Reklama

Jak płakała Argentyna, czyli najpiękniejsze pożegnanie

redakcja

Autor:redakcja

16 września 2008, 14:04 • 5 min czytania 0 komentarzy

Wielu genialnych piłkarzy żegnało się z boiskiem we wzruszający sposób. Pamiętacie Lothara Matthaeusa, dla którego w Monachium z głośników popłynęło „Time to say goodbye”? To było naprawdę poruszające. Ale nikt nigdy nie przebije Diego Maradony i jego ostatniego spotkania, zorganizowanego w Buenos Aires, na słynnej „Bombonerze”. Ciekawi jesteśmy, czy na całym stadionie, wśród kilkudziesięciu tysięcy widzów, był ktoś, komu nie popłynęły łzy? Jeśli tak, musiałabyć to osoba absolutnie nieczuła, z innej bajki, która znalazła się na trybuch przypadkiem…
Gdybyśmy sporządzili ranking najpiękniejszych meczów pożegnalnych, Maradona by wygrał bezapelacyjnie. Ale kto zająłby kolejne miejsca? Może wy macie jakieś propozycje? Swoją drogą, szkoda, że nie ma w Polsce tradycji organizowania takich spotkań. Jest przecież tylu piłkarzy, których chciałoby się obejrzeć w akcji raz jeszcze, podziękować im za wszystkie bramki, podania, interwencje.

Jak płakała Argentyna, czyli najpiękniejsze pożegnanie

Czemu piszemy o Maradonie i jego pożegnaniu? Ze względu na wpis na blogu Mr. X. Możecie go przeczytać także tutaj…


Miał szczęście mój znajomy, który poleciał kiedyś do Buenos Aires zrobić wywiad z Diego Maradoną. Argentyńczyk na koniec zapytał: – A gdzie teraz jedziesz? Antonio (bo tak ten znajomy ma na imię, jest Hiszpanem) odparł: – Na lotnisko. I wówczas Diego kompletnie go zaskoczył: – Poczekaj, odwiozę cię… Dopiero wtedy, w czasie tej półgodzinnej przejażdżki, dostrzegł, że Diego Armando to niezwykły, ale jednak momentami taki całkiem zwykły, normalny człowiek.

Jest tylko dwóch piłkarzy, z którymi zawsze chciałem porozmawiać, a do tej pory się nie udało – Maradona oraz Romario, przy czym zdecydowanie bardziej jednak z tym pierwszym. A myśląc o meczach, które chciałbym obejrzeć na żywo, a co już oczywiście nie będzie mi dane, przychodzi mi do głowy spotkanie zupełnie towarzyskie – pożegnanie Diego. Nie finały mistrzostw świata, nie wielkie triumfy polskich drużyn, ale właśnie ten, nieoficjalny mecz. Bo choć nie jestem jakimś wielkim fanem Maradony (nie zapiszę się do jego kościoła i nie mam w domu jego koszulki, ani nawet małego zdjęcia), to jest w tym człowieku coś niesamowitego, magicznego.

Ze wszystkich książek na temat sportowców, a przeczytałem ich wiele, wrażenie zrobił na mnie fragment „Ręki Boga”, napisanej przez Jimmy’ego Burnsa. Przeczytajcie sami, właśnie o pożegnaniu Diego. Zwłaszcza to zdanie, które pogrubiłem, rozłożyło mnie na łopatki…

