Fantastyczny mecz rozegrał Śląsk Wrocław. Fantastyczny. Piłkarze Oresta Lenczyka po prostu wdeptali w ziemię zawodników Górnika Zabrze i to naprawdę głęboko – gdzieś w rejony, jakie zwiedzali ostatnio górnicy z Chile. I chociaż zabrzanie uchodzili przez trzy miesiące za rewelację sezonu, a wrocławianie za rozczarowanie, to na dziś różnica między tymi zespołami wynosi ledwie trzy punkty i nie jest wcale takie nieprawdopodobne, że wkrótce Śląsk będzie w tabeli wyżej. Na przykład już po najbliższej kolejce… Świetną passę ma zwłaszcza Vuk Sotirović, który ostatnio trafia w każdym meczu.
Tak jak można śmiało założyć, że pod wodzą Ryszarda Tarasiewicza ten zespół też w końcu zacząłby punktować, bo jednak personalnie jest mocny i trzeba było po prostu zaczekać aż “zapali”, tak też można śmiało założyć, że… z Tarasiewiczem nie punktowałby aż tak dobrze. Bilans Lenczyka jest jak na razie niebywały – wziął zespół przegrywający mecz za meczem i w lidze nie przegrał ani razu! Jedno, głupie, szczeniackie, amerykańskie słowo – WOW!
Dziwna była ta pierwsza bramka dla Śląska, która pozwoliła potem wyprowadzać kolejne ciosy. Jak to możliwe, że przy dośrodkowaniu z bocznego sektora boiska przed bramką stoi czterech zawodników gospodarzy i tylko jeden obrońca? Zabrzanie tak bardzo odpuścili krycie, że na dobrą sprawę piłkarze Śląska mogli jeszcze ustawić w polu karnym szybiego “dziadka” i dopiero skierować piłkę do siatki. W ogóle jeśli Górnik ma zamiar tak dalej grać w obronie, to niech od razu przemianuje się na “Cracovię” – ogólne zdziwienie będzie mniejsze.
Bardzo ciekawie było także w Poznaniu, gdzie Lech zasłużenie pokonał Lechię oraz w Warszawie – tam Polonia do przerwy przegrywała z Ruchem Chorzów 0:1 (znowu błąd Gliwy), ale ostatecznie wygrała 3:1. Fajnie, że dwa gole strzelił Artur Sobiech. W meczu z Lechem zaprezentował nam pudło roku. Gdyby to był inny zawodnik, o konstrukcji psychicznej Ćwielonga czy Mięciela, to by się zablokował na dwa miesiące. Ale Sobiech jest skrajnie pewny siebie, wręcz ociera się o bezczelność. Teraz wyszedł na boisko i wbił dwa gole. Gdybyśmy mieli wskazać jednego zawodnika w lidze, który będzie miał w dupie, że kilka dni wcześniej nie dał rady trafić z bliska do pustej bramki i że mówili o tym wszyscy kibice, że internauci w Honolulu ze śmiechu opluwali monitor resztkami pizzy, to od razu postawilibyśmy właśnie na niego.
Wyniki ułożyły się tak, że w tabeli mamy coraz większy ścisk. Między przedostatnią i trzecią drużyną w tabeli jest ledwie sześć punktów różnicy, podczas gdy rok temu o tej porze było to aż siedemnaście punktów. Patrząc na tabelę sprzed roku po trzynastu kolejkach warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną ciekawostkę – rok temu nikt nie zachwycał się Lechią Gdańsk, teraz zachwytom nie ma końca. Ile ma teraz punktów Lechia? Dwadzieścia. Ile miała “o tej porze” rok temu? Dziewiętnaście. Czyli w zasadzie tyle samo. Największy regres zanotował Ruch Chorzów (minus dwanaście punktów) i Wisła Kraków (minus dziesięć punktów), natomiast największy postęp Korona Kielce (w najgorszym wypadku plus dwanaście punktów) i Polonia Warszawa (plus dziesięć punktów).
W niedzielę spotkanie o fotel lidera: Korona podejmuje Jagiellonię Białystok.