Reklama

Kobus-Zawojska: Gdy napisałam o dopingu Salamona, grożono mi śmiercią [WYWIAD]

Jakub Radomski

Autor:Jakub Radomski

19 maja 2024, 14:36 • 21 min czytania 28 komentarzy

„Śmiałyśmy się, ale po chwili, jakby ktoś mi w środku powiedział: «Aga, teraz musisz być smutna». Nie umiem tego opisać, ale to było tak, jakby nagle ktoś uznał, że za bardzo się cieszę. Straszne to było”. Tak Agnieszka Kobus-Zawojska opisuje zgrupowanie, na którym miała pierwszy atak paniki. Później u dwukrotnej medalistki igrzysk i mistrzyni świata w wioślarstwie zdiagnozowano depresję. Mimo brania leków i ciągłego kontaktu ze specjalistą, Kobus-Zawojska potrafiła wywalczyć w Tokio srebrny medal olimpijski. W dużej rozmowie z Weszło opisuje toksyczne relacje z trenerem, które pogłębiły jej problem, i opowiada o hejcie, jaki dotknął ją, gdy wypowiadała się publicznie na temat wpadki dopingowej piłkarza Bartosza Salamona. Mówi też o tym, jaka naprawdę jest Anna Lewandowska i opowiada o swojej książce, w której postanowiła opisać własną walkę z depresją.

Kobus-Zawojska: Gdy napisałam o dopingu Salamona, grożono mi śmiercią [WYWIAD]

Jakub Radomski: Książka „Mój wyścig z depresją”, którą napisałaś wspólnie z dziennikarzem Mateuszem Ligęzą, jest dla ciebie formą terapii? Czy kierowała tobą bardziej chęć pomagania innym, którzy zmagają się z tym?

Agnieszka Kobus-Zawojska, wioślarka, mistrzyni świata i dwukrotna medalistka olimpijska: Bardziej to drugie, bo ja sama po tym wszystkim dużo o sobie wiem i nauczyłam się na pewne rzeczy reagować. Nie potrzebuję pisania książki jako terapii. Po igrzyskach w Tokio, gdzie z koleżankami z czwórki podwójnej sięgnęłyśmy po srebro, pierwszy raz tak bardzo doceniłam siebie. W końcu uznałam, że zrobiłam coś wielkiego, ze względu na depresję, z którą przed igrzyskami, ale też podczas nich przyszło mi się zmagać.

W Rio de Janeiro w 2016 roku był brąz igrzysk i ludzie czasami gadali, że to tylko brąz. Podcinało mi to skrzydła, przez to też w moich oczach to osiągnięcie niestety traciło na wartości . Albo te głosy przez lata ze środowiska, że my po prostu nie miałyśmy konkurencji. To samo. Po Tokio potrafiłam docenić to, co się stało, i uznałam, że chcę opisać swoją drogę oraz walkę.

Często spotykałaś się z krytyką?

Reklama

Tak, nawet ostatnio. Otwieramy teraz z mężem, Maćkiem (też wioślarz, brązowy medalista mistrzostw Europy), klub wioślarski i ludzie nas trochę „kopią po kostkach”. Co zabawne –  przeczytałam nawet opinie, że nie mamy doświadczenia. W takiej działalności może i tak, ale kiedyś trzeba je zdobyć, a w wioślarstwie i sporcie doświadczenie mamy ogromne. Były też inne sytuacje: np. kiedy wypowiadałam się o dopingu, grożono mi śmiercią.

Chodzi o sprawę Roberta Karasia?

Też, ale najwięcej gróźb miałam odnośnie do piłkarza Lecha Poznań, Bartosza Salamona. Wykryto u niego chlortalidon. Lech niedługo później wydał oświadczenie, w którym napisano, że chodzi o substancję stosowaną w leczeniu nadciśnienia, która nie wspomaga w żaden sposób procesu treningowego. Zawsze byłam świadomym sportowcem, zaczęłam więc pewne rzeczy sprawdzać i okazało się, że to lek moczopędny, który wypłukuje z organizmu inne substancje. Stwierdziłam, że tamto oświadczenie Lecha było trochę manipulowaniem opinią publiczną, dlatego odniosłam się do tego na Twitterze.

Szczerze? Nie sądziłam, że jeden mój tweet może się aż tak rozejść. Mija chwila i nagle masa komentarzy, ostrych wiadomości. Ktoś grozi mi śmiercią, ktoś pisze, że jestem pojebana, ktoś po prostu: „Spierdalaj”. Zaczęły się telefony i prośby, żebym wypowiedziała się o tym w mediach. A ja po prostu napisałam to, co czuję, co było zresztą zgodne z późniejszymi wypowiedziami Michała Rynkowskiego, dyrektora Polskiej Agencji Antydopingowej. Ale tamten hejt mnie nie bolał. Wkurzały mnie tylko głosy, że chcę się wypromować na garbie Salamona, znanego piłkarza, bardziej popularnego sportowca niż ja. Czułam, że jestem spójna ze swoimi poglądami.

Reklama

Sprawa Karasia była później. Tutaj wyjątkowo zirytował mnie jego wywiad, udzielony Tomaszowi Smokowskiemu, w którym był butny i zachowywał się, jakby miał wszystko w dupie. Cieszyłam się, że i w tym przypadku praktycznie wszyscy sportowcy olimpijscy mówili jednym głosem. Niektórzy pisali: „Dobrze, Aga, że mówisz o tym publicznie. Że to piętnujesz”. Wątek dopingu jest dla mnie ważny, być może dlatego też, że jak idę na siłownię, to często słyszę komentarze, że na pewno coś brałam, skoro mam dwa medale olimpijskie.

Gadają tak?

Zdarza się. Denerwują mnie ogólnie komentarze, że każdy profesjonalny sportowiec na pewno jest na koksie. Choć kiedyś, jako młoda dziewczyna, myślałam, że aby jechać na igrzyska, trzeba coś brać. Wynikało to z tego, że dla przeciętnej osoby to, co robią na treningach i zawodach wyczynowi sportowcy, jest abstrakcyjne. Teraz widzę, że jest inaczej i trochę wstydzę się tego, co miałam w głowie. Ale tak, niektórzy robili ze mnie koksiarę. Wiem jednak, że po tym wszystkim, co przeszłam, jestem na różne komentarze bardziej odporna.

Porozmawiajmy o tym, co przeszłaś. Podejrzewam, że wciąż wiele jest w tym kraju osób, które mają podobne problemy mentalne, ale boją się do tego przyznać i pójść do kogokolwiek, szukając pomocy. Ty, tak wnioskuję po przeczytaniu książki, tego problemu nie miałaś. Jest w niej fragment, w którym sama się diagnozujesz, robiąc dostępny w internecie test.

Wiem, że to nie było najmądrzejsze, ale szukałam odpowiedzi w Google’u. Nie pierwszy i nie ostatni raz w życiu (śmiech). Akurat w tym przypadku opłaciło się, bo trafiłam na test Becka. Wiedziałam, że coś jest ze mną nie tak. Skala wyniku mnie zaskoczyła. Wyszło, że to prawdopodobnie ciężka depresja. Po teście od razu umówiłam się do lekarza, ale pierwszą wizytę chyba odwołałam. Musiałam się z tym przespać z trzy dni. Umówienie się ze specjalistą nie było dla mnie łatwe. Lekarz potwierdził to, co wskazał test.

Które objawy najbardziej cię niepokoiły?

To, jak bardzo się pociłam w nocy. Zmieniałam koszulki, bo były całe mokre. Nie wiedziałam, o co chodzi. Kłuło mnie też coś mocno w sercu, z lewej strony, pod żebrami. W tym przypadku byłam przekonana, że to dość częsta u nas kontuzja, zmęczeniowe złamanie żeber, wynikające ze zbyt dużego wysiłku, ale poszłam do kadrowego masażysty, a on mówi: „Aga, ty jesteś miękka. Tu nie ma żadnego napięcia”. Pomyślałam sobie: „Co gość gada? Nie ma racji”. Tymczasem na treningu wszystko przestało mnie boleć. Nie no, przecież jeżeli to jest uraz, to wtedy ból powinien być większy. Coś tu nie grało. Wtedy zorientowałam się, że to nie jest kontuzja.

Podczas treningu w mojej głowie było tylko to, jak pomóc koleżankom, jak wykonać najlepszy możliwych ruch wiosłami. Dobijałam do pomostu i ból od razu wracał. Zastanawiałam się, jak długo będzie trwał, w głowie miałam kołowrotek myśli. Do tamtego czasu wydawało mi się, że te wszystkie teorie o wpływie psychiki na ludzkie ciało to bujda. A tu sama przekonałam się na własnej skórze, jak napięcie i stres wpływają na funkcjonowanie człowieka.

Agnieszka Kobus-Zawojska podczas akcji „Wszyscy do wioseł” w 2018 roku.

Lekarz postawił diagnozę kilka miesięcy przed igrzyskami w Tokio, ale już sporo wcześniej, na obozie we włoskim Livigno, miałaś atak paniki.

Zgadza się, to było rok wcześniej, jeszcze przed pandemią. Ale wtedy w ogóle nie myślałam o tym, że to depresja. Z perspektywy czasu uważam, że to był jej początek. We Włoszech była noc, a ja pisałam z panią psycholog i z mężem. Pytałam ich, co mam robić. Maciek kazał mi wykonać trening Schulza. To specjalna technika relaksacji neuromięśniowej. Niedługo później usłyszał ode mnie: „Dupa, nie działa”.

W Livigno czułam się dziwnie, jakaś schorowana, a jednocześnie byłam na maksa wkręcona w to, że zbliżają się igrzyska [pierwotnie miały się odbyć w 2020 roku, ostatecznie odbyły się rok później – przyp. red.] i nie potrafiłam przez dwa dni odpoczywać ze względu na złe samopoczucie. Musiałam cokolwiek robić, byłam jak opętana. W pewnym momencie zrobiło mi się słabo. Chciałam stamtąd uciec i byłam już umówiona z Polakami, którzy akurat przebywali tam na jakimś turnusie, że wrócę z nimi do kraju.

Poszłyśmy jednak z Marią Sajdak, koleżanką z czwórki, do trenera Jakuba Urbana. Usłyszałam od niego: „Aga, dobrze wiemy, że jeżeli wyjedziesz, będziesz tego żałować do końca życia”. Zostałam, ale to był bardzo ciężki czas. My, sportowcy, często potrzebujemy drzemki w ciągu dnia, a ja nie potrafiłam spać. Musiałam wyjść na dwór, przejść się trochę. Gdy dziewczyny zabrały mnie na pizzę, żeby się trochę wspólnie rozluźnić, miałam problem, by w ogóle zjeść małą Margharitę. Śmiałyśmy się, ale po chwili, jakby ktoś mi w środku powiedział: „Aga, teraz musisz być smutna”. Nie umiem tego opisać, ale to było tak, jakby nagle ktoś uznał, że za bardzo się cieszę. Straszne były te momenty. Na zewnątrz, przed innymi, udawałam. W środku nocy zdarzyło mi się chodzić po hotelu, bo byłam przekonana, że wzięłam sporo leków, a za mało zjadłam. Poszłam na recepcję, prosiłam, żeby dali mi chociaż bułkę z dżemem. Cokolwiek. To nie było od leków, to był atak paniki. A problemem były moje myśli.

Podczas pandemii uspokoiło mi się. Może dlatego, że sporo czasu spędziłam z najbliższymi? Przełożenie igrzysk na kolejny rok też zadziałało na mnie dobrze. Bałam się, że one w ogóle się nie odbędą i cała robota pójdzie w siną dal. Gdy dowiedziałam się o przełożeniu ich na kolejny rok, odetchnęłam z ulgą. Na zgrupowanie do Portugalii pojechała z nami pani psycholog, trochę na naszą prośbę. Trener Urban wyraził zgodę. Nie chodziłam do niej bardzo często, ale sama świadomość, że jest z nami ktoś taki, była kojąca. Dopiero później, gdy już miałam stwierdzoną depresję, musiałam być w stałym kontakcie ze specjalistą.

Tokio i ten srebrny medal ostatnich igrzysk to twój największy sukces?

Pod względem sportowym, wioślarskim – nie, bo najlepszy wyścig naszej czwórki to mistrzostwa świata w bułgarskim Płowdiw w 2018 roku, które wygrałyśmy. Już po półfinale wiedziałam wtedy, że sięgniemy po złote medale. Czułam to. Moim zdaniem nigdy wcześniej i później łódka tak dobrze nie płynęła. Natomiast pod względem ludzkim – tak, największe osiągnięcie to Tokio. W finale nie zaprezentowałyśmy się idealnie. Sięgnęłyśmy po to srebro głową, nadzieją, nastawieniem na walkę i wiarą jedna w drugą.

Co było w twojej głowie po przekroczeniu linii mety w Japonii?

Myśl: „Zajebiście, że to już koniec. Że mogę pożegnać się z moim trenerem i on nie będzie już kierował tym, co mam robić”.

Chodzi o trenera Urbana, o którym dość krytycznie piszesz w swojej książce.

Pamiętam taką sytuację z Tokio: mamy już medal, a on się wkurza, że szybko musimy iść, bo zaraz wywiady. Powiedziałam wtedy: „Spokojnie, dojdę tam, to dojdę. Najwyżej chwilkę poczekają”. A pomyślałam: „Kurczę, jak ja bym chciała, żeby już nikt nie mówił mi, gdzie mam być za 30 sekund albo minutę”. Poczucie, że to koniec, było orzeźwiające. To było jak w korporacji: projekt zakończony, dziękuję, do widzenia. Wiedziałam, że już nie chcę rywalizować na takim poziomie i pod taką presją.

Jestem krytyczna wobec trenera Urbana, ale chcę podkreślić, że przeżyliśmy też piękne chwile. Na początku współpracy z nim byliśmy dream teamem. Kłóciliśmy się, to jasne, ale później zapominaliśmy o wszystkim, szliśmy na siłownię i był śmiech. Mieliśmy przez pewien czas naprawdę dobry kontakt. A później? Pewnie ja też popełniłam jakieś błędy. Jednak dawałam z siebie wszystko na treningach, jako zespół co roku udowadniałyśmy swoją wartość, było bardzo blisko igrzysk, powinnyśmy się opływać, a trener Urban właśnie wtedy zaczął mieszać w składzie. Pojawiła się piąta dziewczyna, a on zachowywał się tak, jakbym tylko ja mogła stracić miejsce.

Wszystko działo się tuż przed Tokio, gdy i tak panowało duże napięcie. Relacja z nim mnie zniszczyła, naprawdę. Dziś nie mam z nim kontaktu i chyba nie chcę. Jechaliśmy na jednym wózku, ale po Tokio mogliśmy się rozejść. Na pewno trener Urban miał spory wpływ na moje problemy. Gdy już brałam leki i byłam w ciągłym kontakcie z panią psycholog, słyszałam od niej: „Odpuść. Bądź trochę taką aktorką, nie walcz za wszelką cenę”. I ja przed igrzyskami trochę tłumiłam w sobie tego agresora, nieco odpuściłam w relacji z trenerem. Myślę, że to było właściwe. To też była dla mnie nauka, bo zawsze byłam przyzwyczajona do udowadniania czegoś.

Czwórka podwójna ze srebrem z Tokio. Agnieszka Kobus-Zawojska czwarta od lewej. Obok niej trener Jakub Urban 

Który moment tej współpracy był najgorszy?

Nie rozumiałam, na jakiej podstawie on w ogóle chciał mnie wymienić. Nie dawałam do tego żadnych argumentów. Zawsze byłam sumienna, łódka ze mną dobrze płynęła. Do dziś mam w głowie, jak trener ogłosił nam na pomoście, że jednak nic nie zmieniamy i w stałym składzie wystąpimy w Tokio.

Nie cieszyłaś się wtedy?

Zbiłyśmy z dziewczynami piątki, ale byłam wściekła. Uważasz, że powinnam czuć radość, gdy trener mówi: „Nie wiem, dlaczego łódka bez Agi nie płynie”?

Mimo wszystko tak.

Mówiłam do siebie: „Kurczę! Gość współpracuje ze mną pięć lat, mamy mistrzostwo Europy, świata, kwalifikację do igrzysk, a on, nie wiadomo dlaczego, ciągle we mnie wątpił”. Uważam, że tak do końca nigdy mnie nie docenił. Bolało mnie to, naprawdę, choć na zewnątrz zawsze udawałam twardą. Może nie wypadałam zawsze najlepiej w liczbach, ale w wioślarstwie nie wszystko jest mierzalne. A ja wygrywałam z dziewczynami, które miały idealne wykresy, bo po prostu potrafiłam szybciej od nich płynąć.

Rozmawiałaś po igrzyskach z trenerem Urbanem?

Nie. Mateusz, współautor książki, pytał go, czy chciałby się w niej wypowiedzieć. Zgodziłam się na to, powiedziałam: „Dajmy mu kilka stron, niech powie, co chce”. Trener Urban odmówił. Stwierdził, że jestem dobrą zawodniczką, ale nie będzie nam psuł narracji. Jego sprawa. Z perspektywy czasu uważam, że te wszystkie problemy wynikały również z tego, że on sam czuł na barkach ogromną presję, wielkie oczekiwania. Szkoda, że tak się wszystko popsuło, że zaczął mieszać. Gdyby nie to, może byśmy walczyły w Tokio o złoty medal? Nie mówię, że pokonałybyśmy Chinki, bo były znakomite, ale może byłybyśmy dużo bliżej.

Mam wrażenie, że twoje życie to trochę taki bieg przez płotki. Pokonywanie przeszkód. Na igrzyska w Londynie w 2012 roku nie jedziesz. Słyszysz, że jesteś za słaba. Rzucasz na chwilę wiosła w kąt, imprezujesz. Wracasz do sportu. Brąz w Rio, przed Tokio depresja, ale sięgasz po srebro. Później skupiasz się na życiu, bliskich, zachodzisz w ciążę. Jest wielka radość, ale na badaniu słyszysz straszne słowa.

Gdy jechaliśmy z Maćkiem do szpitala, miałam złe przeczucia. Nie do końca wiem, dlaczego. Informacja o poronieniu to był straszny cios. Pierwszy raz w życiu widziałam, że mój mąż zemdlał. Nawet nie wiedziałam na początku, co się stało, bo on po prostu siedział na krześle. Maciek w ogóle tego nie pamięta. Poza tym to był trudny czas, bo jesteśmy zgodnym małżeństwem, a wtedy, po tym wszystkim, mocno się kłóciliśmy. Było duże napięcie, bałam się, że cała nasza budowana latami relacja może się rozpaść.

Kiedy usłyszałam, że doszło do poronienia, czułam się zajebiście sama. Miałam wrażenie, że Maciek mnie nie rozumie, a ja nie rozumiem jego. Zgodnie z tradycją weszłam do Internetu i skorzystałam z wujka Google’a. On często w trudnych momentach nie pomaga. Wpisujesz, że boli cię gardło i czytasz, że zaraz umrzesz. Tu jednak zaczęłam czytać o innych kobietach, które doświadczyły tego samego. Najpierw Michelle Obama, później Anka Lewandowska. Przeczytałam post Ani na ten temat i pomyślałam: „Przecież to się zdarza wielu osobom. Taka niestety jest statystyka”. Ale następnego dnia znowu był lament i płacz.

W tamtym momencie pomogły mi doświadczenia z leczenia depresji, bo jeszcze tego samego dnia umówiłam się z psychologiem. Życie mocno mnie doświadczyło, przechodziłam kolejne próby, ale właśnie ten moment był najtrudniejszy. Nikomu nie życzę czegoś podobnego. Niby myślisz sobie, że to statystyka, ale to ciężko pojąć. Ciężko jakkolwiek zrozumieć. Pamiętam, że to stało się w styczniu ubiegłego roku, tuż po Balu Mistrzów Sportu. Jeszcze na imprezie powiedziałam na ucho żonie Czarka Trybańskiego, Asi, że jestem w ciąży, a ona mi gratulowała. Tydzień później zadzwoniłam do niej i ją przepraszałam, że przekazałam nieaktualne już informacje.

Przepraszałaś?

Zareagowała podobnie. Rozmawiałyśmy godzinę, a ona mówi: „Aga, ale ty mnie nie przepraszaj”. Informację, że będziemy z Maćkiem rodzicami, przekazałam wtedy kilku osobom. I później mówię: „Ja pitolę, jak ja mam to teraz wszystko odkręcić?!”. W mojej głowie powstał czarny scenariusz, że teraz już nigdy nie uda mi się urodzić dziecka. Powtarzałam to, byłam tego coraz bardziej pewna. Stało się jednak inaczej.

Gdy kobieta po czymś takim drugi raz zachodzi w ciążę, jest w niej coś w rodzaju lęku?

Oczywiście, że tak. Ja się cała trzęsłam. Znów chciałam powiedzieć przynajmniej rodzicom, ale stwierdziliśmy z Maćkiem, że nie powiemy nikomu, dopóki nie będziemy mieć wyników badań. Strasznie się wtedy baliśmy i dopiero po badaniach odetchnęliśmy z ulgą. Ale to nie jest tak, że gdy dostajesz wyniki, to już jest wszystko w porządku. Bo później martwisz się o kolejne i kolejne badania. Nawet teraz, gdy Ula jest w wózku obok nas i grzecznie śpi, martwię się o wszystko. Pamiętam, jak kiedyś zaproponowałam Maćkowi: „Może zrobimy jakieś baby shower dla bliskich?”. Odpowiedział tylko: „Nie, Aga. Nie świętuje się przed linią mety”. Uszanowałam jego decyzję.

Agnieszka Kobus-Zawojska z mężem, Maćkiem. 

W twojej książce, pod koniec, bardzo szczerze wypowiadają się na twój temat, ale nie tylko, Joanna Jędrzejczyk i Anna Lewandowska. Dlaczego akurat one?

Aśka była moją idolką. W 2017 roku na zgrupowaniu w Portugalii czytałam jej książkę i to, jaka jest pozytywna oraz jak nie boi się mówić o trudnych rzeczach, sprawiło, że stała się dla mnie inspiracją. W następnym roku podeszłam do niej na Balu Mistrzów Sportu, bo bardzo chciałam ją poznać. Dziś, mimo że nie widujemy się bardzo często, jesteśmy dobrymi kumpelami. To taka osoba, że gdy się z nią widzisz, masz wrażenie, jakby była twoją siostrą. Pamiętam, jak Maciek pojechał kiedyś do niej, żeby coś dla mnie odebrać. Nie znali się. Dzwoni telefon. Maciek. „Aga, ona jest jakaś szalona” – mówi. Szalona w pozytywnym tego słowa znaczeniu. I opowiada, że kiedy tylko go zobaczyła, zaczęła krzyczeć z daleka: „Siema, Maciuś!”, jakby znali się z 20 lat. Nie zdziwiłam się. Cała Jędrzejczyk (śmiech).

Z Anią Lewandowską wiąże się natomiast ciekawa historia. Kilka lat temu zadzwoniła do mnie jej przyjaciółka – Zosia, której siostra wiosłowała w Wielkiej Brytanii. Dziewczyny szukały dla niej jakiejś atrakcji na urodziny. Siostra Zosi doradziła wioślarstwo i poleciła mnie jako trenerkę. Byliśmy wtedy z Maćkiem na ślubie znajomych we Włoszech. Zosia pyta, czy ogarniemy im trening dla 15 dziewczyn. My konsternacja, chodziło o osoby z pierwszych stron gazet.

Mówię do Maćka: „Ja pierdzielę, przecież u nas jest dosyć swojsko i mamy tylko Toi Toie. Gdzie one pójdą do toalety?” Maciek w swoim stylu: „Spokojnie, nie mamy na to wpływu”. Wiesz, że my dzień wcześniej szorowaliśmy łódki, żeby chociaż one były na błysk? Na szczęście okazało się, że dla dziewczyn to nie był żaden problem. Wszystkie zrobiły na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Mówię później do Maćka: „Anka wcale nie jest taka, jak ją czasem opisują brukowce, tylko jest po prostu fajną dziewczyną”. Kiedy pracowaliśmy nad książką, spytaliśmy ją, czy nie chciałaby napisać o tym, jak radzi sobie ze zdrowiem psychicznym ktoś tak znany, jak ona. Zgodziła się, co było dla nas wielkim wyróżnieniem.

Podobał mi się jej rozdział. To mocna i potrzebna wypowiedź, głównie na temat hejtu.

Anka pokazała w nim, że nawet jeżeli masz milion obserwujących i stać cię na wszystko, a twoje życie wydaje się idealne, niektóre słowa mogą bardzo zaboleć. Jej świadectwo sprawiło, że sama czuję się raźniej, gdy ktoś np. pisze, że ja robię sobie żarty z depresji, mimo że w książce wypowiada się lekarz psychiatra. Myślę, że piszą to ludzie, którzy mają po prostu jakiś problem i źle mi życzą, dlatego aż tak się tym nie przejmuję. Mam nadzieję, że innym ludziom to też pomoże, bo zrozumieją, że nawet taka Ania jest tylko człowiekiem. Oczywiście, Pudelek wyciął sobie pojedyncze zdania i dorobił do nich teorię, ale osoby z zewnątrz o słowach Lewandowskiej wypowiadają się bardzo pozytywnie.

Ale ty masz wśród znajomych opinię osoby, która przejmowała się i trochę wciąż przejmuje tym, co o niej się mówi i pisze. Niesłusznie?

Zmieniłam się w tej kwestii. Najbardziej pomógł mi mąż, który ma duży dystans do wielu spraw. Od dłuższego czasu pracuję w Radiu dla Ciebie, gdzie prowadzę poranny program. Zrobiłam w nim wywiad z Agnieszką Radwańską, którą wyjątkowo szanuję jako sportowca. Byłam mega szczęśliwa, świetnie mi się z nią gadało. Wracam do domu, cała w euforii, zaczynam czytać jakieś komentarze. A tam: że mam wadę wymowy, że przerywam rozmówcy, że beznadziejna ze mnie dziennikarka. Od razu zaczęłam ryczeć. Maciek zasugerował, żebym napisała do jakiegoś sportowca, dziennikarza, i zapytała o zdanie. Tak zrobiłam i wszystkie osoby, w tym sama Agnieszka, powiedziały mi, że to była super rozmowa. To pozwoliło mi zrozumieć, żeby w takiej sytuacji przejmować się tylko opiniami ekspertów.

Nie uważam się za dziennikarkę, ale sądzę, że rozumiem sportowców i umiem z nimi rozmawiać. Poza tym, nie można przejmować się opiniami mas. Aśka Jędrzejczyk mi kiedyś powiedziała: „Nie ma sensu być jak zupa pomidorowa. Mnie też wiele osób nie lubi, ale dobrze mi z tym”. Mądre słowa.

Wczoraj pokazałam Maćkowi jeden komentarz. To było coś w stylu: „Kobus najpierw współpracowała z Robertem Burneiką, a później hejtowała doping. Nie wypowiedziała się w temacie strajku kobiet i promuje Zośkę Klepacką”. Najpierw przez chwilę zrobiło mi się przykro, ale później zaczęłam się z tego śmiać. Bo nic z tego nie było prawdą. Z Burneiką zrobiłam rozmowę w radiu. Jeżeli ktoś uważa to za współpracę, to gratuluję. Mam prawo nie wypowiadać się po prostu na jakieś tematy. Zresztą widziałam w pewnym momencie hejt za wszystko: i za wypowiadanie się, i za brak wypowiedzi. Nigdy wszystkim nie dogodzisz. Zosia jest natomiast sportowcem, który wiele osiągnął, a ja zapraszam ludzi bez względu na ich poglądy. Chciałam porozmawiać o jej karierze, to przecież bardzo ciekawa postać.

To pokazuje, jacy jesteśmy jako naród. Kto się ze mną nie zgadza, ten od razu jest zły. To trochę straszne. Kiedyś pewnie taki komentarz siedziałby we mnie długo. Pamiętam, jak kiedyś jako młodsza zawodniczka przed zawodami Pucharu Świata regularnie bałam się dodać post na Facebooka. Strasznie się stresowałam. To było takie: „O Jezu, a jeżeli jednak nie zdobędę medalu? Co ludzie wtedy powiedzą?”. Dziś jestem dumna z tego, że nauczyłam się bez wstydu mówić o tym, że czasami popełniam błędy i ponoszę porażki.

Życie jest trochę jak wyścig, mający kilka etapów. W skład naszej czwórki podwójnej z igrzysk w Rio, która sięgnęła po brąz, wchodziła Monika Ciaciuch. Nie lubiłyśmy się, ze wzajemnością.

Dlaczego?

Kwestia osobowości. Ale potrafiłyśmy polubić się wyłącznie ze względu na wspólny sportowy cel. Później, gdy nie pływałyśmy już razem, trochę na siebie gadałyśmy i w końcu zaczęłyśmy unikać się, bo po co sobie psuć krew. Ale to była prawda tamtego etapu. Dziś rozmawiamy ze sobą, jesteśmy w dobrych stosunkach. Jesteśmy koleżankami. Uważam, że można mieć wroga, a później przyjaciela. Gdy wysłałam Monice książkę, przeczytała ją, a później mi pogratulowała, co było dla mnie bardzo ważne.

Brązowa czwórka z igrzysk w Rio w 2016 roku. Agnieszka Kobus pierwsza od lewej 

Z kim najbardziej chciałabyś zrobić wywiad w radiu?

Nie będę oryginalna – z Robertem Lewandowskim. Albo z Kubą Błaszczykowskim, który tak wiele przeszedł. A jeżeli ktoś spoza sportu, to pewnie jakiś raper. Może Kękę? Lubię ten utwór „Nigdy ponad stan”: „Do celu w swoim tempie idę człap, człap, człap”. Albo Zbuku, jego utwór „Łap marzenia” ciągle mi towarzyszył przed wyjazdem na ostatnie igrzyska. Ciekawym rozmówcą, mającym sporo do opowiedzenia o życiu, musi być Sokół. W jego kawałku „Z Tobą” jest taki fragment: „Ty prowadzisz w parasolce BMW. Ja siedzę obok w kabrioletach, Jimmy Choo”. Z Maćkiem mamy stary kabriolet, który nie kosztował zbyt wiele, ale to nasza parasolka. Mój mąż go kocha i nigdy nie zapomnę, jak słuchaliśmy w nim tej piosenki. Mieliśmy bekę, że odwzorowaliśmy świat jak u Sokoła, tylko w wersji Zawojskich.

Raperzy to najczęściej ludzie, którzy mają swoje zdanie, nie boją się go. A takie osoby wyjątkowo mnie intrygują.

Co chcesz jeszcze osiągnąć w polskim sporcie?

Wróciłam do aktywnego trybu życia. Niedawno, trzy miesiące po porodzie, wystartowałam w Poznaniu w biegu Wings For Life. Chcielibyśmy też jeszcze w tym roku wystartować z mężem na mistrzostwach świata w wioślarstwie morskim. Co prawda na długim dystansie, w konkurencji nieolimpijskiej, ale to też jest wielki fun. Na starcie 50 łódek, czasami już na początku wszyscy się zderzają i jest wielka adrenalina. Pływa się w morzu, więc często są duże fale. Boję się ich, ale to też taka sztuka pokonywania własnych słabości.

Mówisz o swoich startach. A poza nimi?

Na pewno chciałabym być działaczem, ale nie takim działaczem sportowym z nazwy, który gada, a nic nie robi. Chcę pomóc promować i może trochę skomercjalizować wioślarstwo, bo uważam, że to piękny, ale ciągle niedoceniany sport. Dlatego otwieramy z mężem klub w Przystani Warszawa, który w naszym zamierzeniu ma być miejscem na wzór zachodni. Koniec z Toi Toiami, będą bardziej luksusowe warunki (śmiech).

Chcemy zaopiekować się młodymi ludźmi, ale nie tylko, chcemy też dać odpowiedni sprzęt. Pragniemy, aby każdy u nas czuł się wyjątkowo, zaopiekowany. Łatwo nie będzie, bo w tym sporcie jest dość duża bariera finansowa. Nowa łódka kosztuje ok. 30-40 tysięcy złotych. Chcemy sprowadzić taki sprzęt i działać krok po kroku. Gdybym w Warszawie, moim ukochanym mieście, wychowała przyszłego olimpijczyka, czułabym się prawdziwie spełniona.

Okładka książki „Mój wyścig z depresją” 

Fot. 400mm.pl (zdjęcie główne)/Newspix (pozostałe)

WIĘCEJ TEKSTÓW NA WESZŁO EXTRA:

Bardziej niż to, kto wygrał jakiś mecz, interesują go w sporcie ludzkie historie. Najlepiej czuje się w dużych formach: wywiadach i reportażach. Interesuje się różnymi dyscyplinami, ale najbardziej piłką nożną, siatkówką, lekkoatletyką i skokami narciarskimi. W wolnym czasie chodzi po górach, lubi czytać o historiach himalaistów oraz je opisywać. Wcześniej przez ponad 10 lat pracował w „Przeglądzie Sportowym” i Onecie, a zaczynał w serwisie naTemat.pl.

Rozwiń

Najnowsze

Igrzyska

EURO 2024

Raport z Niemiec: Ważna rola Zielińskiego i decyzja ws. Dawidowicza

Jakub Białek
10
Raport z Niemiec: Ważna rola Zielińskiego i decyzja ws. Dawidowicza

Komentarze

28 komentarzy

Loading...