Reklama

(…)
Kiedy jednak mecz się rozpoczyna, zaczynamy sobie uświadamiać, iż wszyscy śnimy. Gracze po obydwu stronach dość mają zdolności i siły, aby rozegrać pamiętne spotkanie, tyle że to nie jest ich mecz i dobrze wiedzą, iż bez udziału Diego równie dobrze mogliby zejść z boiska. Od samego początku zwalniają więc i starają się, aby piłka możliwie jak najczęściej znajdowała się w pobliżu głównego bohatera. Problem w tym, że jak się wydaje Diego nie ma już kontroli nad piłką. Jego ciało i umysł są tak wolne, że nawet nie próbuje markować zwodów, a podania nie trafiają celu. Z niezmiernym przygnębieniem przyglądam się temu, jak najlepszy piłkarz, jakie świat kiedykolwiek widział, jest traktowany z taką pobłażliwością, z jaką nauczyciel odnosi się do zapóźnionego dziecka. Nie wystarczyła sama pantonima; gracze bardziej jeszcze musieli zadbać o godność Maradony. Była druga połowa, Argentyna prowadziła 2:1 po golach strzelonych przez Lopeza i Aimara. Ponieważ wszyscy widzieli, iż Maradona sam nie jest w stanie strzelić gola, sprokurowano karnego, aby mu to umożliwić. Z wypiętą piersią, na sztywnych nogach podszedł do piłki i umieścił ją w rogu bramki, podczas gdy bramkarz rzucił się w drugą stronę. Ale tenże sam Higuita, kiedy później Maradona próbował go przelobować z trzydziestu metrów, podpisał się swym słynnym „wykopem skorpiona”, który pokazał na Wembley w 1996 roku podczas meczu towarzyskiego z Anglią. Kiedy mija połowa drugiej części, Maradona z ledwością chodzi, a co dopiero mówić o truchtaniu. Utyka, cały spływa potem, widać, że długo już nie wytrzyma. Wydaje się, że w każdej chwili może paść jak rażone drzewo, a ja w dalekiej Barcelonie czuję pluskwy w łóżku. Trzeba byłoby jednak być kawałkiem sukinsyna, żeby nie współczuć człowiekowi, który z ledwością może dotrwać do końca meczu, zorganizowanego na jego cześć, a nie przebiegającego tak, jak sobie wymarzył. Ale to nie pierwszy raz Diego Maradona stara się pogodzić miłość do futbolu z wrogiem, którego nosi w sobie. I znowu dokonuje się cud zbawienia. Kurczowo chwytając oddech, Maradona kuśtyka w kierunku ławki, chwyta butelkę z wodą i wylewa zawartość na głowę.

Aura niejakiej boskości otaczała Diego Maradonę od owego październikowego dnia 1960 roku, gdy gwiazda, której odbicie niczym perła lśniło w kaflach szpitalnej posadzki, towarzyszyła jego narodzinom w szpitalu noszącym imię Evity Peron. Była to niedziela: dzień poświęcony Bogu i piłce nożnej. Czterdzieści jeden lat później rytualny chrzest staje się symbolem następnej transformacji. Gdy podczas pożegnalnego meczu wydaje się, że Diego jest na skraju zapaści, dotyka go ręka Boga. Na oczach wszystkich przeistacza się: zrywa z siebie koszulkę reprezentacyjną, a spod niej ukazuje się koszulka Boca Juniors. W tym jednym ruchu jakby zostało odtworzone całe jego życie; w oczach pokazują się łzy, dwa palce wznosi ku dostojnikom, politykom i działaczom piłkarskim, którzy wykupili wygodne miejsca dla VIP-ów, a potem macha ku trybunom, skąd bezrobotni, krętacze i rzezimieszki, ofiary i wyrzutki klęski, która dotknęła Argentynę, spoglądają w lustro.

W tejże samej chwili najwierniejsi kibice Maradony, nieokiełznani, bezwzględni, półnadzy, stojący w ścisku na trybunie zwanej La Dolce, „Dwunastka” (ich doping bowiem czyni z nich dwunastego zawodnika), którzy już wcześniej rozpoczęli rytualny taniec, od którego drży La Bombonera, wypuszczają w powietrze race, jakby zaczynali artyleryjski ostrzał, i po całym stadionie roznosi się huk i zapach prochu. Z wystrzałami mieszają się okrzyki i zawołania tak potężne, iż rozlewają się po całym świecie, a komentatorzy telewizyjni co najwyżej mogą z siebie wykrztusić coś w rodzaju: „To nieprawdopodobne!” Diego, w smugach dymu niesiony na ramionach entuzjastów wznosi oczy ku niebu, rozkłada szeroko ręce i płacze jak nigdy dotąd: opłakuje klęski i zwycięstwa, czas miniony i upływający, to zwodnicze w swej chwilowości poczucie nieśmiertelności.
(…)

Rzućcie też okiem na filmik poniżej. Diego przemawia. Mówi: – To za dużo dla jednego człowieka, dla jednego piłkarza. Dziękuję wam z całego serca… Wszyscy płaczą.

FOT. W.Sierakowski FOTO SPORT

Najnowsze

Polecane

Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024

Paweł Paczul
0
Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024
Ekstraklasa

Królowie stojącej piłki. Kto w Ekstraklasie najlepiej korzysta ze stałych fragmentów gry?

Michał Trela
1
Królowie stojącej piłki. Kto w Ekstraklasie najlepiej korzysta ze stałych fragmentów gry?

Komentarze

0 komentarzy

Loading...