakowało stabilnego sponsora. Były problemy ze sprzętem i z organizacją meczów. Wówczas w Cracovii nie grało się dla pieniędzy. Zawodnicy pochodzili z różnych dzielnic Krakowa. Głównie tych, w których klub miał zagorzałych fanów. Myślę, że oni byli tam z sentymentu. Sam widziałem, jak Kowalik na klatce piersiowej miał wytatuowaną flagę. Herb klubowy. Bieda była straszna, dlatego mam do tego klubu szacunek. Nieraz w sobotę grałem mecz w Wiśle, a dzień później szedłem z małą córką na Cracovię i nie było żadnego problemu. Wszyscy wiedzieli skąd jestem, ale od nikogo bezpośrednio nie usłyszałem złego słowa.

Kilku piłkarzy Wisły po zakończeniu gry w Ekstraklasie wybierało tę niższą półkę i kończyło karierę w Cracovii. Sam w wieku 32 lat przyjechałem z Norwegii. Nadal świetnie się czułem. Chciałem jeszcze pograć, ale w Wiśle uznali mnie już za starego. Nie ukrywam, byłem rozżalony, bo maiłem kupę sił, żeby tej drużynie jakoś jeszcze pomóc. Dwa, może trzy lata, spokojnie. Wisła jednak nie chciała już korzystać z moich usług. A że akurat trener Franczak, również były wiślak, znalazł się właśnie w Cracovii, zaproponował, żebym mu pomógłâ€¦

Nie odmówiłem. Chciałem wrócić na krakowskie śmieci i nie widziałem niczego złego w tym, by pójść do sąsiada zza miedzy. Pół roku graliśmy w drugiej lidze, później spadliśmy do trzeciej, ale starałem się pomagać, jak mogłem. Problemy były poważne. Pojawiali się mniejsi sponsorzy, ale nikomu nie mieściło się w głowie, że może przyjść wielki biznesmen, typu Filipiak czy Cupiał. Często brakowało ciepłej wody, każdy trenował w innym stroju. Boiska były fatalne, więc ćwiczyliśmy najczęściej na Błoniach. Wiadomo, one też nie były idealnym placem do gry w piłkę. Dlatego czasem aż przykro było patrzeć na warunki, jakimi dysponują w Wiśle.

Ale wtedy piłkarze Cracovii nie mieli z tym problemu. Myślę, że grali bo chcieli. Choćby i za darmo. Nawet gdy zaległości były ogromne, pewnie jeszcze z domu przynieśliby pieniądze, żeby móc grać w tym klubie. Nie ukrywam, bardzo mnie to ujęło. I trzeba powiedzieć sobie jasno – to, co przeżywa dziś Cracovia, to Ameryka w porównaniu z tamtymi czasami.

Wielu ludzi do dzisiaj ma do mnie żal, że w tej Cracovii grałem, będąc wcześniej przez lata kapitanem Wisły. Sam nie mam sobie nic do zarzucenia. Wisła, którą nadal przecież kochałem, wtedy już mnie nie chciała. Nie mogłem w niej skończyć kariery.

Raz, jedyny zdarzyło mi się wyjść w koszulce w pasy na stadion Wisły. To nie była liga. Nie pamiętam dokładnie, być może puchar prezydenta miasta. Ale powiem szczerze, po raz pierwszy w życiu tak dygotały mi nogi. Nagle witałem się z zawodnikami Wisły, w której sam dwanaście lat grałem. Jako piłkarz Cracovii wychodziłem na stadion, na którym znałem każdą kępkę trawy. Kompletnie nie mogłem się przystosować. Nie potrafiłem się skupić i chyba zagrałem przeciętne spotkanie. Kibice nie zrobili ze mnie wroga, ale psychika nie wytrzymała.

Image and video hosting by TinyPic

Marek Motyka i Paulina Czarnota-Bojarska podczas derbów. Marzec 2006r.

Ubolewam, że dziś nie da się zorganizować derbów oddając kibicom gości na przykład całą trybunę. Derbowe zwycięstwo ma przecież najlepszy smak wtedy, gdy odbywa się na oczach fanów rywala. Kiedy widzi się te smutne miny przegranych. Tego niestety dzisiaj brakuje.

Piłkarsko wszystko się wyrównało. Wisła ma problem w pucharach, co – jako faworytowi – na pewno podcina jej skrzydła. Cracovia też ma swoją brzytwę na gardle. Jestem pewien, że właścicielom klubów mocno zależy na tej wygranej. Podobnie trenerom, bo obaj mają za sobą ciężkie chwile i totalne wpadki.

Nie mam tylko przekonania, że Strunie, Boljeviciovi czy Ilievovi zależy na tym, by przez najbliższe pół roku chodzić po Krakowie z podniesioną głową. Nikt mnie nie przekona, że oni te derby faktycznie czują. Dziś Kraków jest dla nich przystankiem. Mecz skończy się jakimś wynikiem, miną dwa, trzy tygodnie i każdy z nich o tym zapomni. Kiedyś grali wychowankowie. Mogli spotkać się razem po meczu i wtedy mieć tę satysfakcję zwycięzców – że to jednak my, a nie oni…

WYSفUCHAف PAWEف MUZYKA

Najnowsze

Anglia

Dorgu bohaterem Old Trafford w Boxing Day. Skromna wygrana

Wojciech Piela
1
Dorgu bohaterem Old Trafford w Boxing Day. Skromna wygrana
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama